wtorek, 25 września 2012

Fanowskie teledyski cz. 5 (Leon Zawodowiec i Sting)

by Oli



Dziś mój ulubiony film i artysta, którego darzę sporym szacunkiem - mianowicie "Leon Zawodowiec" i Sting! Pomysł na połączenie tych dwóch twórców w jednym klipie raczej naturalnym odruchem musiał być, skoro Sting śpiewa "Shape of my Heart" w napisach końcowych "Zawodowca". Stąd powstało takich video całkiem sporo, ale to chyba jest najlepsze. Teledysk ogółem jest całkiem niezły, warto rzucić nań okiem i uchem także.


niedziela, 23 września 2012

10 najlepszych brytyjskich seriali komediowych (2/2)

by Oli



Uf, napisałem, że postaram się szybko wrzucić konkluzję, ale niestety - nie udało mi się tego uczynić. Wszystkich zawiedzionych przepraszam, ale w zamian daję jeszcze lepszą jakość posta, dwa seriale więcej i dwa lata gwarancji! OK? OK!
 
A w przyszłym tygodniu mała niespodzianka... ;)

6. Co ludzie powiedzą? (Keeping Up Appearances)

44 odcinki, pięć lat emisji (1990 – 1995)

Typowi przedstawiciele angielskiej klasy wyższej - to widać, słychać i czuć!
 

No właśnie, co ludzie powiedzą, widząc, że stawiam ten dość niepozorny – acz dość popularny – serial wyżej od samego Monty Pythona? Czy stanę się pośmiewiskiem wszystkich fanów humoru angielskiego? Czy ktoś wsadzi mi do skrzynki pocztowej złośliwego pytona (pun intended!) albo wyśle w kopercie jadowitego pająka (oczywiście w kopercie z dziurkami na wentylację, o zwierzątka należy dbać)? Nie wiem. Ale wiecie co? Nie boję się Was! I tak nie wiecie, gdzie obecnie przebywam, ha ha ha!

W porównaniu do innych, odlotowych seriali z tej listy, „Keeping Up Appearances” jest historią dość zwyczajną i całkiem prawdopodobną. Oto bowiem Hiacynta Bucket (którą zresztą chce, by tytułować ją Bouquet – ciekawe, dlaczego? ;) ), przedstawicielka angielskiej klasy średniej, wiedzie sobie spokojne życie na przedmieściach i wydaje się, że nie ma zbyt wielu problemów poza... no właśnie! Zachowywaniem pozorów! I martwieniem się, co ludzie powiedzą. Pani Bucket (ups, Bouquet) pragnie bowiem być postrzegana jaka dama, spadkobierczyni dobrego, angielskiego wychowania, a swą rodzinę kreuje niemalże na szlachtę. Tak więc zdanie sąsiadów jest dla niej bardzo ważne, a jedynym sensem i celem jej życia jest udawanie kogoś, kim w istocie nie jest.

Nie trzeba być geniuszem (choć oczywiście sami geniusze ten blog czytają ;) ), by domyślić się, że to komedia pomyłek i jedna wielka farsa – Bucket, by podtrzymać iluzję pochodzenia z klasy wyższej (w co raczej jej sąsiedzi nie wierzą) i pokazania znajomym, iż jest od nich lepsza, często musi uciekać się do takiej ekwilibrystyki, że głowa mała. A rodzina nie podziela jej lordowskich zapędów – ojciec to dość niesforny starszy pan, mąż marzy tylko o tym, by wyrwać się spod wpływu Hiacynty, a syn – wieczny student, interesujący się jedynie, hm, kolegami – ciągle kombinuje, jakby tu od rodziców wyciągnąć forsę na kolejne eskapady.

Choć więc obiektywnie „Latający Cyrk Monty Pythona” to lepszy kawałek kinematografii, to jednak do „Co ludzie powiedzą” mam spory sentyment. Nie chodzi tylko o sympatyczne postaci, dość pokręcony humor (moim faworytem jest moment, w którym ojciec Hiacynty rozbijał się goły po pijaku po mieście, a pani Bucket wiła się piskorz, by przedstawić sąsiadom jego występki w szlachetnym świetle ;) ), ale również o to, że jest to historia zakotwiczona w rzeczywistości. Ilu ja ludzi pokroju Bucket znałem! Autokreacja i autopromocja była sensem ich życia i czasami ich starania kończyły się jak u Hiacynty – śmieszną klapą ;)

Bądźmy więc sobą i nie udawajmy nikogo! Nieprawda, że bycie sobą zapewni nam sukces i sympatię bliźnich, ale jak robić z siebie błazna, to lepiej być w tym szczerym! Nikt nie doceni, ale chociaż kac moralny nie będzie gnębił!


5. Czarna Żmija (Blackadder)

 
Pierwsza Czarna Żmija – 7 odcinków, 1982; druga – 6 odcinków, 1986; trzecia – 6 odcinków, 1987; czwarta – 6 odcinków, 1989... eeee... a to jeszcze nie koniec...

Hm, czyżby mały trybut dla okładki drugiego albumu Led Zeppelin?

 
Uf, formuła tego serialu jest bardzo dziwna z tego prostego względu, że tak naprawdę są to cztery seriale, powiązane jedynie postacią... chociaż nie, postacią też nie, bo to cztery różne postaci... dobra, powiązane ze sobą osobą Rowana Atkinsona (Jasia Fasolę kojarzysz? ;) ) i opowiada o... hm, dziejach rodu Blackadder. A żeby było śmieszniej, serii jest więcej niż cztery... eeee... dokładnie to chyba z dziesięć, ale tylko cztery to seriale telewizyjne, więc nimi się zajmiemy.

Każda z serii osadzona jest w innym okresie historycznym – pierwsza w mrocznym średniowieczu, druga w wieku XVI, trzecia w XIX, czwarta podczas I Wojny Światowej. We wszystkich Atkinson wciela się w podejrzanie-podobnych-do-siebie-przodków-potomków o identycznych imionach (Edmund), identycznej twarzy i podobnym charakterze (chociaż pierwszy Edmund najbardziej odstaje od reszty – bardziej przypomina wioskowego głupka, trochę w stylu Jasia Fasoli, nie ma w sobie wiele ze szczwanego, cynicznego oportunisty, którym to staną się jego potomkowie).

Tedy (od „więc” nieładnie zacząć zdanie, stąd to „tedy” ;) ) tak naprawdę obserwujemy dzieje rodu szlacheckiego, a nie konkretnej postaci, co samo w sobie jest zabiegiem interesującym i pewnym novum. Zabawne, jak kolejni Edmundowie stają się coraz przebieglejsi i coraz bardziej nieprzyjemni, a ród coraz bardziej ubożeje (w pierwszej serii głupkowaty główny bohater przypadkiem pomógł zdobyć rodzinie wysoką pozycję w społeczeństwie angielskim, w kolejnych próbuje zdobyć fortunę, lecz niezbyt mu to wychodzi). Co jeszcze zabawniejsze – choć najbardziej odpowiadało mi tło historyczne pierwszej serii, to jednak im dalej w las, tym więcej drzew, jak to powiada mądrość ludowa i każda kolejna jest lepsza od poprzedniej.

Jako że jest to produkcja z udziałem Rowana Atkinsona (a często i napisana przez Atkinsona) spodziewać się możemy całej masy absurdalnych, niesamowicie zabawnych sytuacji (choć niektórzy uznać mogą je za bardziej głupie niż zabawne ;) ) i... całkiem dobrej fabuły! O tak, jak na absurdalną komedię angielską jest to osiągnięcie dość spore!

I sam Atkinson radzi sobie nad wyraz dobrze – jeżeli ktokolwiek z Was kiedykolwiek i gdziekolwiek wątpił w jego zdolności aktorskie, niech obejrzy sobie ten serial!

Może jestem nieco mało obiektywny (choć przecież „nie istnieją fakty, jedynie interpretacje”), bo to jeden z moich seriali i muszę być nad wyraz subiektywny, ale „Czarna Żmija” jest w(y)dechowa! To prawie opus magnum Rowana Atkinsona (prawie, bo jest jeszcze pierwsze miejsce na tej liście) i rzecz, z którą warto się zapoznać.

[dialog przed bitwą; ojciec pyta syna]:

„Edmundzie, będziesz jutro walczył z nami?”

„Broń boże! Będę walczył z wrogiem!”


4. Czerwony Karzeł (Red Dwarf)

61 odcinków! I 11 lat emisji (1988 – 1999)... nie, przepraszam, 21 z przerwami (1988 – 1999, 2009), czyli kolektywnie około 12... A nie, sorry, bo w tym roku „Red Dwarf” wrócił na antenę! Takoż więc – 1988 – 1999, 2009, 2012.

In space nobody can hear your... laugh?
 
Oto historia grupy (tak, grupy) dzielnych (hę?) i mądrych (ha ha!) zdobywców kosmosu, którzy przecierają nowe szlaki dla rasy homo sapiens...

Zaraz, zaraz, to chyba nie ten serial...

OK, „Red Dwarf” to rzeczywiście historia grupy (grupy, tak!) osobników tułających się po kosmosie, ale, po pierwsze, załoga składa się z postaci nieco nietuzinkowych, po drugie, niczego nie badają, lecz próbują zaspokoić swe społeczne potrzeby, a po trzecie, tak, jest to poniekąd sf, ale ze „Star Trekiem” ma tylko tyle wspólnego, że go parodiuje. Chyba. Nie znam się za dobrze na „Star Treku”. Ale podejrzewam. Bo przecież mamy tutaj gwiazdy i podróże gwiezdne... hm.

W każdym razie – głównym bohaterem jest Dave Lister, który przypadkiem zasypia na pokładzie tytułowego „Red Dwarfa”, statku kosmicznego, w XXI wieku, a budzi się trzy miliony lat później. Jak się okazuje, nie tylko reszta załogi już dawno temu kopnęła w kalendarz, ale i cała ludzkość najpewniej też zakończyła swe bytowanie. Człek o słabszej psychice dawno by się załamał, ale nie Dave! On postanawia wrócić na Ziemię, choć w gruncie rzeczy nic ciekawego nie może tam znaleźć. Żeby jednak nie był zbyt samotny i nie wchodził w interakcje z samym sobą (takowe zazwyczaj są dziwaczne, a czasem niesmaczne) autorzy dorzucili mu kilka postaci do towarzystwa – komputer pokładowy (Holly), hologram kolegi (Listera, nie komputera), Arnolda Judasa Rimmera i istotę zwaną Kotem, przedstawiciela rasy powstałej z potomków kotki Dave'a, Frankensteina (w późniejszych odcinkach dorzucają jeszcze mechanoida Krytena).

Przyznam bez bicia, że „Red Dwarf” jest jedną z moich ulubionych komedii angielskich i to z trzech powodów: 1) postaci 2) genialne pomysły twórców 3) wyśmianie science fiction. Postaci są naprawdę bardzo sympatyczne, a dodatkowo ich pomysły często są, hm, intrygujące (szczególnie zapadł mi w pamięć sposób, w jaki Lister chciał przekonać przedstawicieli obcej cywilizacji, że na jego statku nie ma ludzi ;) ). Jednakże moim faworytem pozostaje Rimmer – gość rzuca po prostu świetnymi tekstami, a scena, gdy w pierwszym odcinku po raz tysięczny próbował zdać egzamin, chyba na zawsze pozostanie w mej pamięci :) Jeśli chodzi o zakręcone pomysły twórców, to jest z czego wybierać – od planety, na której wszystko dzieje się wspak do zmieniającego kształt potwora, który atakuje Dave'a, podszywając się pod... kiełbasę ;)

A wyśmianie sf? Po pierwsze, przecież ten film to prawie stuprocentowa parodia „Star Treka”(jak już pisałem, na „Star Treku” się nie znam, ale podejrzewam, że odwiedzanie kolejnych, coraz dziwniejszych planet, jest w istocie startrekowe), a to jeden z najbardziej znanych przykładów sf w historii. Po drugie- nie da się ukryć, że science fiction to gatunek, który w dużej mierze opiera się na schematach – obcy, podróże kosmiczne, podróże w czasie, szaleni naukowcy, którzy chcą wysadzić cały Wszechświat (z sobą włącznie... upsss...) etc. etc. „Red Dwarf” nawet nie parodiuje tych wszystkich fabularnych skostnień i skamielin, on je tylko lekko... hiperbolizuje (lekka hiperbolizacja, cóż za oksymoron! :P ). Bo tak naprawdę ponad sto lat istnienia gatunku sprawiło, że od niektórych schematów już trudno uciec - kolejne produkowane na poważnie utwory stają się śmieszne dla starego wyjadacza, który to samo widział już w stu dwudziestu innych tekstach i uśmiecha się z lekkim zażenowaniem, czytając o kolejnej inwazji obcych na kraj dolarem i whiskey płynącym. Większość humoru „Czerwonego karła” opiera się więc na sprytnym używaniu schematów i ukazaniu miejsc, w których używana od prawie wieku tkanina zaczyna się przecierać jak zbyt często kąpana gumowa kaczka (ha!).

„Red Dwarf” wyróżnia się również na tle innych produkcji Brytyjczyków specyficznym klimatem – i to nic dziwnego, skoro nie ma (chyba!) drugiego angielskiego sitcomu osadzonego w kosmosie. Nie dziwi mnie również jego popularność, dzięki której dwa razy wracał na antenę BBC po, wydawałoby się, ostatnim sezonie z roku 1999. Pierwszy powrót miał miejsce w 2009 roku, a drugi... w tym! Ha ha, naprawdę! Tych odcinków jeszcze nie widziałem, ale już zacieram ręce, by je ujrzeć! I miejmy nadzieję, że na tym jednym sezonie się nie skończy i „Red Dwarf” reaktywuje się na dobre!


3. Hotel Zacisze (Fawlty Towers)

12 odcinków, 1975 – 1979

John Cleese - jeśli ktoś go nie kojarzy jako John Cleese'a, to może pamięta tę reklamę pewnego banku...?

Słynny projekt jednego z Pythonowców, niezrównanego Johna Cleese'a („A teraz coś z zupełnie innej beczki”)! Co więcej, zdaje mi się, że to również jeden z bardziej znanych w naszym kraju brytyjskich sitcomów, który ma tylu samu zwolenników, tarzających się wręcz ze śmiechu, oglądając popisy głównego bohatera, ilu przeciwników, patrzących ze znudzeniem na ekran TV. Cóż, jak już napisaliśmy – humor angielski jest specyficzny i jeśli chcesz sprawdzić, czy taki typ komedii Ci odpowiada, to „Hotel Zacisze” jest niezłym poligonem doświadczalnym.

Rzecz przedstawia nam perypetie Basila Fawlty'ego, właściciela tytułowego hotelu. Praca, zdawałoby się, nudna jak flaki z olejem – nadzorowanie poczynań podwładnych i użeranie się z klientami nie jest najciekawszą drogą rozwoju kariery. Ale to wszakże angielska komedia, a nie „Hotel 52”, więc obyczajówki tu niewiele, a za to pełno „odjazdów”. Okazuje się bowiem, że personel nie jest do końca normalny, a i goście często wpadają tacy, że należałoby im raczej polecić pokój bez klamek, a nie luksusowy apartament...

Przyznam bez bicia (i bez kopania, ha ha!), że jest to jeden z moich ulubionych angielskich seriali; niektóre odcinki bawią mnie niezmiennie, pomimo kilkukrotnego ich oglądnięcia. Jako że jest to twór samego Johna Cleese'a, możemy się spodziewać nie tylko „jaj jak berety”, ale również bardzo absurdalnego humoru, trochę w stylu Pythona. Trochę, bo to jednak nie strumień świadomości którym czasami stawały się odcinki Monty'ego, ale sposób, w jaki komplikuje się żywot naszego bohatera, jest po prostu niewiarygodny. Odcinki „Goście z Niemiec” czy „Psychiatra” są tak (pozytywnie? ;) ) pokręcone, że głowa mała i amerykański chłop z banjo na werandzie na pewno by nie wpadł na niektóre z zaserwowanych tam pomysłów.

Wielkie ukłony należą się Cleese'owi nie tylko za scenariusze i sprawną reżyserię, ale również grę aktorską! To mój ulubiony członek trupy Pythona i wielokrotnie pokazał, że nie jest tylko dobrym kabareciarzem, ale aktorem z prawdziwego zdarzenia, lecz tutaj przeszedł samego siebie. Chyba nigdy nie zapomnę sceny, w której okładał rózgą swój niesforny samochód... „Zawsze się psułeś! Od pierwszego dnia, draniu!” (może nie dokładnie tak, ale podobnie, rozumiecie, taka mała parafraza).

Ogółem mógłbym pisać o „Hotelu” długo i dużo, ale to nieco bez sensu – serial jest króciutki (dwanaście odcinków), więc każdy z Was bez problemu może sam go sobie obejrzeć i samemu się przekonać, czy warto. Wiem, wiem, po obejrzeniu całości to raczej głupio dojść do wniosku, że nie było warto, ale czy byłby to pierwszy raz? Ja np. doszedłem do wniosku, że niepotrzebnie uczyłem się wzoru manganianu potasu i próbowałem go rozpuścić w wodzie, a nie narzekam. W każdym razie z „Hotelem Zacisze” na pewno spędzicie przyjemniej czas niż z podręcznikiem do chemii. No i znowu tak dużo czasu Wam nie odbierze. Same plusy!
 

2. 'Allo 'Allo! 

86 odcinków! Rekordzista! I emitowany był w latach 1982 – 1992 (z małymi przerwami, gdyż odtwórca głównej roli, Gordon Kaye uległ poważnemu wypadkowi i zdjęcia na chwilę zawieszono). Poza tym jednak istnieje teatralna wersja tego serialu, która – o ile się nie mylę ;) - dalej grana jest w Anglii.


Jest Herr Flick - jest zabawa!


Genialny serial. „'Allo 'Allo” opowiada o czasach okupacji niemieckiej we Francji i perypetiach karczmarza Rene, jego rodziny i personelu, którzy mają to nieszczęście, że odwiedzają ich bardzo często nie tylko naziści, ale również członkowie francuskiego ruchu oporu, członkowie komunistycznego ruchu oporu i agenci brytyjskiego wywiadu. Jedyne, o czym marzy Rene, to tylko spokojnie przeczekać wojnę i poromansować ze swoimi kelnerkami, tymczasem jest zmuszony do brania udziału w coraz to dziwniejszych i niebezpieczniejszych eskapadach...

A są to eskapady naprawdę niezwykłe! Fabuła jest tak pokręcona i tak się komplikuje po kilku odcinkach, że pod koniec serialu trudno jest już się połapać, o co tak naprawdę chodzi. Jedno zdarzenie prowadzi bezpośrednio do następnego, pojawiają się nowe wątki, stare się gmatwają, rozwijają się poboczne, dochodzą nowe postaci, inne odchodzą... Rene próbuje się pozbyć angielskich lotników i po prostu przeżyć, tymczasem jest wplątywany w coraz to dziwniejsze plany i pomysły. Von Strohm chce uniknąć zesłania na wschodni front, a dodatkowo się wzbogacić, gromadząc skradzione dzieła sztuki (w tym słynną „Upadłą Madonnę z wielkim cycem” Van Klompa) i ogółem nie można powiedzieć, by był oddany Hitlerowi – to po prostu karierowicz i oportunista. Gdy Strohm próbuje zagarnąć obraz Van Klompa dla siebie, miast oddać go Fuhrerowi, ten posyła swego agent, Herr Flicka z Gestapo, by odzyskał dzieło sztuki. Herr Flick szybko zaczyna romansować z Helgą, która z kolei... ufff, nie ma sensu dalej opisywać ;) W skrócie - postaci starają się wyciągnąć z wojny jak najwięcej osobistych korzyści, grają więc na dwa albo i nawet trzy fronty i do końca nie wiadomo, kto komu może ufać i dla kogo pracuje.

Właśnie, postaci! Jest ich cała masa, tak po stronie Francuzów, jak i Niemców, a i paru Anglików się znajdzie (co ciekawe, Anglicy w tym serialu zostali przedstawieni jako banda kretynów – vide oficer Crabtree) i, co ważniejsze, nie ma tu persony nieciekawej – wszystkie są genialne i zabawne. Każda z nich posiada też swoje powiedzonka i dziwactwa, powtarzane co odcinek, a mimo to nie nudzą i za każdym razem bawią („To ja, LeClerc!”, „Słuchajcie uważnie, bo nie będę dwa razy powtarzać”, „Ty głupia kobieto!”). Do moich ulubieńców ;) należą oficer Crabtree (genialna francuszczyzna, nie ma co ;) ), Gruber (i jego mały czołg) oraz Helga („GENERAL VOOOOON KLINKERHOFFEN!!!”). Jednakże wszystkich ich przebija Herr Otto Flick z Gestapo! To moja ulubiona postać komediowa – geniusz, geniusz! Nie tylko ma wdechowe teksty („Podaj mi moją gestapowską lornetkę wielkiej mocy”), świetne pomysły (np. przebranie księdza lub niemowlaka – niemowlak lepszy, nie zapomnę tej sceny, jak się rozbijał wózkiem po Francji :P ), a na dodatek odgrywa go bardzo utalentowany aktor (Richard Gibson)! To trzeba zobaczyć! Zresztą co ja tam będę mówił, rzućcie okiem na tradycyjny gestapowski taniec, wykonany przez Otto:


 


Albo ta scena:



Tudzież ta ("He had the fish!")



W momencie swojej premiery „'Allo 'Allo!” wzbudziło pewne kontrowersje, bowiem śmianie się z tak krwawego konfliktu niektórych ludzi zniesmaczyło; twórcom wydawało się nawet, że serial nie będzie trwał dłużej niż dwa sezony. Stało się jednak inaczej – nakręcono tych sezonów 9 (!), a produkcja zdobyła status kultowej. Dla mnie jest to pozycja genialna, rzecz, która nigdy mi się nie znudzi (Herr Flick będzie mnie bawił do końca mego żywota i o jeden dzień dłużej) i chyba mój ulubiony serial w ogóle (tzn. wolę go nawet od „Klanu”, „Plebanii” i „Mody na Sukces”, o tak!). Gdy tworzyłem tę listę, długo się zastanawiałem, czy to nie „'Allo 'Allo” winno być numerem jeden, ale po długich bójkach z myślami (z których zostało mi niekompletne uzębienie) doszedłem do wniosku, że jednak palma pierwszeństwa należy się...


1. Jaś Fasola (Mr. Bean)

19 odcinków, 1990 – 1995.



Misiu uśmiecha się radośnie, nie wie, biedaczek, że ma przed sobą wariata.

 
Ogółem winien być ex aequo z „'Allo 'Allo!”, ale niech będzie i tak.

Kto nie zna „Jasia Fasoli”? I znów opinie są podzielone – dla jednych jest to super humor, dla innych komedia dla debili, ale niech tam! Jeśli jest to komedia dla debili, to ja jestem największym kretynem po tej stronie Europy! Kocham ten serial i niezmiennie mnie on bawi, chociaż widziałem już wszystkie odcinki po kilka razy (podobnie jest z „'Allo 'Allo!”). Co najciekawsze, Mr. Jasiu wcale nie bierze udziału w wyjątkowo absurdalnych eskapadach, jak jego koledzy z „Hotelu Zacisze”, nie odwiedza fantastycznych lokacji jak załoga „Red Dwarfa”, a „jedynie” remontuje mieszkanie, próbuje kupić szczoteczkę do zębów, nowy fotel etc. Ogółem jego żywot niewiele różni się od żywota każdego z nas, lecz właśnie dzięki zderzeniu szarej codzienności z dość, hm, nietuzinkową personą Fasoli, robi się tak zabawnie, że boki zrywać. Pamiętacie, jak czekał w kolejce do dentysty? Albo jak poszedł do kina na „Koszmar z Ulicy Wiązów”? Nie? Jeśli macie 10 lat, jesteście usprawiedliwieni, w innym wypadku – wstyyyyyd! :P

Co ciekawsze, „Fasola” - w przeciwieństwie do chociażby „'Allo 'Allo!” - niemalże zupełnie rezygnuje z zabawnych dialogów na rzecz humoru sytuacyjnego, pantomimy i tzw. slapsticku. Wiadomo, że w przypadku humoru „fizycznego” bardzo ważny jest aktor, robiący z siebie błazna przed kamerą, a tutaj dobrano go idealnie – kto lepiej pasowałyby do roli „Jasia”, niż Rowan Atkinson? Kto inny potrafi rozbawić samą miną lub gestem? W gruncie rzeczy dlatego ustawiłem „Mr. Beana” o oczko wyżej niż „'Allo 'Allo!” - mimo wszystko trudniej jest zmusić widza do śmiechu samą pantomimą, która już raczej sama w sobie nikogo nie bawi. Tymczasem Atkinson wraca do korzeni komedii i udaje mu się odświeżyć zaśmierdłą już nieco formułę.

Na koniec dodam jeszcze, że moim ulubionym bohaterem serialu nie jest wcale tytułowy Jaś, lecz... pluszowy misiu ;) Podobało mi się, jak czytał komiksy z Asteriksem i moment, gdy został wykorzystany przez swego „pana” w charakterze pędzla do farby... :P
A na sam koniec – skecz z Freddy'm Kruegerem.





Wujek Staszek radzi: Wujek Staszek radzi autorowi posta, by już więcej o Staszku nie zapominał, jak to uczynił ostatnim razem... DOBRZE mu radzi. 




PS. Niektóre ze zdjęć pochodzą z adresów:

http://internetwriter62.hubpages.com/
http://bbc.co.uk/ (a jakże!)

sobota, 22 września 2012

Fanowskie teledyski cz. 4 (Marty McFly i ZZ Top)

by Oli


'Bry!

Czas na kolejną odsłonę cyklu. Tym razem do scen z kultowego "Powrotu do przyszłości", sympatycznej komedii sf, przygrywać będzie nam ZZ Top. Cóż dodać, cóż ująć? Ująć raczej nic, dodać natomiast można, że to jeden z bardziej udanych teledysków, z jakimi zetknąłem się w Sieci. Nic, tylko oglądać i się raczyć!

poniedziałek, 17 września 2012

Kilka mało znanych zespołów, które warto poznać

by Konował



Mimo iż mam prawie zerowy słuch muzyczny, brakuje mi wyczucia rytmu, to jednak bardzo lubię siedzieć lub leżeć, mając przed sobą dobrą książkę, słuchając przy tym ulubionych utworów.

Lubię też odkrywać nowe brzmienia. Bardzo pomocny jest przy tym last.fm, dzięki temu mogę podpatrzeć co scroblują znajomi, oraz to, co poleca mi sam serwis, który wyszukuje dla mnie nowe zespoły na podstawie tego, co znajduje się w mojej bibliotece mediów. I między innymi o tym będzie w dzisiejszym moim wpisie - o muzyce odkrytej dzięki last.fm oraz YT. A więc zaczynamy.




Warpaint




Zespół ten poznałem przez przypadek. Siedziałem akurat z przyjacielem i jakoś nie mieliśmy pomysłu, jaki puścić następny utwór. Tak od niechcenia odwiedziłem profil koleżanki na laście i traf chciał, że męczyła jedną z piosenkę Warpaint – Baby.

Baby

Przesłuchałem raz, drugi raz. Następnego dnia, gdy obudziłem się z kacem, pierwsze, co zrobiłem, to przeszukałem YT w poszukiwaniu innych utworów tego zespołu. Poczytałem też na ich temat - obecnie to kwartet kobiecy (Emily !! - tylko popatrzcie jak cudnie wygląda i jaki ma piękny głos, ale nie tylko ona; Jenny, Theresa i Stella są równie urocze i wspaniałe). No i dodatkowy czynnik, patriotyczny - Stella Mozgowa jest Polką z pochodzenia (mówi nawet trochę w naszej pięknej mowie, a niedawno otrzymała polski paszport; chyba się zakochała w Polsce jak była z zespołem na Offach w 2011 roku)


Na przestrzeni lat skład ulegał zmianie, by skrystalizować się ostatecznie w roku 2004. Jak na razie dziewczyny nagrały jedną długogrającą płytę oraz jedną EP-kę. Ich styl to psychodela połączona z rock-artem i ich niepowtarzalnym stylem, zresztą posłuchajcie sami.

Beetles (och, tylko one mogą nagrać taką psychodelę o żuczkach!)

Undertow (gdy usłyszałem ten utwór na żywo, przeszły mnie dreszcze od czubka głowy do palców u stóp)

Stars (Emily całująca Therese ;) )

Billie Holiday (czy literowanie czyjegoś litera może być cudowne…? Tak! I na dodatek to klimatyczne miejsce - idziesz sobie ulicą, a tu dziewczyny z Warpaint śpiewają, ja bym ześwirował ze szczęścia, no i jeszcze ten facet z bródką w koszulce Joy Division)


Au Revoir Simone 
Nie pamiętam, jak wpadłem na ten zespół, było to kilka lat temu. I od tego momentu bardzo go lubię. Tak samo jak Warapint, band wywodzi się z Nowego Jorku (i będzie o jeszcze o jednym zespole z Wielkiego Jabłuszka). Zespół ten składa się z trzech utalentowanych kobiet, które tworzą klimatyczną muzykę. Jak na razie nagrały trzy albumy, z czego sam kojarzę dwa. Zapraszam do słuchania.

Another Likely Story (mnie się bardzo podoba)
Sad Song (zaśpiewaj mi tą smutną piosenkę!)

Only You Can Make You Happy (mój faworyt)


Laura Marling



Ma dwadzieścia dwa lata, a już trzy wspaniałe albumy na koncie, pięć EP-ek i masę singli. Ta młoda i utalentowana dziewczyna urodzona w Anglii już od dwóch lat wzbudza mój zachwyt (kiedy przyjedziesz do Polski? Proszę!). Komponuje, pisze teksty i jest śliczna. Swoją karierę zaczynała u boku Noah and the Whale (świetny folkowy zespół), by po pewnym czasie rozpocząć działalność solową. Piękne (często bardzo depresyjne) teksty, do tego nastrojowa muzyka.

Alas I Cannot Swim (piosenka o tym, że warto umieć pływać)


Hope In The Air (piosenka o strasznie depresyjnym tekście, ale piękna)


Blackberry Stone (uwielbiam to wykonanie tego utworu z Marcusem ;) )




The xx



Kolejny zespół, który poznałem na imprezie. Junkers puścił i się zakochałem. Młody zespół, istniejący zaledwie kilka lat. Bardzo ciekawy, zresztą posłuchajcie sami.

Crystalized (od tego przygoda z tym zespołem się zaczęła)
Angels (nowa płytka, dopiero ją poznaję)

Islands (tak na zakończenie z The xx)



Architecture In Helsinki


Zespół ten znam od ładnych paru lat. Jak ich określić? Elektronika z dodatkiem dużej ilości cukru. Aha, zespół pochodzi z Australii, nazwa trochę myli.

Do the Whirlwin (miły 8-bitowy teledysk)

Wishbone (coś o śmierci)

Hold Music (HI!!!)

Karen Ann


Utalentowana wokalistka i kompozytorka z Izraela. Śpiewa, gra na gitarze klarnecie i pianinie. Jej muzyka to nastrojowy pop. Lubię ją sobie puszczać w miłe, spokojne noce. Papierosek, kawka i ona.

Not going anywhere (od tego utworu zacząłem poznawanie tej artystki)

My Name Is Trouble (utwór z nowego wydawnictwa piosenkarki)



Little Dragon


Rewelacyjny zespół ze Szwecji. Byłem na ich koncercie i nadal mnie ciarki przechodzą, gdy go sobie przypominam. Polecam.

Twice (ten klimatyczny teledysk)

Shuffle A Dream & Please Turn (jak to obejrzycie, będziecie mi zazdrościć na wieki wieków, że was tam nie było, ha, jestem zły)

Crystafilm (kolejny filmik z koncertu we Wro)


School of Seven Bells




Kolejny młody, ciekawy zespół, wywodzący się z Nowego Jorku. Skład jest tutaj mieszany - dwie kobietki i jeden facet. Ciekawa i nastrojowa elektronika z ciepłym wokalem. Enjoy!

Half Asleep (miłe)

Connjur (mój ulubieniec)

I L U (ja też chce na ich koncert !! :P)



Dikanda



Na koniec zdecydowałem się na polski akcent. Jest to jeden z moich ulubionych zespołów. Genialne połączenie muzyki z różnych zakątków świata - jest folk polski, muzyka żydowska, brzmienia z Bałkanów, Rosji, Ukrainy. No i, co bardzo ważne, piękny głos Ani. W tle słychać wspaniałych muzyków. Byłem na ich koncercie raz, ale chcę jeszcze raz ich usłyszeć na żywo. Żywiołowość, energia -  to jest Dikanda.
 

(Nota bene - 5 października, Wrocław, cena 20 zł, Dikanda na żywo, chętnych proszę o kontakt.)

Dikanda (moja miłość to tego zespołu miała początek w tym utworze, jednak wersja studyjna to nie to samo, co koncertówka)
Świeci Miesiąc (cudne)

Winko (pamiętaj, pij wino, nie wodę!)


Temera (aż nogi same podskakują)

Ketrin Ketrin (jeszcze kilka ich linków)
LIVE ! :D (nie umieszczam wszystkich części, sami pewnie poszukacie)






czwartek, 13 września 2012

Czwarta część opowiadania!

by Konował



Pulsujący ból głowy, suchość w gardle i nagłe pojawienie się Artysty, który okazał się nie być do końca sobą. Za dużo jak na jeden dzień, a jeszcze czeka go ważna misja w nocy. Podszedł  do okna, które otworzył, pozwalając by świeże powietrze wlało się do pokoju. Zapalił papierosa; paląc, analizował  dzisiejszy dzień, który notabene zaczął się jeszcze wczorajszej nocy, kiedy wracając z pracy dostał sms-a od Artysty, by go odebrać  rano z lotniska.

Zdziwiony, był, i to bardzo, ale to nic w porównaniu do tego, co czuł później. Odebrał  towarzysza około godziny siódmej nad ranem.
-Cześć K.

-Cześć, jak lot ?

-Jedziemy do Ciebie, nie mamy dużo czasu.

Analizując to z perspektywy czasu, nie miał pojęcia, czemu nawet nie zapytał, o co chodzi, nie był nawet pewny tego, co wtedy myślał. Po prostu wsiedli do autobusu i pojechali do niego. W drodze trochę się opanował, zaczęli ze sobą rozmawiać. Gadka taka jak zawsze między nimi.

-O. jak pracę  nad grą? Pisałeś mi, że udało Ci się znaleźć grafika?

-Niedawno udało nam się przekroczyć magiczną cyfrę dziesięciu tysięcy wejść na bloga.

-A co u B.?

-Waters ma zagrać w Poznaniu, wybierasz się może?

-Tak, już się obroniłem.

-A dobrze, praca ciężka, ale daję radę.

-Co, ty nauczycielem? Pedofil uczy w podstawówce.

-Obejrzyj sobie ten film, naprawdę bardzo dobre kino.

-Nie patrz tak dziwnie na to dziecko, bo na policję zadzwoni.

Gdy wysiedli na odpowiednim przystanku, Bohater poszedł jeszcze z Artystą do sklepu, bo lodówka była pusta. Tutaj kolejny raz się  zdziwił - O. kupił alkohol (on nie pije!), w dodatku whiskey, litr Jacka Danielsa. Bohater, widząc niestandardowy zakup kumpla, nic nie powiedział (może prezent za gościnę, czy co?), sam zaś  wybrał jakiś chleb, coś do niego, makaron i parę  innych produktów spożywczych.

Ze sklepu mieli już rzut beretem do klatki schodowej, gdzie G. wynajmował  mieszkanie. Gdy weszli, udał się do kuchni by zrobić coś na szybko do jedzenia, Artystę zaś zostawił w swoim pokoju. Kiedy wrócił razem z kanapkami, przeżył szok. Gdy Bohater był zajęty przygotowaniem posiłku, Artysta nie próżnował; wykorzystując do tego dwa z kilku leżących na parapecie kubków, rozlał po kolejce trunku.

-Zdrowie - powiedział, podając szklankę Bohaterowi; swoją  zaś wcześniej postawił na kredensie.

Nim wyraz zdziwienia zniknął z twarzy G., O. zdążył wytłumaczyć  mu, czego od niego oczekuje. Nie czekając na odpowiedź, Artysta położył na stole paczuszkę z tabletkami i wyszedł.

-Wrócę  jutro rano – powiedział na odchodnym.

Nim Artysta wyszedł z klatki, Bohater zdążył wypić  swój drink i nalać sobie kolejny. Nie minęło pół godziny, a butelka była już w połowie pusta.

Wyrzucił  niedopałek za okno. Miał wrażenie, że O. w jakimś stopniu uwarunkował jego psychikę; po prostu wiedział, że zrobi wszystko co mu kazał zrobić. Pejotl powoli zaczynał działać. Położył się na kanapie.

Pierwsze, co sobie wyobraził, to zapach, kiedy czuł go już całym swoim jestestwem, reszta następowała już samoczynnie. Dotyk - czuł na plecach miły ciężar, pod rękami kobiece nogi w rajstopach, na karku zaś ciepły oddech. Dalej doszedł wzrok. Szczupłe nogi ubrane w czarne rajstopy, do tego czarne szpilki na niewysokim obcasiku. Sukienka kończąca się w połowie ud. Biała koszula. Wracali razem do mieszkania, a on, chcąc być dżentelmenem, niósł ją na barana. Akurat mijali park; szybko dotarli do klatki schodowej, następnie windą na górę.

Bohater był tak szczęśliwy, iż nie zauważył pustych ulic i wszechobecnej ciszy… nawet jego własne kroki nie wywoływały najmniejszego hałasu. Nie wypowiedzieli ani jednego słowa.

W mieszkaniu zjedli szybką kolację, wzięli prysznic i położyli się spać. Kiedy zasypiała trzymał ją za rękę.

Gdy się upewnił, że już śpi, przeszedł do pokoju obok, gdzie stało pianino. Trzeba było wypełnić zadanie powierzone mu przez Artystę. Zasiadł i zaczął robić wszystko zgodnie z instrukcjami. „Hey Jude” – zagrał pierwsze dźwięki. Zaśpiewał. Gra była czysta, tak samo jak wokal. Uśmiechnął się do siebie.

W połowie piosenki Ona weszła do pokoju. Stała ze wzrokiem utkwionym w Bohaterze. Oczy jej wyrażały nienawiść. Z otwartej rany na nadgarstku kapała krew [kap, kap, kap]. Wiedział że nie może przerwać gry; pomoże jej, a zaprzepaści narkotyk. Jednak mimo uwarunkowania, narzuconemu mu przez Artystę, wstał od instrumentu i podszedł do niej.

Chwycił  jej rękę, mocno zacisnął i podniósł do góry [kap, kap, kap]. Nie przestawał, tracił czucie w palcach [kap, kap, kap]. Widział, jak robi się coraz bledsza [kap, kap, kap]. Oddech coraz płytszy, [kap, kap, kap] uśmiechnęła się tak dziwnie, tak niewinnie, jak małe dziecko, jednak coś w tym grymasie się kryło, [kap, kap, kap], tak to samotność, odrzucenie, ból, który czekał by wyjść [kap, kap, kap], pocałował ją, poczuł słony smak krwi na języku, ustach, choć jej nie widział [kap, kap, kap], cały już drżał, Ona zaś  spokojnie czekała na dopełnienie swego losu [kap, kap, kap] chciała coś powiedzieć, ale z jej ust nie wyleciał ani jeden dźwięk [kap, kap, kap]

Kiedy się przebudził, był zlany potem. Na krześle naprzeciwko siedział Artysta.

-Zawiodłeś  mnie, nie tego od Ciebie oczekiwałem, ale wiedziałem, iż tak uczynisz, to było nieuniknione – wyjął kolejną paczuszkę  z niebieskimi tabletkami. - Teraz zrobimy to dobrze.

wtorek, 11 września 2012

Fanowskie teledyski, cz. 3 [Herr Flick i Helga... oraz Alice Cooper!]

by Oli


Oto kolejna część cyklu i niezwykły teledysk! Ponownie mamy bardzo znany kawałek (Alice Cooper - "Poison" - toż to nawet w polskim radiu czasem leci!), tym jednak razem obrazki nie pochodzą z filmu akcji, lecz z jednej z najbardziej znanych angielskich komedii - "'Allo 'Allo" (to tak a propos ostatnich moich tekstów)! Więcej - bohaterami są Helga i moja ulubiona postać ze wszystkich komedii wszystkich krajów - Herr Flick! To trzeba zobaczyć, tutaj nawet nie ma się co rozpisywać! ;)

Ogląąąąąąąąąąąąądamy!

poniedziałek, 10 września 2012

Aniioł i Anna

by Poupella 
(oczywiście krótki wstęp by Oli)


(Witam ponownie!

Tym razem będzie naprawdę krótko - oto w Chacie wita Poupella, czy na dłużej czy na krócej, to od niej zależy, póki co macie jej opowiadanie, raczcie się! ;) )

Ania całymi godzinami siedziała na niskim dachu pobliskiego garażu i słuchała muzyki, patrząc na Niego.

Miał brudne skrzydła i ubranie. Stał w płaskiej kamiennej misce, ręce złożone do modlitwy, jak przystało na prawdziwego anioła. Był nieco patetyczny, ale jego zaniedbanie odejmowało mu wzniosłości. Twarz miał przyjemną, uśmiechał się lekko, jakby jego myśli sprawiały mu przyjemność. Otaczały go kamienice, równie brudne i zaniedbane jak on sam, przesłaniały mu widok na miasto. Mieszkańcy byli do Niego równie przyzwyczajeni jak do wiecznie walających się po podwórku śmieci i nie zwracali na Niego uwagi.
Przychodziła prawie codziennie. Zaczęła zimą, a gdy się ociepliło, siadała na niskim murze i patrzyła na Niego. Pogrążała się w marzeniach, chciała, aby ożył i zabrał ją z tego miasta, gdzie już od dawna nie była szczęśliwa. Rozmyślała także o swoim codziennym życiu. Miała czas na odpoczynek od wszystkiego, było to bardzo wygodne, toteż przychodziła dość często.

Mieszkała w Częstochowie, z babcią, na Focha. Jej tata wyprowadził się kilka lat wcześniej, nie mogąc znieść babci, swojej teściowej. Ani powiedział, że jest na tyle duża, żeby dać sobie z nią radę. Dawała sobie radę, jak ze wszystkim. Od jakiegoś czasu tylko nie mogła dać sobie rady z pewnym uczuciem. A dokładniej działo się tak, odkąd zaczęła chodzić do swojego taty krótszą drogą, niedaleko Jasnej Góry, ulicą 7 Kamienic.

Stał na podwyższeniu, obok drzewa, u jego stóp gromadził się na przemian śnieg z deszczówką i liśćmi.

Zauroczył ją swym pięknem, tak jak zauroczyła Pigmaliona jego rzeźba - kobieta, którą nazwał Galateą. Bogowie zlitowali się nad nim i ożywili ją, ale Ania nie łudziła się, że w jej przypadku może stać się podobnie. Poza tym ona modliła się do innego Boga niż Pigmalion - najwyraźniej nie tak łaskawego.

Zawsze siadała w jednym miejscu, patrzyła na Anioła i uśmiechała się. Żal jej było, że nie może się do Niego przytulić, a nawet gdyby spróbowała wspiąć się na postument i objąć Go, On pozostałby zimny i niewzruszony.

Nie lubiła podchodzić do Niego blisko i przyglądać mu się. Wolała obserwować z daleka. Gdy patrzyła na Jego twarz, mogła zobaczyć, że jest ona nieco schematyczna, kobieca, ale nie na tyle, aby rzeźba mogła być wzięta za kobietę. Denerwowało ją czasem to, że uśmiecha się tak bezmyślnie i nie zwraca uwagi na to, że gołębie paskudzą mu skrzydła, że kamienice są tak zapuszczone, czy ona tam jest czy akurat nie mogła przyjść. Zawsze wyglądał identycznie i to ją irytowało, ale przychodziła nieustannie.

Sama nie wiedziała, co myśleć o swoim przyzwyczajeniu. Myślała, owszem, myślała o tym, że nie powinno tak być, że młoda dziewczyna marzy o kamiennym posągu zamiast znaleźć sobie chłopaka z krwi i kości. Nie umiała z Niego jednak zrezygnować.

Kilka dni później zaplanowała sobie, że do Niego pójdzie. Jednak sprawy potoczyły się inaczej; traf chciał, że tata nie mógł jej u siebie przyjąć, przełożył więc spotkanie. Nie miała po co iść w tamtą stronę, ale babcia dała jej listę zakupów i powiedziała, że musi się z nią uporać do osiemnastej.

Było jeszcze widno, dzień pogodny i słoneczny. Ania postanowiła, że pójdzie przez Park Staszica, aby nacieszyć się dobrą pogodą, której ostatnio nie było za wiele.

W bramie parku poczuła czyjąś obecność. Obejrzała się, czując dreszcz na plecach.

Nagle usłyszała czyjś śmiech. Poczuła go. Nawet nie wiedziała, że można poczuć śmiech, ale ten zmroził ją do szpiku kości. Ironiczny, wysoki i brutalny. Krzyknęła i odwróciła się. Jabłka i ziemniaki potoczyły się po chodniku.

Pod drzewem stał mężczyzna. Był blady, tak blady jak śmierć, Ania nigdy nie widziała tak białej skóry. Dokoła jego niebieskich oczu były granatowe cienie, jakby nie spał latami. Usta miał bordowe, odcinały się ostro czerwienią od bladej skóry, rozciągały się w perfidnym uśmiechu. Miał duże skrzydła, ich poszarpane końce spoczywały na ziemi.

Puścił do niej oczko i znów się roześmiał. Poczuła się jakby została oblana kubłem lodowatej wody. Zaczęła gorączkowo zbierać jabłka, a on śmiał się, patrząc na jej drżące ręce. Nagle ucichł, rzucił jej pogardliwe spojrzenie. Kiedy zerknęła, stał bokiem do niej. Po dwóch sekundach, które zdawały się jej być dwustoma, zniknął.

Biegnąc, płakała. Wielkie bezgłośne łzy spływały jej po policzkach. Próbowała się pozbierać, wytrzeć twarz, ale nie potrafiła.

Ciągle widziała Jego oczy. Nie chciała wierzyć, że to mógł być posąg Anioła; jej łagodnego Anioła o spokojnej twarzy. To musiał być wytwór jej chorej wyobraźni, myślała, albo co gorsza, ktoś dowiedział się o jej nawyku i postanowił sobie z niej zakpić. Była przerażona. Bardziej bała się Jego oczu, Jego spojrzenia niż samego faktu, że zobaczyła faceta ze skrzydłami, który zniknął na jej oczach.

Spojrzenie prześladowało Anię na każdym kroku. Dwa dni później nie bała się już, że nagle go spotka na swojej drodze.

Mimo to nie chodziła przez park.

Po tygodniu odważyła się iść pod posąg i choć było to absurdalne dla niej samej, starała się wychwycić jakieś zmiany w Jego wyglądzie.

Z mocno bijącym sercem weszła na podwórko kamienicy i sztywno podeszła do Anioła. Był taki sam jak do tej pory. Odetchnęła. Zaczynało się ściemniać kiedy wracała, dlatego przyspieszyła.

Następnego dnia jej babcia miała badania kontrolne. Ania miała za zadanie zawieźć babcie na Parkitkę i zaopiekować się nią podczas pobytu w szpitalu. Jej tata pracował do późna, więc nie mógł się tym zająć.

Na miejsce udało im się zajechać wieczorem. Kiedy babcia w końcu leżała bezpiecznie w łóżku, Ania, zmęczona do granic możliwości, zasnęła na twardej kozetce w korytarzu.

Kiedy się obudziła, poczuła chłód. Wszędzie panował półmrok, ciszy nie zakłócał żaden dźwięk. Bolały ją plecy od leżenia na płaskim łóżku. Ziewnęła i wyszła na korytarz, gdzie stał automat z kawą i słodyczami.

Wybierała właśnie batonika, gdy zobaczyła, że na końcu korytarza siedzi pochylona duża postać. Głowę złożoną miała w ramionach, a kolana podciągnięte pod brodę. Chrząknęła, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale niestety dopiero wtedy zauważyła szare skrzydła wznoszące się ponad głową postaci. Anioł podniósł głowę. Oczy miał zimne, widziała to z daleka.

Uśmiechnął się tak, jak uczynił to przy poprzednim spotkaniu. Ukazał małe błyszczące ząbki, był wyraźnie zadowolony.

-Znów się spotykamy, moja wielbicielko. - syknął.

Rzuciła się do ucieczki. Wbiegła na schody prowadzące na drugie piętro. Usłyszała czyjeś kroki i przyspieszyła. Wpadła do łazienki, potem do małej kabiny. Zamknęła się w niej i zsunęła po ścianie. Jej serce biło z oszałamiającą prędkością. Zaczęła płakać. Powoli położyła się na brzoskwiniowych kafelkach i złożyła policzek na dłoni. Nie przestawała płakać.

W takim stanie znalazła ją dyżurująca pielęgniarka, która długo pukała w drzwi kabiny. W końcu dziewczyna odważyła się je otworzyć.

Po miesiącu szczytem odwagi było przejście przez park. Po dwóch - przyjście na podwórze, aby się z Nim spotkać.

Zrobiła to pewnego pochmurnego, kwietniowego dnia. Długo odwlekała wyjście z domu, myła włosy, sprzątała, odrabiała lekcje, ale gdy nie było już nic więcej do zrobienia, wyszła.

Anioł wciąż wyglądał normalnie. Usiadła na murku. Zaczęła się w Niego wpatrywać, tak jak do tej pory. Bała się, ale nie uciekłaby, gdyby się pojawił Anioł w tej złej wersji. Po niedługim czasie tak bardzo przywiązała się do milczącej obecności rzeźby, że nie mogła odmówić sobie ponownego „spotkania”.

Nic się jednak nie działo. Siedziała blisko godzinę, rozmyślając. Nie wiedziała, czy go kocha. Nie da się kochać posągu taką miłością, jaką można pokochać drugiego człowieka, tego była pewna. Było w Nim jednak coś takiego co kazało jej tu przychodzić i myśleć o Nim. Marzyć. Zastanawiała się czy wiele w tym dziwnym uczuciu jest z miłości. Jej koleżanki zakochując się również ciągle myślały o swoich ukochanych mężczyznach, mówiły o nich i snuły plany i marzenia. Ona nie mogła liczyć na spełnienie swoich, nie mogła też mówić o swoim obiekcie westchnień. Mogła tylko marzyć. Jednak jej marzenia i idealny obraz ukochanego został zachwiany przez wredną postać o stalowych oczach, która pojawiała się i znikała, kiedy chciała. Doszła więc do wniosku, że miłością w tym chorym „związku” jest tylko jej uczucie i chęć „spotykania się”.

Czasem czuła pogardę dla samej siebie.

Nie mogła sobie poradzić ze swoim tchórzostwem. Bała się. Wszystkiego. Przede wszystkim samotności. I tego, że go znów spotka.

Spotkała go następnego dnia.

Szła rozdygotana do szkoły, z mętlikiem w głowie, blada jak ściana.

A On stał pod drzewem i patrzył na nią spokojnie, nie śmiał się już.

Nie wiedziała jak się to stało, ale nagle znalazła się bardzo blisko Niego. Złapał ja za rękę. Był bardzo zimny, a Jego oddech był lodowaty.

-Nie mów nikomu o mnie. Nikomu. Rozumiesz? - wysyczał.

Skrzywiła się, czując powiew zimnego powietrza, ale spojrzała na Niego hardo. A przynajmniej tak jej się wydawało.

-Niby komu i po co miałabym o tobie mówić? Nikt i tak by mi nie uwierzył. - powiedziała. Zawiodła się na swoim głosie, bo zaczął drżeć.

-I bardzo dobrze. Ja istnieję w tobie. Kochasz mnie.

Nawet nie była w stanie oblać się rumieńcem. Nie mogła też nic wykrztusić.

-Pamiętaj. - dodał.

Gdy rozpostarł ogromne skrzydła, ich trzepot wydał jej się hukiem.

Podmuch powietrza prawie zwalił ją z nóg.

Pobiegła przez park, dopóki biegła, czuła się bezpieczna. Wróciła do domu rozdygotana i przez długą chwilę siedziała w dużym pokoju sztywno wyprostowana z bijącym sercem, ignorując komentarze babci.

Myła zęby i widziała go w odbiciu lustra, stał za nią i patrzył, już bez uśmiechu.

Siedział na posadzce, gdy brała prysznic, czekając cierpliwie. Wyglądał przez okno w kuchni, gdy robiła sobie herbatę. Stał w nogach jej łóżka kiedy kładła się spać. Żył, bardziej w jej umyśle i sercu, ale stworzyła Go i utrzymywała na tym świecie swoim uczuciem. Bała się Go i nie mogła wyrzucić ze swojej duszy.

Modliła się co wieczór, ale nie potrafiła określić, do kogo. Wysyłała prośbę w eter, prosiła swoją nieżyjącą mamę o radę, o opiekę, o wstawiennictwo.

Dwa dni później poszła do Niego. Posąg stał pod drzewem, tak jak zwykle. Usiadła na murze, tak jak robiła to przez ostanie kilka miesięcy, i patrzyła na Niego.

Nagle w bramie podwórka pojawiła się postać. Blady chłopak, miał jasną, ale nie białą skórę, czerwone, ale nie bordowe usta. Oczy niebieskie, nie miał skrzydeł.

Była to ta sama osoba, która ja dręczyła, ale zupełnie odmieniona. Podszedł powoli do drzewa. Nie odrywali od siebie wzroku, uśmiechając się. Ona podeszła do Niego, rozmawiali chwilę. Później On wspiął się na postument i wniknął w beton jak duch, choć mogłaby przysiąc, że dłoń, którą trzymała, była ciepła i jak najbardziej realna.

Spędzili w ten sposób następny rok. I kolejny. Byli jak normalna para. On nie mógł jednak zaprosić jej do siebie. Wracał zawsze o ustalonej porze, żegnając ją krótkim pocałunkiem w czoło. Czasem spędzali czas tkwiąc długo w uścisku, nie odzywając się. Widzieli ją z Nim, ale ona nie mówiła na ten temat więcej, niż musiała. Wychodzili z jej przyjaciółmi, ale On nigdy nie przyprowadzał swoich. Przychodzili do niej w odwiedziny, On nigdy nie wychodził z podobną propozycją. Pytali gdzie chodzi do szkoły, On odpowiadał zaczepnie, że wszystkiego się już nauczył. Był zawsze, gdy czuła się źle lub była w niebezpieczeństwie.

Wytłumaczył jej, że wymodliła sobie Jego zamiast tego „złego anioła”, właściwie diabła, na którego nieszczęśliwie trafiła. Że przestając kochać tamtego, dostała kogoś lepszego. Że ma tam „na górze” kogoś, kto ją kocha, kto przysłał jej anioła stróża do jej własnej dyspozycji.


W dniu jej śmierci On w końcu zaprosił ją do swojego domu.

 

niedziela, 9 września 2012

10 najlepszych brytyjskich seriali komediowych (1/2)

by Oli

Huh, ostatnio coś sobie uświadomiłem. Przeglądając mój profil na Filmwebie (nota bene - świetny portal, korzystajcie jak najczęściej ;) ) zauważyłem, że chociaż komedii oglądnąłem sporo – ponad 300 – to jednak większości z nich nie oceniam zbyt dobrze (ostatnio widziałem „Noc żywych kretynów”, ale zaprawdę, powiadam Wam – już nigdy więcej tego nie oglądnę! :P ). Najpewniej nazwiecie mnie ponurakiem bez krztyny humoru (tak, tak, moje kiepskie żarty to potwierdzają :P ), cóż jednak rzec, gdy produkcje typu „Poznaj moich Spartan” (i noworodki z ABS-em) w ogóle mnie nie bawią, a niektóre „Straszne filmy” wręcz odrzucają? Co zrobić, gdy uważam, że „Świat według Bundych” to kilka(naście) dobrych odcinków i cała masa tzw. filleru? Ale to jeszcze nic, szykujcie się na szok i strzał między oczy! Bowiem o ile wszelkie produkcje "wybuchowego" duetu Friedberga i Seltzera nigdy nie zostaną filmami kultowymi, to mnie niestety nie bawi twór naprawdę kultowy. Jaki? Eeee... wstyd napisać, ale... „Miś”. O tak, wiem, lincz, lincz, już biegniecie po pochodnie, ale co uczynić, co uczynić, co mam zrobić? Mam przywalić sobie w łepetynę starym śledziem? Gross! ;)

Jednak jeśli to w jakiś sposób mnie zrehabilituje, mogę napisać, że bardzo lubię „Wojnę domową”, „Rejs” i jeszcze kilka innych starszych polskich komedii. OK? A żeby nie było, że mam coś do filmowców z USA, dodam również, że te najbardziej absurdalne obrazy typu „Naga broń”, „Hot Shots” (ech, ta scena z kurą :P ) etc. również przypadły mi do gustu, chyba właśnie dlatego, że są tak straszliwie zakręcone. A, i „Abbott i Costello”, ale ja chyba ogółem lubuję się w kinie lat 60 i jeszcze starszym (ale od razu zaznaczam – nie, Flip i Flap nie są moim zdaniem największymi komikami w dziejach).

Ogółem komedia nie jest moim ulubionym gatunkiem filmowym (chyba że komedia niezamierzona, ale o tym kiedy indziej ;) ). Jest jednak pewna nacja, której poczucie humoru strasznie mi odpowiada i niemalże wszystkie jej produkcje trafiają w me gusta. Otóż są to Brytyjczycy.

 Co to za pan o jakże inteligentnym wyrazie twarzy? ;)


Komedia angielska ma tylu przeciwników, co zwolenników – według niektórych jest zakręcona, według innych po prostu durna, nie da się jednak ukryć, że ten rodzaj humoru jest niepowtarzalny, jedyny w swym rodzaju etc. Taki np. „Wysyp żywych trupów” to moim zdaniem najbardziej udana parodia gatunku „survive-zombie-attack” („zgaś światło!” :P ), a i sam tytuł jest już zabawny.

W każdym razie – by przejść w końcu do sedna – nie będę próbował odpowiedzieć w tym poście na tak fundamentalne pytania, jak „czy komedia angielska jest śmieszna czy nie”, „jaka jest najlepsza brytyjska komedia”, tudzież takie egzystencjalne jak „co będzie, gdy starego śledzia wsadzi się bratu w skarpetę i jak ofiara tego przedniego żartu zareaguje nań” albo „czy w grudniu 2012 będzie koniec świata” (choć na to mogę od razu odpowiedzieć – NIE!). Po prostu wypiszę 10 angielskich seriali komediowych, które uważam za warte uwagi. Fajnie?

Na koniec początku warto jeszcze zauważyć, że angielskie seriale komediowe różnią się od tych produkowanych w Ameryce m.in. tym, że nie są ciągnięte na siłę i gdy twórcom kończą się pomysły, zazwyczaj oznacza to także kres ich produkcji. Oznacza to także (zazwyczaj) raczej małą ilość odcinków, co dla widza może być niemiłe (och, nie można kompletować sobie dwudziestu pięciu sezonów na DVDkach i poświęcać na ich oglądnięcie stu pięćdziesięciu godzin tygodniowo ;) ), ale również (także zazwyczaj) lepszą jakość. No, przynajmniej według mnie.

Aha. Nie będzie „Benny Hilla”. Wieeeem, szkooooooda, ale wiecie, właśnie przed chwilą wybiegł z listy, ktoś go gonił ;)

Oczywiście okazało się, że nie potrafię niczego napisać krótko, zwięźle i na temat, stąd znowu muszę podzielić posta na dwa, by nie wyszedł za długi. Grafomania to straszna choroba. Dziś więc miejsca 10 – 7, dzielna finałowa szóstka – za tydzień.

A! I jeszcze jedno, bardzo ważne! Kolejność subiektywna (hah!), żeby nie było. Obiektywnie „Latający cyrk” jest ważniejszym tworem dla kinematografii angielskiej, niż np. „Red Dwarf”, ale ja po prostu lubię Rimmera ;)


10. Tylko głupcy i konie (Only Fools and Horses)

66 odcinków! I 22 lata emisji (od 1981 – 2003)!!! Jak na brytyjski sitcom – bardzo dużo!

Hm, czy Rodney trzyma w ręku Mountain Dew? ANGLIK z AMERYKAŃSKIM napojem? Cóż za nietakt!

Ten serial jest dla Anglików tym, czym dla Amerykanów „Hooneymooners” (albo lepiej - „Świat według Bundych”), a dla nas... hm, „Świat według Kiepskich”? Oto dość stereotypowa brytyjska rodzina, Trotterowie, starają się nie tylko podnieść swój status społeczny, wydać się innym zamożniejszymi, niż są w istocie, ale także „tak robić, żeby zarobić, a się nie narobić.” Główny bohater serialu, Del Boy wymyśla coraz to nowsze i ciekawsze pomysły na zarobienie jak największej fortuny jak najmniejszym kosztem. Zazwyczaj próbuje hazardu lub oszustw (a czasami jednego i drugiego, jak np. w odcinku „Modern Men”, gdzie w sprytny sposób robi w konia barmana ;) ), ewentualnie sprzedaży dóbr, które „wypadły z tyłu ciężarówki” (dla tych, co teraz są zaspani i nie kumają – chodzi o dobra kradzione), najchętniej jednak stawia na jak najbardziej wymyślne i skomplikowane plany, przy których wysiadają nawet zakręcone idee Ferdynanda Kiepskiego.

Najlepszą postacią serialu jest jednak moim zdaniem brat Del Boya, Rodney, sympatyczny, facet, któremu trochę brakuje siły przebicia. A szkoda, bo mądrzejszy jest od swego brata i bardzo szybko zauważa nielogiczności wszystkich jego planów i pomysłów, nim jednak jest w stanie przemówić mu do rozsądku, zazwyczaj jest już za późno. Genialne są też jego interakcje z bratankiem, Damianem, którego podejrzewa o bycie Antychrystem (ci, którzy wiedzą, dlaczego, mogą sobie uścisnąć prawice i uśmiechnąć szeroko).

Jak nietrudno się domyślić, twórcy oparli cały humor serialu na piętrzeniu coraz to większych trudności przed grupą dość nietuzinkowych herosów i obserwowaniu, jak – próbując się z nich wyplątać – bohaterowie coraz bardziej gmatwają całą sytuację. A widzowie oczywiście dobrze się bawią, oglądając cierpienia bliźnich. Cóż, taką mamy sadystyczną naturę, he he he! :P

Dodam jeszcze, że to ulubiony serial komediowy samych Brytyjczyków. Nic dziwnego, skoro opowiada o perypetiach dość stereotypowej, ale jednak najbardziej angielskiej ze wszystkich sitcomowych rodzin. Nie znaczy to jednak, że nie-Brytyjczycy będą się na tym filmie nudzić, o nie! Polecam.

Minusem serialu jest całkowity brak gryzoni. Què?

9. Pan wzywał, Milordzie? (You Rang, M'lord?)


26 odcinków (ale za to prawie godzinnych), 5 lat emisji (1988 – 1993)


Ciężkie jest życie arystokracji. Trzeba pić jakieś stare wina (dwieście lat, pewnie popsute) i zajadać homary... jak to się w ogóle je!?


Rok 1918. Dwóch prostych żołnierzy ratuje na froncie życie oficera (i szlachcica of korz) Teddy'ego, który z wdzięczności przyjmuje jednego z nich – uczciwego Jamesa Twelvetreesa – do swej służby (no, konkretnie do służby swego brata, lorda Meldruma) . Mija dziewięć lat, a kamerdyner lorda odchodzi do Krainy Wiecznych Łowów. James ma nadzieję na przejęcie jego funkcji, lecz w tym momencie w domu państwa zjawia się Alf Stokes, drugi z żołnierzy, którzy uratowali Teddy'ego. Oczywiście od razu przejmuje funkcję denata, lecz Twelvetrees wcale nie cieszy się ze spotkania starego druha. Stokes bowiem to oszust i oportunista.

Co więcej, Alf nienawidzi arystokracji i ideologicznie sprzyja bolszewikom, lecz brak pracy zmusza go do zamieszkania u Meldruma. Niemalże od razu ściąga do rezydencji lorda również swoją córkę, Ivy, którą zatrudnia w charakterze pokojówki. I od tego momentu zaczyna się tzw. jazda... ;)

Humor tej produkcji skupia się głównie na kontrastach między klasą pracującą (służbą) a rządzącą (arystokracją) – wiele najzabawniejszych sytuacji wynika bowiem z interakcji tych dwóch sfer społecznych. Zabawne są również starcia szlachta-szlachta (tutaj głównie lord Meldrum kontra lord Ralph Shawcross – Meldrum bowiem romansuje z żoną Ralpha, Agatą, a ten jakoś ma coś przeciwko temu, hm) i służba-służba (tutaj głównie szlachetny James vs. krętacz Alf).

I jak to w brytyjskich sitcomach bywa, mamy sporo barwnych postaci, choć chyba najzabawniejsze to służący Henry, który zawsze coś ciekawego palnie i Ivy, dziewczyna całkiem sympatyczna, lecz niezdarna, niezbyt mądra i na dodatek zmuszona do odrzucania zalotów tak Teddy'ego, który bardzo, ekhem, LUBI służbę, jak i córki lorda, Cecily, która bardzo, hm, LUBI kobiety.

„Pan wzywał, Milordzie” nie zdobył zbyt dużej popularności w Anglii, nad czym należy jedynie ubolewać, bowiem serial jest nie tylko zabawny, ale posiada także niezwykły klimat lat 20 XX wieku i w ciekawy – i dość poważny, jak na komedię – sposób przedstawia starcie klas, świat wyżyn i, hm, nizin społecznych, jak również walkę starego świata z nowymi prądami myślowymi (szczególnie zaś z filozofią socjalistyczną).

 8. Mała Brytania (Small Britain)

27 odcinków (2003 – 2006) plus „Mała Brytania w Ameryce” (2008; to kolejne 6 odcinków); należy jednak jeszcze zaznaczyć, że serial zaczynał jako słuchowisko radiowe.

Czego!? Moja dziesięciogodzinna przerwa na kawę jeszcze nie dobiegła końca!


Ten serial pod pewnymi względami przypomina kultowy „Latający cyrk Monty Pythona” - rzecz wręcz tonie w oparach absurdu, a o fabule jako takiej nie ma co mówić, bowiem każdy odcinek składa się z kilkunastu niepowiązanych ze sobą scenek (większość odgrywana przez scenarzystów, Matta Lucasa i Davida Walliamsa), choć niektórzy bohaterowie powracają w kolejnych epizodach (np. dresiara Vicky Pollard czy psychiatra Lawrence i jego pacjentka, Anna).

„Mała Brytania” to chyba jeden z najbardziej zakręconych seriali angielskich, gdzie niektóre pomysły po prostu nie mogły wyjść z głów ludzi do końca zdrowych psychicznie (wiem, jestem ekspertem w tej materii :P ), a na dodatek chyba jednym z najodważniejszych w historii telewizji – podobnie jak Monty Python, Lucas i Walliams nie oszczędzają nikogo i niczego, wyśmiewając nawet tematy tabu. Np. w jednym odcinku pojawia się pastor – gej. Dla Polaków taka persona okazała się nie do przyjęcia, wycięto więc tę scenkę z polskiej wersji.

W każdym razie niektóre żarty rzeczywiście mogą co wrażliwszych zniesmaczyć i trzeba lubić taki dość specyficzny humor, by przełknąć pewne gagi. „Mała Brytania” raczej nie jest dla każdego i nawet ja, ten, który lubi ów serial, przyznaję, że niektóre scenki są raczej takie sobie. Z drugiej jednak strony przeważają fajne gagi, a gdy „Mała Brytania” jest śmieszna, to jest NAPRAWDĘ śmieszna. Pewne z przedstawionych w niej sytuacji należą do najzabawniejszych momentów w historii całego kina angielskiego (a niekiedy możemy także zauważyć przypadkowe nawiązania do naszej polskiej rzeczywistości, jak np. w skeczu z recepcjonistką ;) ). Gag z chorą psychicznie starszą panią, której wydaje się, że piesek rozkazuje jej się publicznie rozebrać, a potem schować w kuble na śmieci, niektórych może konfundować, ale innych rozbawi do łez.

Tym, którzy lubią angielski humor, oczywiście polecam. Ci, którzy nie lubią... cóż, raczej nie strawią „Brytanii”. I im oczywiście nie polecam. :P

7. Latający cyrk Monty Pythona (Monty Python's Flying Circus)

48 odcinków, 1969 - 1974. Całkiem nieźle.  


 Hm... no cóż... chyba podaruję sobie wymyślenie jakiegoś zabawnego komentarza, teraz mierzę się z tytanami humoru angielskiego, nie mam szans.



I oto pozycja, przy której nie bardzo wiem, co napisać. Wiadomo, kultowy serial, ale to już takie wyświechtane, jak stare gatki. Że klasyka humoru, hm, absurdalnego – wszyscy wiedzą. Że robili, co chcieli, że czasami nawet na widza nie zważali, zmuszając go do oglądania rzeczy, których nie chciał oglądać, o tym wiedzą wszyscy ci, którzy z tym serialem się zetknęli. Że dla niektórych to najlepsza komedia na świecie, a dla innych nuda i głupoty, to też wiadomo. Co bym nie napisał, będą to same frazesy. Zresztą i tak trochę mija się to z celem, zważywszy na to, że na świecie nie ma chyba osoby, która by nie słyszała o Monty Pythonie. Fani znają już zapewne wszystkie odcinki na pamięć i wiedzą, dlaczego lubią je na okrągło oglądać, a ci, którzy nie lubią, też już zapewne wiedzą, czego się spodziewać i na co liczyć (albo raczej na co nie liczyć).

Tak więc tak naprawdę moja rola powinna się ograniczać jedynie do napisania, że lubię Monty Pythona i zaznaczenia, że należy on do 10 moich ulubionych angielskich seriali komediowych. Cokolwiek więcej bym nie wyrzekł, będzie to bezsensowna paplanina, rajt? Co w takim razie moja skromna osoba powinna zrobić...?

Łel... może się wytłumaczyć, dlaczego umieściłem go tak nisko? No? No?

Eeee... no bo tak. Starczy? ;) Nie? No to może po prostu te filmy, które umieściłem wyżej, bardziej lubię? A skoro je bardziej lubię, to automatycznie muszę mniej lubić Pythona, prawda? Żelazna logika! W stylu Pythona ;)

Eeeem... Bardzo lubię Pythona. Lecz wolę chyba seriale, które nie składają się z niepowiązanych ze sobą scenek. Ale wyobraźnię Pythonów niezwykle sobie cenię. O tym szerzej może kiedy indziej, przy „Sensie życia wg Monty Pythona” (kiedyś się za niego wezmę), a teraz ruszajmy dalej!

Ech... a jednak nie ruszymy dalej, bo się post skończył, ha ha!

Dobra, na tym dziś skończymy. Czas iść spać. Ale żebyście nie mówili, że post nie był zabawny, o to kilka onomatopei, które zapewne podniosą wysoko humor tej aktualizacji:

Hi hi he he he he hi hi.

CDN.