środa, 31 października 2012

Gra w chowanego (1/3)

by Heini Kadlubek 



Co zaskakujące, ziemię cmentarną jako żyzną, czyli gotową przyjąć ciała-ziarna, postrzegał Martin Heidegger. Przygodnie praktykując poezję - może na marginesie jednego z listów - napisał:


Cmentarze i groby są to Boże pola,

na których zasiewa się zmarłych ludzi,

aby na końcu czasów ożyli,

zmartwychwstali i aby wyrosło życie




Słowa powyższe tym bardziej zdumiewają, że ów filozof jakby programowo nie pisał o Bogu. Nie mogąc niczego o nim powiedzieć, wybrał milczenie. Doświadczenie śmierci miałoby tedy być doświadczeniem życiowym. Umieranie podług Heideggera jest czymś jedynie własnym, dlatego – tak drogim. Niejako rewers (albo awers, wszystko jedno) dla pojęcia bycie-ku-śmierci stanowiłby naprędce uzyskany zwrot: umieranie-ku-życiu. Przy czym w pewnym sensie są one tożsame, identyczne.

Niejeden raz słyszałem, jak to świeżo odumarły mówi o odczuwaniu pustki. Ale przecież pustka wyraża chłód i regularną przestrzeń. Gdy tymczasem wyrywa się człowiekowi nieforemne rany, które palą.

I także wiadomo, że to jedynie widzenie, słyszenie, dotknięcie siebie nawzajem pozwala, wprawdzie nadal w niepełnym stopniu, poznać, odczuć obecność drugiego. Nagle – widzi się trumnę niknącą we wnęce. I kto w niej jest? – Nikogo nie ma.


Jednakże aktualnie jest jasno. Wręcz niebywale. Dlatego też aż dziw bierze, że tu tak bezludnie. Myślę, że to pora południa. Słońce wyżej nie wzejdzie. Przynajmniej nie dzisiaj. Znajduję się na terenie parku. Oto dokądś zmierzam.

Chodzę po piaszczystym wzgórku. Wokół – drzewa. Nie wydaje mi się, aby ta okolica była przychylna wobec wędrowców. Widocznie: nic tu po nich.

Nie powiem, abym przemieszczał się swobodnie. Mój krok nie jest lekki. Ważę swoje ruchy. Mimo to: idę.

Spaceruję po mogile. Tylko: skąd ja to wiem? I czy mi to w smak, czy nie? Oczywista, opada mnie przestrach. Ale i temu uczuciu wtóruje słodycz. Przy czym: sza, o tym jeszcze wspomnę słowem.

Kim są pogrzebani? Na pewno nie męczennikami. Zdaje się, że pode mną zagrzebane są wydłużone ciała moich przodków. Czy zatem nie stoję na pewnym gruncie?

Nie można mnie potraktować jako szmeru danej chwili, czyli że: owocu co najwyżej kilkusekundowego wyładowania. Bo też zostałem poczęty dawniej, kiedy indziej.

Nie jestem wreszcie kolorowym ptakiem, który momentalnie zapala się od barw własnych piór.

To właśnie sobie uświadomiłem, gdy powziąłem spacer po grobie przodków. Jednakże nie mówię, że nie jestem ani trochę zlękniony. Przecież jestem. Ale nadal jest to spacer.

Wszelako i tak nie może mnie zadowolić wyłącznie świadomość starożytności mojej krwi ani to, że zmyślny szlifierz – kto? – kształtuje moje kości. Jest to zaledwie początek. Ale i nie omieszkam dodać: warunek sine qua non.

Zatem nie czekając chwili, wiedząc tyle, ile akurat powinienem, znalazłszy wyrwę w szpalerze drzew, schodzę z kurhanu.

Wtedy też interesuję się wałem nadrzecznym. Także on jest biały jak ów piach mogilny. I choć nie wytrząsnąłem z pamięci – gdzieżbym śmiał! – mojego niedawnego doświadczenia, to spieszno mi zobaczyć żywą istotę. A być może także – daj, Boże! – życiodajną.

Gdy raptownie ujrzałem dziewczynę – to zapragnąłem tego, by mój wzrok nie zgasł. Dlaczego moje pragnienie było tak niecodzienne? Bo widziałem coraz mniej. Gaśnięcie oczu utożsamiłem z umieraniem. A może było to zaledwie tymczasowe wykolejenie się duszy z ciała?

I jeszcze pytanie. Skąd to wszystko: wzgórek cmentarny, słońce, jasna ziemia, wał uformowany z piachu i – chyba najważniejsza z wyliczanki – owa dziewczyna? Która przecież nie była bardziej namacalna ponad wiatr.




Oto cmentarz przy ulicy Wrocławskiej.


Uderzające jest zaniedbanie, jakiego wobec rzeczonej nekropolii dopuścili się opolscy dygnitarze. Rozmaici szubrawcy od czasu do czasu dopuszczają się aktów wandalizmu. Nie zostają ukarani, jest tak, jak gdyby nikomu nie zależało na tym, by cmentarz trwał i nie niszczał. Zapoznane rzeźby nieintencjonalnie reprezentują sztukę naznaczoną refleksją vanitas.

Powiada się z przekonaniem – oraz z pewnym optymizmem – że w obliczu śmierci każdy jest równy. O ile samo stanięcie in articulo mortis jest przeznaczeniem każdego, o tyle oprawa ceremonii funeralnej oraz nagrobek, czyli ostatnia oznaka bytności danego człowieka, bywają różnorodne. Różnice jakościowe są widome. Powiedziałbym nawet, że śmierć wyjaskrawia nierówności, które dawniej były wprawdzie dostrzegalne, ale już nie tak silnie manifestowane.

Kiedy to dusza opuszcza zamierające ciało, naówczas ostatkami sił konający szepce zaufanemu – „Rozstaję się z życiem. Mogę ci tedy wyjawić, iż udanie się w niebyt jawi mi się jako przejmująca lękiem i bólem perspektywa. Czy też w zasadzie – jej brak. Toteż racz, mój przyjacielu, wysłuchać moich ostatnich, bo przedzgonnych, dyspozycji. Grobu mojego one dotyczą. Jasnym jest, że dla wielu ludzi znaczyłem niemało. Przez dziesiątki lat umacniałem swoją pozycję społeczną. Chcę więc, ażeby mię pożegnano należycie.

Zatem pragnę, by nagrobek położony na mojej trumnie świadczył o mnie. Będzie to mój ostatni gest. Ludzie reprezentujący przyszłe pokolenia przechadzając się cmentarnymi alejami niejednokrotnie przystaną przy miejscu mojego spoczynku, aby na głos przeczytać z rewerencją oraz podziwem moje nazwisko. Rzekłem.”

I klap, umarł. Gromnica jeszcze nie dogasła, zamówiona płaczka nie uroniła ani łzy, a ciało odwieziono chyłkiem do pobliskiej kostnicy. Nie mija jeden dzień - wola zmarłego zostaje spełniona. Potąd admirowany – odtąd będzie adorowany.

Kiedyś oddalony na linii czasu potomek postawi pytanie swojemu rodzicielowi – „A kim jest ten pan na tym zdjęciu?” Rodzic odrzeknie – „Moje dziecko, jest on twoim dalekim przodkiem, zdaje się, że bratem pradziadka albo jego stryjem. Nie pomnę”.

Na pewno żywi są depozytariuszami genów swego agnata, ale niemal tylko nagrobek jest w stanie o nim cokolwiek powiedzieć. Pod nazwiskiem umarłego częstokroć znajduje się pewna inskrypcja. Także i ona przekazuje pewną wiadomość na temat zmarłego. Co więcej, nawet jej brak jest wielomówny.

Atoli najczęściej to ci, których odumarł bliski, zlecają kamieniarzowi wydłubać na grobie akuratne słowa.

Znawcy sztuki pisząc i mówiąc o sztuce sepulkralnej, nolens volens, podnoszą kwestię śmierci oraz umierania. Jest to więc działanie na styku estetyki, filozofii i – wreszcie – eschatologii.



Wiedza o miejscu, w którym spoczywają zwłoki bliskiego, podtrzymują wrażenie jego istności. Przeto – nawet po jego śmierci będą mówić: „On jest nieżyw”, „on jest umarłym”. Jak widać: „on jest”, tedy jeśli jest, to jak jednocześnie miałożby go nie być? Nawet gdy jego obudowane trumną ciało zniosą w czeluść – to na pytanie przygodnych: „gdzie ów przebywa?”, „gdzie spędza chwile?” – rozliczni, nieprzebrani przyjaciele niezmiernie będą odpowiadać, rozsnuwając pajęczynę niepokoju: „on jest w mogile.”



Bliski jest rzeczywiście blisko, nawet wtedy gdy znajduje się w dalekiej nekropolii, niejednokrotnie umiejscowionej w innym województwie. Jesteśmy bowiem w stanie ulokować jego osobę myślowo w konkretnym miejscu. Nadto - dobrze jest pamiętać wygląd nagrobka wraz z jego nazwiskiem, datami – narodzin i śmierci.

Podług Kanta nasze zdolności epistemologiczne uwarunkowane są przyjętymi przez nas kategoriami – jedną z nich jest przestrzenność, myślenie i postrzeganie przestrzenne1. W przestrzeni jawią nam się miejsca. Między innymi dlatego tak bardzo potrzebujemy precyzyjnych danych – nawet współrzędnych geograficznych – dotyczących miejsca spoczynku „naszego” zmarłego. Nawet właściwości bytu i miejsce bytności Boga i istot anielskich podporządkowane są kategoriom, których przemóc nie jesteśmy zdolni. Pomagamy sobie rzeźbą, obrazem czy bardziej bądź mniej lirycznym wyobrażeniem Nieba.

Niemniej – nie dotyczy to li tylko grobu. Albowiem ten, który przeniósł się na łono Abrahama we wspomnieniach innych jest zazwyczaj umieszczany w konkretnych miejscach. Nadto – w potocznym i cokolwiek tkliwym myśleniu – mówi się – „on pozostał w moim sercu”. I ono jest miejscem sui generis. Wywołuje się z otchłani pamięci sytuacje związane ze zmarłym – przywołujemy także miejsca. Na przykład rozmyślając o pewnym spotkaniu z przyjaciółką w kawiarni, o wspólnym spacerze promenadą, etc. Niejako na granicy obsesji powiada się: „spoglądam na fontannę i myślę o pierwszym spotkaniu, widzę budynek teatru – to wiem, że nieraz tam byliśmy”. Podmiot liryczny w pewnej piosence zepołu Myslovitz opowiada będąc bliski stanu monomanii – „W każdej twarzy ciągle widzę cię”.




1 Patrz: I. Kant, Krytyka czystego rozumu, przeł. R. Ingarden, Warszawa 1957.



Gaworzenie Pana Czapeczki: Pan Czapeczka dziś milczy z powagą.

poniedziałek, 22 października 2012

"Planeta małp" - Franchise Zombie? [Planeta małp]



by Oli


Dzień dobry, o Wy, najwytrwalsi! Mały poślizg w aktualizacjach się nam zdarzył, wybaczcie. Dziś zajmiemy się dość popularnym cyklem filmów... co ja piszę, dość! Wielce popularnym! Tak popularnym, że każdy z Was o nim słyszał. Kultowym rzec można. Mianowicie „Planetą małp”. Po wysypie list najlepszych z najlepszych, które okupowały bloga przez ostatnie trzy miesiące, przyszedł czas na jakiś artykulik zwarty. Nie to, żebym miał coś przeciwko listom – na dobrą sprawę to je najbardziej lubię tworzyć, ale pora na jakąś odmianę. Zanim zaczniecie smakować następne akapity, wyjaśnię, że „Franchise Zombie” w tytule wcale nie oznacza, że będziemy się tutaj zajmować jakimś fanficiem typu „Noc żywych kapucynek” (a nie, sorry, to są „monkeys”, a nie „apes”, cóż za faux pas!) tudzież zastanawiać się, jakby wyglądała cała seria, gdyby zamiast małp wrzucić do niej zombie, lecz ów sprytny termin (niestety, chyba nie ja go wymyśliłem :( ) odnosi się do tego, w jaki sposób cały cykl był... utrzymywany przy życiu. Poczytacie, zobaczycie. Lecimy!

Zombie? Nie, nie chodzi mi też o tego pana... ;)

Pomysł prosty, choć całkiem zmyślny – co by było, gdyby niejako odwrócić ewolucję? Homo sapiens staje się na powrót niemym zwierzem, a za to jego najbliżsi kuzyni – małpy – zdobywają pozycję dominującą w świecie. Na pierwszy rzut oka i ucha problem wydaje się całkiem ciekawy; na drugi rzut może nieco śmieszny, wszakże małpiszony w garniturkach i z karabinami w łapach to widok dosyć groteskowy. Ale na trzeci... no kurczę, skoro były koty w butach i świnie chodzące na dwóch nogach, to czemu nie kulturalne orangutany? Dorzućmy do tego otoczkę science fiction i voila! Hit o nazwie „Planeta małp” gotowy!


Romantyczny bohater z tego Corneliusa, prawda?

Mało kto jednak wie, że pierwsze starcia z małpiszonami miały miejsce nie w kinie, między projektorem a zajadającymi popcorn widzami, a na kartach powieści sf Pierre'a Boulle'a. W tejże księdze grupa śmiałych astronautów dociera na planetę Soror. Co dalej się działo, domyślają się wszyscy ci, którzy oglądali którąkolwiek z ekranizacji (czyli pewnie Wy wszyscy, którzy to czytacie ;) ) - małpy zniewoliły ludzi, ludzie zatracili zdolność mowy, nasi herosi giną jeden po drugim, aż w końcu głównemu bohaterowi udaje się przekonać małpiszony, że jest inteligentny, lecz i tak ostatecznie musi wiać.

Oto oryginał, którego nikt z Was nie czytał! Ale nie martwcie się - ja też nie czytałem :)


W przyrodzie istnieje taka zasada, że jeżeli coś się sprzedaje, to trzeba to eksploatować do końca i wyciskać jak cytrynę, stąd nikogo nie zaskoczy wieść, że nie trzeba było długo czekać na ekranizację powieści Boulle. Wielka machina, zwana Hollywoodem, ruszyła i oto po chwili mieliśmy już wielki hicior – „Planeta Ejpsów” szturmem wdarła się do wszystkich kin. Zaangażowano najlepszych aktorów, uszyto realistycznie wyglądające małpie stroje i oczywiście wprowadzono sporo zmian do powieści Boulle. Wiele z nich podyktowane było ograniczeniami technologicznymi i finansowymi– np. pisarz umyślił sobie, że jego małpy będą zaawansowane technicznie, tak więc miały karabiny maszynowe, pojazdy etc. - lecz budżet filmowców nie pozwalał na wprowadzenie tej śmiałej wizji w życie, takoż więc człekokształtni zostali osadzeni w cywilizacji, nazwijmy ją, starożytnej. Ostatecznie, pomimo wielu wspólnych elementów fabularnych, "wersja do oglądania" stała się odmienną od oryginału. Ale nie gorszą! Wg mnie jest to jedno z najlepszych dzieł kinematografii dwudziestego wieku – z dobrą fabułą i dość ciężkim, takim nieco surrealistycznym, klimatem (kto pamięta scenę lobotomii i niepokojącą ścieżkę dźwiękową Jerry'ego Goldsmitha, specjalisty od takich soundtracków?). Rzecz stała się hitem (a jakże!), finał zapadł wszystkim w pamięć. Samemu Boulle tak się spodobał ów film, że zaproponował, iż napisze kontynuacje, tyle tylko że...

No właśnie. I w tym momencie do kin wkraczają zoooooombie!!! Zombie z kieszeniami wypchanymi zielonymi papierkami i WIELKIM apetytem na kolejne miliony! Ugryźli więc ten mroczny film, ażeby jak najdłużej zipiał i jak najdłużej trzepał kasę. Projekt Bouelle'a pt. Planeta Człowieka, zakładał, że w drugiej części ludzie obalą małpy i będzie happy ending. No tak, happy ending happy endingiem, ale takie zakończenie uniemożliwiłoby tworzenie kolejnych części, pisarz szybko został więc odsunięty od projektu. I teraz zaczyna się zabawa...

-Dranie! Coście zrobili!? TO MIAŁ BYĆ KONIEC, DO DIABŁA, TO MIAŁA BYĆ JEDYNA CZĘĘĘĘŚĆ!!!

Pamiętajmy o tym, że cały przemysł filmowy bardzo często opiera się na zmaganiach ludzi, którzy po prostu chcą na swych projektach zarobić (producentach) i ludzi, którzy traktują jednak swój wyrób jak dzieło sztuki, a nie jedynie jako maszynkę do trzepania pieniędzy (niektórzy scenarzyści i reżyserzy ;) ). Interesy obu tych grup są skrajnie różne, lecz z drugiej strony żadna z nich bez drugiej istnieć nie może. I jak tu współpracować, by cokolwiek udało się nakręcić? Najlepiej iść na ustępstwa i „wypośrodkować” oczekiwania obu współpracowników – stworzyć rzecz o walorach artystycznych, ale równocześnie taką, która będzie się sprzedawać (nie, „Transformery” nie są taka serią ;) ). Idylla, nieprawdaż? Ano właśnie! Idylla nie istnieje, tak więc to, co w teorii wygląda na piękną współpracę artystów i biznesmenów w istocie sprowadza się do – często zabawnych – przepychanek, a przykład „Planety małp” to chyba najzabawniejsza przepychanka w dziejach kinematografii! Boki zrywać. Ciekawe, czy właśnie takie myśli kłębiły się w głowach producentów:

„OK, mamy więc nasz mroczny hicior, mamy pełno forsy, zabawki sprzedają się jak świeże bułeczki (szczególnie model „urwij-doktorowi-Zaiusowi-głowę”), ale przecież na tym nie poprzestaniemy, prawda? Zróbmy jeszcze z dziesięć części, a każda z nich zarobi zapewne kolejne miliardy! Boulle chce nam sprzedać sequel, który ma skończyć całą serię? Nie bierzemy! Jeszcze lepiej – gwiazda pierwszej części, George Heston (Taylor) nie chce nawet sequela na oczy widzieć i dlatego zasugerował reżyserowi, by postawił na zakończenie ze Statuą Wolności, które to ma niby zniweczyć szanse kontynuacji? OK, zakończenie przeszło, ale Heston, biedaczyna, jest bardzo naiwny, skoro sądzi, że to nas powstrzyma, he he! Nie można jednak podawać widzom tego samego odgrzewanego kotleta; poza tym, ile lalek doktora Zaiusa da się dzieciom opchnąć, nim się znudzą? Trzeba dodać do „Planety małp” coś nowego, coś co przyciągnie widzów, odeprze wszystkie zarzuty o odcinanie kuponów, no i pozwoli na stworzenie nowych postaci (a tym samym – nowych zabawek!). Rewolta ludzi jest nudna... zresztą nikt by nie chciał kupić figurki przywódcy zrywu niepodległościowego (uf, październik już niedługo i tzw. „niezręczne konotacje” ;) ). Nie mówiąc już o tym, że trzeba by wydać grubą forsę na sceny batalistyczne, a idea jest taka, by „tak robić, żeby zarobić, a żeby się nie narobić”, tudzież innymi słowy – jak największe zyski przy jak najmniejszym wkładzie z naszej strony. Wiem! Niech w tej części wystąpi kult chorych psychicznie mutantów, którym przydałaby się operacja plastyczna! Tak, to jest to!”

Ciekawe, ile sprzedano figurek tego dżentelmena?

I w taki oto sposób narodziły się „Podziemia Planety małp” (albo "W podziemiach..."). Film sam w sobie nawet niezły, a na pewno najlepszy ze wszystkich sequeli, jakie nam zaproponowano (a przynajmniej najbardziej prawdopodobny, bo chyba jednak drugi sequel lepszy), z tym że taki... eeeee... niezwykły?

No dobra, psychodeliczny klimat i jeszcze bardziej chore wizje scenarzystów przypadły mi do gustu i nie powiem, lubię ten film, nie da się jednak ukryć, że cierpi on na wiele schorzeń atakujących sequele tworzone nieco na siłę... Po pierwsze, aktor, grający protagonistę poprzedniej części nie chce się pojawić, więc zamieniamy go na innego aktora i inną postać. Na dodatek nowy heros, Brent (grany przez Jamesa Franciscusa) traktowany jest przez cały świat przedstawiony i wszystkie postaci jako zło konieczne – ani sympatii, ani miłości nikt mu nie okazuje, wszyscy tylko narzekają, że nie jest Taylorem, że Taylor to był fajny, Brent już mniej, że wszyscy Taylora kochali, a Brent to tak na przyczepkę wpadł... Aż żal naszego kosmonauty! Żeby było śmieszniej, to chyba nawet scenarzyści Brentem się za bardzo nie przejmowali, bo jest to niemalże klon Taylora, a gdy nie jest klonem Taylora, to jest nijaki. A, przepraszam, są jeszcze sceny, gdy jest chamem.

Tak, Brent to zastępnik Taylora, niewiele więcej. I nikt go nie lubi.

Poza tym... no cóż, pomysł z ludźmi - mutantami, kryjącymi się od kilkudziesięciu tysięcy lat (?) pod ziemią, podczas gdy na zewnątrz małpy zdobywają władzę, jest dość... odjazdowy.Co te mutanty robiły przez tak długi czas? Skąd mają zdolności psioniczne? I dlaczego czcili BOMBĘ ATOMOWĄ? I to taką bombę, co niszczy CAŁĄ PLANETĘ (????). KTO ją wybudował i PO CO? Jak mutanci położyli na niej swoje łapska? No to już psychodela i odjazd na maksa, ale jakoś do konwencji „Planety małp” mi to nie pasuje.

O bombo moja, ty jesteś jak zdrowie!
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto się wysadził!

Zresztą to nie "Planeta mutantów, którym skóra się łuszczy" tylko "Planeta małp!"

W każdym razie – otrzymaliśmy film całkiem niezły, pomimo widocznej „sequelowości”, ale nawet twórcy doszli do wniosku, że konwencja się wyczerpała i nie ma sensu ciągnąć tego dalej, tak więc... rozwalili całą Planetę. Jak to się stało? Pierwotne założenie było takie, że Taylor, Brent i Nova rozwalą ohydnych mutantów, a potem pomogą powstać nowemu państwu, gdzie ludzie i małpy żyłyby w pokoju. Ale to nie wykluczałoby kolejnych części, prawda? Tak więc Heston powrócił w końcówce „Podziemi” jako Taylor, ale tylko po to, by nie rozciągać całej serii na siłę i nie psuć dobrego wrażenia po części pierwszej. To on naciska na przycisk, który rozwala cała planetę i to on wymyślił to – dosłownie bombowe! - zakończenie. Nie był zadowolony z tego, że producenci będą dalej tworzyć coraz gorsze kontynuacje tylko po to, żeby wydoić złotą krowę (ha!) do końca – tak więc literalnie zniszczył swój twór.

Ale nawet to nie pomogło!

Wysadzenie całej planety i zabicie wszystkich postaci może być... pewną... małą... przeszkodą na drodze do stworzenia kolejnej części, ale nie ma rzeczy niemożliwych! I w taki sposób z pomocą przyszła nam stara dobra podróż w czasie...


Heh, najfajniejszy wehikuł czasu w historii kina.

...dzięki której otrzymaliśmy „Ucieczkę z Planety małp”. Na tej części producenci tak oszczędzali, że jedynymi kosztami było chyba wynajęcie kamerzysty i aktorów, bo nawet kostiumy zostały po prequelach. „Ucieczka” nie jest jednak złym filmem – podoba mi się jego kameralna atmosfera i brak bombastyczności (w „Podziemiach” były takie bomby, że na całą serią starczą). No i ciągle jest to film całkiem mroczny, w przeciwieństwie do, ekhem, ekhem, niektórych późniejszych tworów. ALE nie da się ukryć, że to sequel już tak na siłę zrobiony, że bardziej się już chyba nie dało. Cała planeta wysadzona, a tymczasem para sympatycznych szympansów przeżywa kataklizm i przybywa w statku Taylora do przeszłości. OK, zahaczka niezła, ale scenarzysta nie miał kompletnie pomysłu, jak to logicznie wytłumaczyć i dlatego nigdy się nie dowiemy, w jaki sposób Cornelius, Zira i Milo uruchomili statek, w jaki sposób dowiedzieli się o wybuchu bomby i jakim cudem zdążyli dowiedzieć się i zwiać, nim zostali usmażeni. Znaków zapytania i nielogiczności tu tyle, że lepiej się nie zastanawiać, bo jeszcze mózg przestanie pracować.

I jak tu już drzewiej bywało, „Ucieczka” też miała być tą naprawdę ostatnią częścią, a zakończenie, z Cezarem siedzącym w klatce, ładnie wiązało poprzednie części z tą intrygującą pętlą czasową, ale... domyślacie się, co było dalej? Właśnie! Były kolejne części! Zresztą scenarzysta Paul Dehn, który pracował przy poprzedniczkach i był zmuszony do stworzenia historii do „Ucieczki” po – zdawałoby się ostatecznym – zakończeniu „Podziemi”, napisał to finał tak, by - spodziewając się już zapewne, co się dalej będzie działo – pozostawić otwartą furtkę dla kontynuacji. Wiedział, co robi!

-Boże, ja już nie wiem, jakie kolejne sequele pisać, dajcie mi spokój, a już nie chcę więcej pisaaaaać!!!

Kolejna część, „Podbój planety małp”, trzymał się kupy jeszcze mniej niż "Ucieczka". Koty i psy wyginęły, więc ludzie zaczęli bawić się małpkami. ŻE CO? Na czele rebelii poniewieranych małp staje Cezar, który dokładnie wie, kiedy ludzie – zamiast tłumić rebelię – zaczną się wybijać nawzajem atomówkami (ŻE CO?) i tylko on wie, gdzie się skryć, żeby uchronić swe stadko przed zagładą (a ludzka cywilizacja w międzyczasie upada). CO? CO? CO? Jasne, „Podbój” jest chyba najbrutalniejszą i najcięższą częścią cyklu, ale z drugiej strony – chyba najmniej trzyma się kupy. Na tyle rzeczy trzeba tu przymknąć oko, że chyba najlepiej zamknąć obie powieki i nie oglądać w ogóle. Chociaż nie, „Bitwa o Planetę małp” jest jeszcze gorsza – nie dość, że sama w sobie ledwo trzyma się całości, to jeszcze jako część większego cyklu zawodzi (co, ludzie i małpy żyją w harmonii, jak to się ma do wcześniejszych, a chronologicznie późniejszych, części?) i na dodatek nie porywa fabularnie. Mniej więcej w tym momencie producenci się nieco opanowali i postanowili zakończyć zabawy z filmami i cyklem... albo raczej zrobili reboota, bo jednak kasa to kasa. Przez następne dziesięć lat bombardowali nas serialami z Planetą małp, animacjami z Planetą małp, ułagodzonymi nowymi wersjami pierwszej „Planety małp” („Powrót na Planetę małp”) i czymś, co w zamierzeniu miało podsumować ładnie całą serię, a w rezultacie wyszło bardzo średnio, czyli „Pożegnaniem z Planetą małp”. Później Burton zrobił swoją wersję, która zapoczątkowała ponowne reanimowanie już dosyć starego trupa, ale to inna historia...

Uf! Sporo tego, prawda? A to nie koniec, bo powstają kolejne remake'i, rebooty, a nawet gry komputerowe, lecz nie da się ukryć, że tak naprawdę pomysły i fabuła skończyły się na pierwszej ekranizacji. Dodawanie mutantów, ratowanie postaci na silę, robienie retconów i przedstawianie walk o władzę i upadki obyczajów to nie kreatywne rozbudowywanie mitologii Planety małp, lecz raczej kreatywne reanimowanie trupa, który od dawna powinien sobie leżeć w grobie i zasłużenie odpoczywać. I o ile niektóre filmy z serii są całkiem dobre same w sobie, o tyle zawodzą jako część większej całości - „Ucieczka” jest niezłym obrazem, ale logiczne wtłoczenie jej w świat przedstawiony nam w częściach poprzednich jest niemożliwe.

Nie wiem, co ten obrazek tu robi, ale nie zdziwiłbym się, gdyby w którejś części malpiej sagi pojawili się agresywni koszykarze.


Szczerze przyznam, że pisząc tego posta, miałem zamiar zaznajomić Was po prostu z pojęciem „Franchise Zombie”, ale pomyślałem sobie - „przydałby się przykład”. A lepszego przykładu od „Planety małp” nie znam. To seria utrzymywana przy życiu na siłę, która dawno temu winna już spocząć w pokoju - nie tylko ze względu na to, że formuła się wyczerpała i można co najwyżej remaki robić (choć dobry scenarzysta pewnie tchnąłby życie w stary schemat, ale producenci powinni mu pozwolić pomyśleć, a nie kazać stukać taśmowo kolejne twory), ale przede wszystkim dlatego, że sami twórcy tego chcieli. Pierwsza „Planeta” miała być jedyną. Sequel zrobiono tak, by wykluczał kolejne części, lecz nie powstrzymało to producentów przed zleceniem kolejnego utworu, który też miał być ostatni, ale ponownie nic z tego nie wyszło. Serwowano nam klony oryginału, a każdy z nich był coraz bardziej absurdalny, aż w końcu dostaliśmy rzeczy, które zrywają z klimatem pierwowzoru i proponują nam rozrywkę familijną.

Czy to źle, że na siłę tłuczono tyle sequeli? Wiadomo, jeśli cokolwiek robi się na siłę, to nie jest dobrze, ale wbrew pozorom aż tak beznadziejnie nie jest. Żaden z sequeli nie dorównuje oryginałowi i im dalej, tym bardziej seria zaczyna przeradzać się w autoparodię, ale z drugiej strony – dość zabawnie ogląda się zmagania scenarzystów i producentów. Podczas gdy jedni próbują zakończyć serię (i czasami ostatecznie, bo cóż jest bardziej ostatecznego od zniszczenia całej planety? ;) ), drudzy bawią się w nekromancję i wiją się jak piskorze, by jakoś wybrnąć z zaułka narracyjnego i zrobić kolejną część. Tak więc paradoksalnie najciekawsze rzeczy dzieją się za kulisami – i jak się dobrze nad tym zastanowić, to nie chodzi tu wcale o tytułowe małpy, tylko o to, jakby tu przeforsować swoją wizję i uniemożliwić drugiej stronie wprowadzenie własnej. Ubaw po pachy.


Wujek Staszek radzi: Do diabła z wizją artystyczną. Jeżeli będziesz miał film warty miliardy dolarów - dokonaj agresywnej eksploatacji! Finito!

sobota, 13 października 2012

Fanowskie teledyski cz. 6 (Raphael i Muse)

by Oli


Uf, wybaczcie poślizgi i mały zastój na blogu, ale kolejny post się już smaży, niedługo będzie gotów. Tymczasem wróćmy do naszego cyklu dla miłośników wrażeń audio i video zarazem. Tym razem rzecz ciekawa, oto bowiem przed nami kadry z filmu "Teenage Mutant Ninja Turtles" (u nas znany jako "Wojownicze Żółwie Ninja"). Autor skupił się na Raphaelu (dla niezorientowanych - to ten najbardziej agresywny gad, w czerwonej bandanie). Sam film jest na tyle ciekawy, że na pewno w przyszłości przyjrzymy mu się bliżej, teraz jednak syćcie się wspaniałym teledyskiem - naprawdę dobrze skręconym, rzecz warta obaczenia. Aha, a przygrywa Muse. Taki angielski zespół. "Hysteria" to fajny song, z całkiem niezłym tekstem i naprawdę dobrą linią basu.



wtorek, 2 października 2012

Opowiadanie cz. 4.5 (!)

by Konował

 
Właduś od dawna zbierał śmieci na miejscowym wysypisku, szukał tego, co zawsze – plastyku, szkła, metalu. Tego dnia było bardzo gorąco, podniósł więc mało używaną kartkę i zaczął się nią wachlować.

Po chwili zauważył, iż jest zapisana... z ciekawości zaczął czytać:

Zapomniana już prawie książka, powraca co raz jak bumerang. Powstają pierwsze litery, słowa, myśli przelewają się na papier. Ile razy już próbowałem Cię zacząć czytać, moja książeczko, za każdym razem pchało mnie ku temu silne uczucia, po których został jeno mały ślad. który można porównać do blaknącej powoli blizny; jeszcze widać, jeszcze czuć, ale z pamięci ulatnia się przyczyna. Takie uczucia trudno przywołać - tylko wtedy gdy trwają, można zasmakować ich mocy. Tym razem prowodyrką jest pewna bardzo szczególna Pani. Nie spodziewałam się, że natknę się jeszcze na taką osóbkę, pełną życia, sprzeczności, fantazji. Gdy o niej myślę, mam ambiwalentne uczucia, część mnie podpowiada (ta marzycielska), że mógłbym ją zaprosić na swoją wyspę marzeń, inna snuje plany o przyszłości, ślubie, porankach przy kawie, dobrym śniadaniu. Widzę wtedy jak mi prasuje koszulę, całuję przed wyjściem do pracy. Wtedy racjonalne Ja krzyczy: "Przestań ! Przestań ! Czas wracać na powierzchnię Ziemi. Co wiesz co będzie za x czasu?"

Działo się to na jesień, kiedy liście czerwienią się i złocą. Opadają na trawę. Od tego czasu się zmieniłem, tzn. tak mi się wydaje. Jednak zmiany są płynne, więc gdybym miał teraz napisać, jakie zmiany nastąpiły, nie mógłbym tego opisać, dlatego pominę to, będę pisał tylko o tym, co pamiętam. Szarpnięcie za włosy, jej oczy, spacer po Bolko. I nic, tak jakby furtka zamknęła się przed moimi oczami, "te czasu już nie powrócą". Katharsis, tak, wreszcie oczyszczenie, z tego co było; o Tym, o czym kiedyś próbowałem zacząć, a co nigdy nie zostanie ukończone, nie ma już tych myśli, zostały za tą bramą. Nie powrócę już nigdy do tej tematyki. Czas by zacząć nową historię, nową powieść, którą z Bożą pomocą dokończę. Gdy ją pierwszy raz ujrzałem i poznaliśmy sobie, byłem zmęczony, nie sądziłem, ze sprawy się tak potoczą. Marzyłem o pójściu spać, wykąpaniu się, zmyciu z siebie całego brudu dnia. Ona napisała pierwsza. Gdy już chciałem wpisywać jej numer. Później spotkania, rozmowy, esemesy, mimo iż upłynęło tak mało czasu. Wszystko w splot jednego wydarzenia. Nie mógłbym określić, w jaki dzień tygodnia to było, co nastąpiło kiedy, a nawet co było przed czymś. Trochę jak karuzela, wszystko kręci się wokół jednego punktu. Człowiekowi wydaje się, że się porusza, a tak naprawdę punkt X jest cały czas w tej samej odległości. Zwariowany czas, zwariowane myśli, jeszcze hormony i te niezwykłe uczucia, które nigdy mnie jeszcze nie przepełniały. Z chaosu powstał wszechświat, wydaje mi się, że jestem z nią w centrum takiej nieuporządkowanej materii, z której (OBY !) powstanie coś pięknego. Najbardziej lubię w niej, iż zadaje trudne pytania, nad którymi muszę się głęboko zastanowić. Często się zdarza, że dopiero następnego dnia, czy po pewnym czasie, w mojej głowie wykształca się gotowa odpowiedź, która następnie szybko znika, tak samo jak pytanie. Bo powstają nowe kształty, nowe pytania, nowe zagadnienia. Świat wiruje, żyję, wariuję, moja fantazyjne Ja wyrywa mnie, racjonalne, ledwo co trzyma mnie. Dzisiaj napadała mnie myśl, czy nie lepiej by się żyło bez hormonów, czy nie lepiej osiągnąć myśl czystą, tak jak to osiągnął Pan Piórko Valeriego, wytartą do cna myśli, ale przestraszyłem się tego. Tak jak wielu swoich myśli. Gdy widzę ją oczami wyobraźni, wiem na razie, jestem tego pewny, że ją bardzo lubię i nie chcę (nie darowałbym sobie) gdybym ją zawiódł, gdyby miała płakać przeze mnie. Czasem chciałbym przeniknąć jej rozum, by wiedzieć, o czym myśli, co naprawdę o mnie myśli, czy chciałaby ze mną spędzić resztę życia. Jest zbyt skomplikowana, boję się, że nigdy nie zrozumiem jej do końca, zawsze będzie zagadką, trudnym casusem, ale, zawsze to ale, będzie intrygująca. Sama w sobie stanowi idealne połączenie zalet i wad, lubię gdy się uśmiecha, mówi, śmieje się, gdy pisze do mnie z rana, wiedzę, inteligencję, jak o mnie pisze, gust, paznokcie, włosy w nieładzie, zasady, nieład w pokoju, ton głosu, gdy mnie dotyka. Czego nie lubię, nie wiem, może się dowiem. Jest jak gwiazdka na niebie, widzę ją, czuję jej ciepło, blask, energię która z niej spływa, ale jest daleko mogę jedynie codziennie patrzeć na nią i próbować ją oswajać, tak jak takiego kotka, nie ma pana nad sobą prócz samej siebie. Muszę się nauczyć wielu rzeczy, jak być dobrym partnerem, przyjacielem. Boże, daj mi siłę. Czuję, że może wyrosnąć z tego coś pięknego. Coś czuję, że zbliżam się ku końcowi, umysł mam oczyszczony, spokojny. Znajomy, przyjaciel, co dalej, tylko absolut wie, lecz mam wolę, siłę, by przyczynić się by było dobrze.

The End

Właduś ziewnął, po czym zmiął kartkę i rzucił ją na ziemię.