by Heini Kadlubek
Co zaskakujące, ziemię cmentarną jako żyzną, czyli gotową przyjąć ciała-ziarna, postrzegał Martin Heidegger. Przygodnie praktykując poezję - może na marginesie jednego z listów - napisał:
Cmentarze i groby są to Boże pola,
na których zasiewa się zmarłych ludzi,
aby na końcu czasów ożyli,
zmartwychwstali i aby wyrosło życie
Słowa powyższe tym bardziej zdumiewają, że ów filozof jakby programowo nie pisał o Bogu. Nie mogąc niczego o nim powiedzieć, wybrał milczenie. Doświadczenie śmierci miałoby tedy być doświadczeniem życiowym. Umieranie podług Heideggera jest czymś jedynie własnym, dlatego – tak drogim. Niejako rewers (albo awers, wszystko jedno) dla pojęcia bycie-ku-śmierci stanowiłby naprędce uzyskany zwrot: umieranie-ku-życiu. Przy czym w pewnym sensie są one tożsame, identyczne.
Niejeden raz słyszałem, jak to świeżo odumarły mówi o odczuwaniu pustki. Ale przecież pustka wyraża chłód i regularną przestrzeń. Gdy tymczasem wyrywa się człowiekowi nieforemne rany, które palą.
I także wiadomo, że to jedynie widzenie, słyszenie, dotknięcie siebie nawzajem pozwala, wprawdzie nadal w niepełnym stopniu, poznać, odczuć obecność drugiego. Nagle – widzi się trumnę niknącą we wnęce. I kto w niej jest? – Nikogo nie ma.
Jednakże aktualnie jest jasno. Wręcz niebywale. Dlatego też aż dziw bierze, że tu tak bezludnie. Myślę, że to pora południa. Słońce wyżej nie wzejdzie. Przynajmniej nie dzisiaj. Znajduję się na terenie parku. Oto dokądś zmierzam.
Chodzę po piaszczystym wzgórku. Wokół – drzewa. Nie wydaje mi się, aby ta okolica była przychylna wobec wędrowców. Widocznie: nic tu po nich.
Nie powiem, abym przemieszczał się swobodnie. Mój krok nie jest lekki. Ważę swoje ruchy. Mimo to: idę.
Spaceruję po mogile. Tylko: skąd ja to wiem? I czy mi to w smak, czy nie? Oczywista, opada mnie przestrach. Ale i temu uczuciu wtóruje słodycz. Przy czym: sza, o tym jeszcze wspomnę słowem.
Kim są pogrzebani? Na pewno nie męczennikami. Zdaje się, że pode mną zagrzebane są wydłużone ciała moich przodków. Czy zatem nie stoję na pewnym gruncie?
Nie można mnie potraktować jako szmeru danej chwili, czyli że: owocu co najwyżej kilkusekundowego wyładowania. Bo też zostałem poczęty dawniej, kiedy indziej.
Nie jestem wreszcie kolorowym ptakiem, który momentalnie zapala się od barw własnych piór.
To właśnie sobie uświadomiłem, gdy powziąłem spacer po grobie przodków. Jednakże nie mówię, że nie jestem ani trochę zlękniony. Przecież jestem. Ale nadal jest to spacer.
Wszelako i tak nie może mnie zadowolić wyłącznie świadomość starożytności mojej krwi ani to, że zmyślny szlifierz – kto? – kształtuje moje kości. Jest to zaledwie początek. Ale i nie omieszkam dodać: warunek sine qua non.
Zatem nie czekając chwili, wiedząc tyle, ile akurat powinienem, znalazłszy wyrwę w szpalerze drzew, schodzę z kurhanu.
Wtedy też interesuję się wałem nadrzecznym. Także on jest biały jak ów piach mogilny. I choć nie wytrząsnąłem z pamięci – gdzieżbym śmiał! – mojego niedawnego doświadczenia, to spieszno mi zobaczyć żywą istotę. A być może także – daj, Boże! – życiodajną.
Gdy raptownie ujrzałem dziewczynę – to zapragnąłem tego, by mój wzrok nie zgasł. Dlaczego moje pragnienie było tak niecodzienne? Bo widziałem coraz mniej. Gaśnięcie oczu utożsamiłem z umieraniem. A może było to zaledwie tymczasowe wykolejenie się duszy z ciała?
I jeszcze pytanie. Skąd to wszystko: wzgórek cmentarny, słońce, jasna ziemia, wał uformowany z piachu i – chyba najważniejsza z wyliczanki – owa dziewczyna? Która przecież nie była bardziej namacalna ponad wiatr.
Oto cmentarz przy ulicy Wrocławskiej.
Uderzające jest zaniedbanie, jakiego wobec rzeczonej nekropolii dopuścili się opolscy dygnitarze. Rozmaici szubrawcy od czasu do czasu dopuszczają się aktów wandalizmu. Nie zostają ukarani, jest tak, jak gdyby nikomu nie zależało na tym, by cmentarz trwał i nie niszczał. Zapoznane rzeźby nieintencjonalnie reprezentują sztukę naznaczoną refleksją vanitas.
Powiada się z przekonaniem – oraz z pewnym optymizmem – że w obliczu śmierci każdy jest równy. O ile samo stanięcie in articulo mortis jest przeznaczeniem każdego, o tyle oprawa ceremonii funeralnej oraz nagrobek, czyli ostatnia oznaka bytności danego człowieka, bywają różnorodne. Różnice jakościowe są widome. Powiedziałbym nawet, że śmierć wyjaskrawia nierówności, które dawniej były wprawdzie dostrzegalne, ale już nie tak silnie manifestowane.
Kiedy to dusza opuszcza zamierające ciało, naówczas ostatkami sił konający szepce zaufanemu – „Rozstaję się z życiem. Mogę ci tedy wyjawić, iż udanie się w niebyt jawi mi się jako przejmująca lękiem i bólem perspektywa. Czy też w zasadzie – jej brak. Toteż racz, mój przyjacielu, wysłuchać moich ostatnich, bo przedzgonnych, dyspozycji. Grobu mojego one dotyczą. Jasnym jest, że dla wielu ludzi znaczyłem niemało. Przez dziesiątki lat umacniałem swoją pozycję społeczną. Chcę więc, ażeby mię pożegnano należycie.
Zatem pragnę, by nagrobek położony na mojej trumnie świadczył o mnie. Będzie to mój ostatni gest. Ludzie reprezentujący przyszłe pokolenia przechadzając się cmentarnymi alejami niejednokrotnie przystaną przy miejscu mojego spoczynku, aby na głos przeczytać z rewerencją oraz podziwem moje nazwisko. Rzekłem.”
I klap, umarł. Gromnica jeszcze nie dogasła, zamówiona płaczka nie uroniła ani łzy, a ciało odwieziono chyłkiem do pobliskiej kostnicy. Nie mija jeden dzień - wola zmarłego zostaje spełniona. Potąd admirowany – odtąd będzie adorowany.
Kiedyś oddalony na linii czasu potomek postawi pytanie swojemu rodzicielowi – „A kim jest ten pan na tym zdjęciu?” Rodzic odrzeknie – „Moje dziecko, jest on twoim dalekim przodkiem, zdaje się, że bratem pradziadka albo jego stryjem. Nie pomnę”.
Na pewno żywi są depozytariuszami genów swego agnata, ale niemal tylko nagrobek jest w stanie o nim cokolwiek powiedzieć. Pod nazwiskiem umarłego częstokroć znajduje się pewna inskrypcja. Także i ona przekazuje pewną wiadomość na temat zmarłego. Co więcej, nawet jej brak jest wielomówny.
Atoli najczęściej to ci, których odumarł bliski, zlecają kamieniarzowi wydłubać na grobie akuratne słowa.
Znawcy sztuki pisząc i mówiąc o sztuce sepulkralnej, nolens volens, podnoszą kwestię śmierci oraz umierania. Jest to więc działanie na styku estetyki, filozofii i – wreszcie – eschatologii.
Wiedza o miejscu, w którym spoczywają zwłoki bliskiego, podtrzymują wrażenie jego istności. Przeto – nawet po jego śmierci będą mówić: „On jest nieżyw”, „on jest umarłym”. Jak widać: „on jest”, tedy jeśli jest, to jak jednocześnie miałożby go nie być? Nawet gdy jego obudowane trumną ciało zniosą w czeluść – to na pytanie przygodnych: „gdzie ów przebywa?”, „gdzie spędza chwile?” – rozliczni, nieprzebrani przyjaciele niezmiernie będą odpowiadać, rozsnuwając pajęczynę niepokoju: „on jest w mogile.”
Bliski jest rzeczywiście blisko, nawet wtedy gdy znajduje się w dalekiej nekropolii, niejednokrotnie umiejscowionej w innym województwie. Jesteśmy bowiem w stanie ulokować jego osobę myślowo w konkretnym miejscu. Nadto - dobrze jest pamiętać wygląd nagrobka wraz z jego nazwiskiem, datami – narodzin i śmierci.
Podług Kanta nasze zdolności epistemologiczne uwarunkowane są przyjętymi przez nas kategoriami – jedną z nich jest przestrzenność, myślenie i postrzeganie przestrzenne1. W przestrzeni jawią nam się miejsca. Między innymi dlatego tak bardzo potrzebujemy precyzyjnych danych – nawet współrzędnych geograficznych – dotyczących miejsca spoczynku „naszego” zmarłego. Nawet właściwości bytu i miejsce bytności Boga i istot anielskich podporządkowane są kategoriom, których przemóc nie jesteśmy zdolni. Pomagamy sobie rzeźbą, obrazem czy bardziej bądź mniej lirycznym wyobrażeniem Nieba.
Niemniej – nie dotyczy to li tylko grobu. Albowiem ten, który przeniósł się na łono Abrahama we wspomnieniach innych jest zazwyczaj umieszczany w konkretnych miejscach. Nadto – w potocznym i cokolwiek tkliwym myśleniu – mówi się – „on pozostał w moim sercu”. I ono jest miejscem sui generis. Wywołuje się z otchłani pamięci sytuacje związane ze zmarłym – przywołujemy także miejsca. Na przykład rozmyślając o pewnym spotkaniu z przyjaciółką w kawiarni, o wspólnym spacerze promenadą, etc. Niejako na granicy obsesji powiada się: „spoglądam na fontannę i myślę o pierwszym spotkaniu, widzę budynek teatru – to wiem, że nieraz tam byliśmy”. Podmiot liryczny w pewnej piosence zepołu Myslovitz opowiada będąc bliski stanu monomanii – „W każdej twarzy ciągle widzę cię”.
1 Patrz: I. Kant, Krytyka czystego rozumu, przeł. R. Ingarden, Warszawa 1957.