poniedziałek, 22 października 2012

"Planeta małp" - Franchise Zombie? [Planeta małp]



by Oli


Dzień dobry, o Wy, najwytrwalsi! Mały poślizg w aktualizacjach się nam zdarzył, wybaczcie. Dziś zajmiemy się dość popularnym cyklem filmów... co ja piszę, dość! Wielce popularnym! Tak popularnym, że każdy z Was o nim słyszał. Kultowym rzec można. Mianowicie „Planetą małp”. Po wysypie list najlepszych z najlepszych, które okupowały bloga przez ostatnie trzy miesiące, przyszedł czas na jakiś artykulik zwarty. Nie to, żebym miał coś przeciwko listom – na dobrą sprawę to je najbardziej lubię tworzyć, ale pora na jakąś odmianę. Zanim zaczniecie smakować następne akapity, wyjaśnię, że „Franchise Zombie” w tytule wcale nie oznacza, że będziemy się tutaj zajmować jakimś fanficiem typu „Noc żywych kapucynek” (a nie, sorry, to są „monkeys”, a nie „apes”, cóż za faux pas!) tudzież zastanawiać się, jakby wyglądała cała seria, gdyby zamiast małp wrzucić do niej zombie, lecz ów sprytny termin (niestety, chyba nie ja go wymyśliłem :( ) odnosi się do tego, w jaki sposób cały cykl był... utrzymywany przy życiu. Poczytacie, zobaczycie. Lecimy!

Zombie? Nie, nie chodzi mi też o tego pana... ;)

Pomysł prosty, choć całkiem zmyślny – co by było, gdyby niejako odwrócić ewolucję? Homo sapiens staje się na powrót niemym zwierzem, a za to jego najbliżsi kuzyni – małpy – zdobywają pozycję dominującą w świecie. Na pierwszy rzut oka i ucha problem wydaje się całkiem ciekawy; na drugi rzut może nieco śmieszny, wszakże małpiszony w garniturkach i z karabinami w łapach to widok dosyć groteskowy. Ale na trzeci... no kurczę, skoro były koty w butach i świnie chodzące na dwóch nogach, to czemu nie kulturalne orangutany? Dorzućmy do tego otoczkę science fiction i voila! Hit o nazwie „Planeta małp” gotowy!


Romantyczny bohater z tego Corneliusa, prawda?

Mało kto jednak wie, że pierwsze starcia z małpiszonami miały miejsce nie w kinie, między projektorem a zajadającymi popcorn widzami, a na kartach powieści sf Pierre'a Boulle'a. W tejże księdze grupa śmiałych astronautów dociera na planetę Soror. Co dalej się działo, domyślają się wszyscy ci, którzy oglądali którąkolwiek z ekranizacji (czyli pewnie Wy wszyscy, którzy to czytacie ;) ) - małpy zniewoliły ludzi, ludzie zatracili zdolność mowy, nasi herosi giną jeden po drugim, aż w końcu głównemu bohaterowi udaje się przekonać małpiszony, że jest inteligentny, lecz i tak ostatecznie musi wiać.

Oto oryginał, którego nikt z Was nie czytał! Ale nie martwcie się - ja też nie czytałem :)


W przyrodzie istnieje taka zasada, że jeżeli coś się sprzedaje, to trzeba to eksploatować do końca i wyciskać jak cytrynę, stąd nikogo nie zaskoczy wieść, że nie trzeba było długo czekać na ekranizację powieści Boulle. Wielka machina, zwana Hollywoodem, ruszyła i oto po chwili mieliśmy już wielki hicior – „Planeta Ejpsów” szturmem wdarła się do wszystkich kin. Zaangażowano najlepszych aktorów, uszyto realistycznie wyglądające małpie stroje i oczywiście wprowadzono sporo zmian do powieści Boulle. Wiele z nich podyktowane było ograniczeniami technologicznymi i finansowymi– np. pisarz umyślił sobie, że jego małpy będą zaawansowane technicznie, tak więc miały karabiny maszynowe, pojazdy etc. - lecz budżet filmowców nie pozwalał na wprowadzenie tej śmiałej wizji w życie, takoż więc człekokształtni zostali osadzeni w cywilizacji, nazwijmy ją, starożytnej. Ostatecznie, pomimo wielu wspólnych elementów fabularnych, "wersja do oglądania" stała się odmienną od oryginału. Ale nie gorszą! Wg mnie jest to jedno z najlepszych dzieł kinematografii dwudziestego wieku – z dobrą fabułą i dość ciężkim, takim nieco surrealistycznym, klimatem (kto pamięta scenę lobotomii i niepokojącą ścieżkę dźwiękową Jerry'ego Goldsmitha, specjalisty od takich soundtracków?). Rzecz stała się hitem (a jakże!), finał zapadł wszystkim w pamięć. Samemu Boulle tak się spodobał ów film, że zaproponował, iż napisze kontynuacje, tyle tylko że...

No właśnie. I w tym momencie do kin wkraczają zoooooombie!!! Zombie z kieszeniami wypchanymi zielonymi papierkami i WIELKIM apetytem na kolejne miliony! Ugryźli więc ten mroczny film, ażeby jak najdłużej zipiał i jak najdłużej trzepał kasę. Projekt Bouelle'a pt. Planeta Człowieka, zakładał, że w drugiej części ludzie obalą małpy i będzie happy ending. No tak, happy ending happy endingiem, ale takie zakończenie uniemożliwiłoby tworzenie kolejnych części, pisarz szybko został więc odsunięty od projektu. I teraz zaczyna się zabawa...

-Dranie! Coście zrobili!? TO MIAŁ BYĆ KONIEC, DO DIABŁA, TO MIAŁA BYĆ JEDYNA CZĘĘĘĘŚĆ!!!

Pamiętajmy o tym, że cały przemysł filmowy bardzo często opiera się na zmaganiach ludzi, którzy po prostu chcą na swych projektach zarobić (producentach) i ludzi, którzy traktują jednak swój wyrób jak dzieło sztuki, a nie jedynie jako maszynkę do trzepania pieniędzy (niektórzy scenarzyści i reżyserzy ;) ). Interesy obu tych grup są skrajnie różne, lecz z drugiej strony żadna z nich bez drugiej istnieć nie może. I jak tu współpracować, by cokolwiek udało się nakręcić? Najlepiej iść na ustępstwa i „wypośrodkować” oczekiwania obu współpracowników – stworzyć rzecz o walorach artystycznych, ale równocześnie taką, która będzie się sprzedawać (nie, „Transformery” nie są taka serią ;) ). Idylla, nieprawdaż? Ano właśnie! Idylla nie istnieje, tak więc to, co w teorii wygląda na piękną współpracę artystów i biznesmenów w istocie sprowadza się do – często zabawnych – przepychanek, a przykład „Planety małp” to chyba najzabawniejsza przepychanka w dziejach kinematografii! Boki zrywać. Ciekawe, czy właśnie takie myśli kłębiły się w głowach producentów:

„OK, mamy więc nasz mroczny hicior, mamy pełno forsy, zabawki sprzedają się jak świeże bułeczki (szczególnie model „urwij-doktorowi-Zaiusowi-głowę”), ale przecież na tym nie poprzestaniemy, prawda? Zróbmy jeszcze z dziesięć części, a każda z nich zarobi zapewne kolejne miliardy! Boulle chce nam sprzedać sequel, który ma skończyć całą serię? Nie bierzemy! Jeszcze lepiej – gwiazda pierwszej części, George Heston (Taylor) nie chce nawet sequela na oczy widzieć i dlatego zasugerował reżyserowi, by postawił na zakończenie ze Statuą Wolności, które to ma niby zniweczyć szanse kontynuacji? OK, zakończenie przeszło, ale Heston, biedaczyna, jest bardzo naiwny, skoro sądzi, że to nas powstrzyma, he he! Nie można jednak podawać widzom tego samego odgrzewanego kotleta; poza tym, ile lalek doktora Zaiusa da się dzieciom opchnąć, nim się znudzą? Trzeba dodać do „Planety małp” coś nowego, coś co przyciągnie widzów, odeprze wszystkie zarzuty o odcinanie kuponów, no i pozwoli na stworzenie nowych postaci (a tym samym – nowych zabawek!). Rewolta ludzi jest nudna... zresztą nikt by nie chciał kupić figurki przywódcy zrywu niepodległościowego (uf, październik już niedługo i tzw. „niezręczne konotacje” ;) ). Nie mówiąc już o tym, że trzeba by wydać grubą forsę na sceny batalistyczne, a idea jest taka, by „tak robić, żeby zarobić, a żeby się nie narobić”, tudzież innymi słowy – jak największe zyski przy jak najmniejszym wkładzie z naszej strony. Wiem! Niech w tej części wystąpi kult chorych psychicznie mutantów, którym przydałaby się operacja plastyczna! Tak, to jest to!”

Ciekawe, ile sprzedano figurek tego dżentelmena?

I w taki oto sposób narodziły się „Podziemia Planety małp” (albo "W podziemiach..."). Film sam w sobie nawet niezły, a na pewno najlepszy ze wszystkich sequeli, jakie nam zaproponowano (a przynajmniej najbardziej prawdopodobny, bo chyba jednak drugi sequel lepszy), z tym że taki... eeeee... niezwykły?

No dobra, psychodeliczny klimat i jeszcze bardziej chore wizje scenarzystów przypadły mi do gustu i nie powiem, lubię ten film, nie da się jednak ukryć, że cierpi on na wiele schorzeń atakujących sequele tworzone nieco na siłę... Po pierwsze, aktor, grający protagonistę poprzedniej części nie chce się pojawić, więc zamieniamy go na innego aktora i inną postać. Na dodatek nowy heros, Brent (grany przez Jamesa Franciscusa) traktowany jest przez cały świat przedstawiony i wszystkie postaci jako zło konieczne – ani sympatii, ani miłości nikt mu nie okazuje, wszyscy tylko narzekają, że nie jest Taylorem, że Taylor to był fajny, Brent już mniej, że wszyscy Taylora kochali, a Brent to tak na przyczepkę wpadł... Aż żal naszego kosmonauty! Żeby było śmieszniej, to chyba nawet scenarzyści Brentem się za bardzo nie przejmowali, bo jest to niemalże klon Taylora, a gdy nie jest klonem Taylora, to jest nijaki. A, przepraszam, są jeszcze sceny, gdy jest chamem.

Tak, Brent to zastępnik Taylora, niewiele więcej. I nikt go nie lubi.

Poza tym... no cóż, pomysł z ludźmi - mutantami, kryjącymi się od kilkudziesięciu tysięcy lat (?) pod ziemią, podczas gdy na zewnątrz małpy zdobywają władzę, jest dość... odjazdowy.Co te mutanty robiły przez tak długi czas? Skąd mają zdolności psioniczne? I dlaczego czcili BOMBĘ ATOMOWĄ? I to taką bombę, co niszczy CAŁĄ PLANETĘ (????). KTO ją wybudował i PO CO? Jak mutanci położyli na niej swoje łapska? No to już psychodela i odjazd na maksa, ale jakoś do konwencji „Planety małp” mi to nie pasuje.

O bombo moja, ty jesteś jak zdrowie!
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto się wysadził!

Zresztą to nie "Planeta mutantów, którym skóra się łuszczy" tylko "Planeta małp!"

W każdym razie – otrzymaliśmy film całkiem niezły, pomimo widocznej „sequelowości”, ale nawet twórcy doszli do wniosku, że konwencja się wyczerpała i nie ma sensu ciągnąć tego dalej, tak więc... rozwalili całą Planetę. Jak to się stało? Pierwotne założenie było takie, że Taylor, Brent i Nova rozwalą ohydnych mutantów, a potem pomogą powstać nowemu państwu, gdzie ludzie i małpy żyłyby w pokoju. Ale to nie wykluczałoby kolejnych części, prawda? Tak więc Heston powrócił w końcówce „Podziemi” jako Taylor, ale tylko po to, by nie rozciągać całej serii na siłę i nie psuć dobrego wrażenia po części pierwszej. To on naciska na przycisk, który rozwala cała planetę i to on wymyślił to – dosłownie bombowe! - zakończenie. Nie był zadowolony z tego, że producenci będą dalej tworzyć coraz gorsze kontynuacje tylko po to, żeby wydoić złotą krowę (ha!) do końca – tak więc literalnie zniszczył swój twór.

Ale nawet to nie pomogło!

Wysadzenie całej planety i zabicie wszystkich postaci może być... pewną... małą... przeszkodą na drodze do stworzenia kolejnej części, ale nie ma rzeczy niemożliwych! I w taki sposób z pomocą przyszła nam stara dobra podróż w czasie...


Heh, najfajniejszy wehikuł czasu w historii kina.

...dzięki której otrzymaliśmy „Ucieczkę z Planety małp”. Na tej części producenci tak oszczędzali, że jedynymi kosztami było chyba wynajęcie kamerzysty i aktorów, bo nawet kostiumy zostały po prequelach. „Ucieczka” nie jest jednak złym filmem – podoba mi się jego kameralna atmosfera i brak bombastyczności (w „Podziemiach” były takie bomby, że na całą serią starczą). No i ciągle jest to film całkiem mroczny, w przeciwieństwie do, ekhem, ekhem, niektórych późniejszych tworów. ALE nie da się ukryć, że to sequel już tak na siłę zrobiony, że bardziej się już chyba nie dało. Cała planeta wysadzona, a tymczasem para sympatycznych szympansów przeżywa kataklizm i przybywa w statku Taylora do przeszłości. OK, zahaczka niezła, ale scenarzysta nie miał kompletnie pomysłu, jak to logicznie wytłumaczyć i dlatego nigdy się nie dowiemy, w jaki sposób Cornelius, Zira i Milo uruchomili statek, w jaki sposób dowiedzieli się o wybuchu bomby i jakim cudem zdążyli dowiedzieć się i zwiać, nim zostali usmażeni. Znaków zapytania i nielogiczności tu tyle, że lepiej się nie zastanawiać, bo jeszcze mózg przestanie pracować.

I jak tu już drzewiej bywało, „Ucieczka” też miała być tą naprawdę ostatnią częścią, a zakończenie, z Cezarem siedzącym w klatce, ładnie wiązało poprzednie części z tą intrygującą pętlą czasową, ale... domyślacie się, co było dalej? Właśnie! Były kolejne części! Zresztą scenarzysta Paul Dehn, który pracował przy poprzedniczkach i był zmuszony do stworzenia historii do „Ucieczki” po – zdawałoby się ostatecznym – zakończeniu „Podziemi”, napisał to finał tak, by - spodziewając się już zapewne, co się dalej będzie działo – pozostawić otwartą furtkę dla kontynuacji. Wiedział, co robi!

-Boże, ja już nie wiem, jakie kolejne sequele pisać, dajcie mi spokój, a już nie chcę więcej pisaaaaać!!!

Kolejna część, „Podbój planety małp”, trzymał się kupy jeszcze mniej niż "Ucieczka". Koty i psy wyginęły, więc ludzie zaczęli bawić się małpkami. ŻE CO? Na czele rebelii poniewieranych małp staje Cezar, który dokładnie wie, kiedy ludzie – zamiast tłumić rebelię – zaczną się wybijać nawzajem atomówkami (ŻE CO?) i tylko on wie, gdzie się skryć, żeby uchronić swe stadko przed zagładą (a ludzka cywilizacja w międzyczasie upada). CO? CO? CO? Jasne, „Podbój” jest chyba najbrutalniejszą i najcięższą częścią cyklu, ale z drugiej strony – chyba najmniej trzyma się kupy. Na tyle rzeczy trzeba tu przymknąć oko, że chyba najlepiej zamknąć obie powieki i nie oglądać w ogóle. Chociaż nie, „Bitwa o Planetę małp” jest jeszcze gorsza – nie dość, że sama w sobie ledwo trzyma się całości, to jeszcze jako część większego cyklu zawodzi (co, ludzie i małpy żyją w harmonii, jak to się ma do wcześniejszych, a chronologicznie późniejszych, części?) i na dodatek nie porywa fabularnie. Mniej więcej w tym momencie producenci się nieco opanowali i postanowili zakończyć zabawy z filmami i cyklem... albo raczej zrobili reboota, bo jednak kasa to kasa. Przez następne dziesięć lat bombardowali nas serialami z Planetą małp, animacjami z Planetą małp, ułagodzonymi nowymi wersjami pierwszej „Planety małp” („Powrót na Planetę małp”) i czymś, co w zamierzeniu miało podsumować ładnie całą serię, a w rezultacie wyszło bardzo średnio, czyli „Pożegnaniem z Planetą małp”. Później Burton zrobił swoją wersję, która zapoczątkowała ponowne reanimowanie już dosyć starego trupa, ale to inna historia...

Uf! Sporo tego, prawda? A to nie koniec, bo powstają kolejne remake'i, rebooty, a nawet gry komputerowe, lecz nie da się ukryć, że tak naprawdę pomysły i fabuła skończyły się na pierwszej ekranizacji. Dodawanie mutantów, ratowanie postaci na silę, robienie retconów i przedstawianie walk o władzę i upadki obyczajów to nie kreatywne rozbudowywanie mitologii Planety małp, lecz raczej kreatywne reanimowanie trupa, który od dawna powinien sobie leżeć w grobie i zasłużenie odpoczywać. I o ile niektóre filmy z serii są całkiem dobre same w sobie, o tyle zawodzą jako część większej całości - „Ucieczka” jest niezłym obrazem, ale logiczne wtłoczenie jej w świat przedstawiony nam w częściach poprzednich jest niemożliwe.

Nie wiem, co ten obrazek tu robi, ale nie zdziwiłbym się, gdyby w którejś części malpiej sagi pojawili się agresywni koszykarze.


Szczerze przyznam, że pisząc tego posta, miałem zamiar zaznajomić Was po prostu z pojęciem „Franchise Zombie”, ale pomyślałem sobie - „przydałby się przykład”. A lepszego przykładu od „Planety małp” nie znam. To seria utrzymywana przy życiu na siłę, która dawno temu winna już spocząć w pokoju - nie tylko ze względu na to, że formuła się wyczerpała i można co najwyżej remaki robić (choć dobry scenarzysta pewnie tchnąłby życie w stary schemat, ale producenci powinni mu pozwolić pomyśleć, a nie kazać stukać taśmowo kolejne twory), ale przede wszystkim dlatego, że sami twórcy tego chcieli. Pierwsza „Planeta” miała być jedyną. Sequel zrobiono tak, by wykluczał kolejne części, lecz nie powstrzymało to producentów przed zleceniem kolejnego utworu, który też miał być ostatni, ale ponownie nic z tego nie wyszło. Serwowano nam klony oryginału, a każdy z nich był coraz bardziej absurdalny, aż w końcu dostaliśmy rzeczy, które zrywają z klimatem pierwowzoru i proponują nam rozrywkę familijną.

Czy to źle, że na siłę tłuczono tyle sequeli? Wiadomo, jeśli cokolwiek robi się na siłę, to nie jest dobrze, ale wbrew pozorom aż tak beznadziejnie nie jest. Żaden z sequeli nie dorównuje oryginałowi i im dalej, tym bardziej seria zaczyna przeradzać się w autoparodię, ale z drugiej strony – dość zabawnie ogląda się zmagania scenarzystów i producentów. Podczas gdy jedni próbują zakończyć serię (i czasami ostatecznie, bo cóż jest bardziej ostatecznego od zniszczenia całej planety? ;) ), drudzy bawią się w nekromancję i wiją się jak piskorze, by jakoś wybrnąć z zaułka narracyjnego i zrobić kolejną część. Tak więc paradoksalnie najciekawsze rzeczy dzieją się za kulisami – i jak się dobrze nad tym zastanowić, to nie chodzi tu wcale o tytułowe małpy, tylko o to, jakby tu przeforsować swoją wizję i uniemożliwić drugiej stronie wprowadzenie własnej. Ubaw po pachy.


Wujek Staszek radzi: Do diabła z wizją artystyczną. Jeżeli będziesz miał film warty miliardy dolarów - dokonaj agresywnej eksploatacji! Finito!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz