niedziela, 12 sierpnia 2012

16 najgłupszych momentów w historii Gwiezdnych Wojen (1/3) [Gwiezdne Wojny]



by Oli



Wszyscy kochamy Gwiezdne Wojny!

No dobra, może nie kochamy, ale mało jest osób, które darzyłyby gwiezdną sagę uczuciami pejoratywnymi. Nie wierzycie? Drogi Czytelniku, nienawidzisz Gwiezdnych Wojen? Nie? A widzisz! Mówiłem! Zapytajcie o to wszystkich – sąsiada, kolegę z pracy, koleżankę z bloku... Jestem pewien, że i nasz prezydent nie wypowiadałby się o tych filmach źle, o nie!

Wiadomo, wielkie kino to nie jest, nie obawiajcie się, fani Bergmana (ilu Was teraz to czyta? :P ), ale jednak jest to urocza historyjka, którą można się nie ekscytować, nie oglądać, nie lubić, ale żeby nienawidzić? Nieeeee. A co więcej – jest to historia, której po prostu NIE DA się nie znać! Jeżeli urodziłeś się na wesołej planecie zwanej Ziemią po pięknej dacie roku pańskiego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego, to prawie na sto procent słyszałeś o Luke'u, Obi-Wanie, Vaderze i Yodzie (nie o jodze, Yodzie!). A jeżeli nie słyszałeś, to powiedz mi, jak się żyje na Wenus? :P

OK, żarty na bok. Jak już się rzekło, Gwiezdne Wojny to historyjka prosta, ale urocza i pejoratywnych uczuć żywić do niej nie można. Wielu ludzi wprost ją kocha, ubóstwia i na Halołyn zakładają na łepetynki nie dynie, ale hełmy Vadera. Inni rozprawiają z zapałem o Mocy, nie zdając sobie równocześnie sprawy z tego, że ten koncept Lucas zapożyczył od brujos i Carlosa Castanedy, którego książkami się wtedy zaczytywał (ha, szok, co?). I ja także lubię Gwiezdne wojny. Może nie jestem fanatykiem i nie potrafię wymienić wszystkich książek, dziejących się w tym jakże rozbudowanym uniwersum; co gorsze, przeczytałem w czasach licealnych jedynie kilka z nich i nie uważam ich za dobre (jak będziecie podpalać dla mnie stos, to uważajcie, żeby się nie poparzyć). A na dodatek prequele mi się nie podobały (ale w tym akurat nie jestem chyba osamotniony?). Ale lubię Gwiezdne Wojny, lubię. Szczególnie „Imperium kontratakuje”. Świetny film.


Zbulwersowani fani Gwiezdnych Wojen przygotowują cieplutki stosik dla bezczelnego Olafescu



Ale właśnie to, że nie jestem fanatykiem, sprawia, że mogę spojrzeć nieco bardziej surowym okiem na gwiezdną sagę, niż człowiek, który wie, ile lat żył Jabba i jaką egzystencję prowadził Rancor, zanim przywiązali go łańcuchem do podłogi. I, cóż, dostrzegam w scenariuszach kilka rzeczy, które można uznać za głupie – lekko głupie albo bardzo głupie. Stąd też wpadłem na pomysł stworzenia listy...

16 najgłupszych momentów w historii Gwiezdnych Wojen (albo 16 WTF momentów w historii gwiezdnej sagi).


Bez komentarza...



Zanim rozpoczniemy – lista nie obejmuje prequelów (to by musiało być top 100 :P ). Uwzględniłem w niej także kilka zmian dokonanych przez cierpiącego na syndrom chronicznego retconowania Lucasa przy okazji różnych specjalnych edycji jego opus magnum, szczególnie zwróciłem uwagę na te, które z fabularnego punktu widzenia są lekko (albo bardziej!) chybione. W tym momencie uznaję wersję wydaną na Blue Rayu za finalną wizję Lucasa (no, przynajmniej do czasu kolejnych poprawek), więc sądzę, że nie można ignorować intencji kreatora i analizować oryginalne filmy. O nie, nie, nie! Tym bardziej, że w tych specjal edyszonach pojawiają się jakże smakowite kąski! :P Mniam!

Ok, jedziem z tym śledziem!

(Aha, listę podzieliłem na dwie części, żeby post nie był aż taki długi – w tej części macie wstęp i pierwszych 7 miejsc, w przyszłym tygodniu pozostałe 9).


16. Lapti Nek wygryzione przez Jedi Rocks! (Powrót Jedi Edycja Specjalna 1997)

Zaczynamy od czegoś pozornie małego, ale sami wiecie jak to jest z tą iskrą – czasami może się z niej zrobić całkiem spory pożar.

Nie jest to żaden fabularny WTF, ale spore zaskoczenie dla fanów, którzy w latach 90 przyszli do kin na Specjalne edycje swych ulubionych filmów. Siedzą sobie, oglądają sceny w pałacu Jabby (o wyczynach opasłego ślimaka szerzej w drugiej części), band się rozgrzewa i nagle...

WTF? CO TO JEST?

Band gra inną piosenkę, niż w oryginale!
-Chłopaki, dorzucamy do pieca!

Heh, szczerze przyznam, że oburzenie fanów w tej kwestii zawsze mnie nieco śmieszyło. Rozumiem, gdyby Lucas zamienił Hana Solo na Herculesa Poirot albo cichaczem gwizdnął Jabbę ze sceny, a na jego miejsce postawił Bukę (heh, chociaż taka podmianka mogłaby być ciekawa :P ) to fani mogliby mieć powody do oburzenia, ale tutaj? Band stworów, które wyglądają, jakby uciekły z ulicy Sezamkowej, gra inny utwór niż w oryginalnej wersji filmu i wszyscy są wkurzeni. Niby dlaczego? No dobra, mogę zrozumieć, że nostalgia to potężna siła, ale... Co za różnica, ta sekwencja i tak jest dosyć krótka...

I choć dalej ta podmiana nie przeszkadza mi tak bardzo, jak inne „ulepszenia” made by Lucas, to jednak zacząłem rozumieć zbulwersowanych fanów. Cała scenka śpiewania jest raczej nieciekawa i ogląda się ją z lekkim zażenowaniem, a widz czuje się tak, jak gdyby ktoś cichcem przeniósł go z seansu Gwiezdnych Wojen na salę, gdzie grają Fraglesy, dodatkowo stwory z Max Rebo Band lepiej wyglądały jako kukły, a nie CGI monstra, ale najważniejsze jest to, że po prostu... Lapti Nek było LEPSZĄ piosenką! Po co było to zmieniać? Nie widzę żadnego sensu. Jasne, pięciokrotne zmienianie dialogów także jest denerwujące, ale ma jakiś tam sens fabularny, a tutaj...?

-Kiedyś byłam jeno szmacianą lalą!
Teraz w nowiutkim CGI błyszczę
Przed całą wielką salą!
Patrzcie, jaki mam piękny pyszczek!

Dodatkowo pojawienie się tej piosenki w filmie rodzi kilka dość ciekawych pytań – np. co Max Rebo i jego band wie o Jedi, dlaczego napisał o nich piosenkę i czy śpiewanie w pałacu sympatyka Imperium, że „Jedi rządzą”, to mądry krok? Eeee... Dobra, Max Rebo jest nienormalny. To pewne.

To chyba kolejny dowód na to, że George Lucas cierpi na syndrom chronicznego retconu.

No ale dorzucił nam za to trzy nowe tancerki, milczeć więc, George wie, co robi!

George! Pamiętaj! W następnych edycjach specjalnych chcę widzieć więcej tej zielonej piękności, wtedy wszystko Ci wybaczę!


15. Luke jest bardzo przywiązany do Obi-Wana... bardziej niż do swego wujostwa (Nowa Nadzieja 1977)

OK, więc na jakiejś zapyziałej planecie na obrzeżach Galaktyki jest sobie młody chłopak, który patrzy w gwiazdy i marzy o tym, by zostać największym pilotem w dziejach. Szybko okazuje się, że ów chłopak idealnie wpasowuje się we wzorzec bohatera i jego wędrówki wg Campbella – nie zna swych prawdziwych rodziców, trochę odstaje od reszty społeczeństwa, chce wyruszyć na poszukiwanie przygody, nie może, więc przygoda przychodzi do niego sama, wręcz wyrywa go z jego ciepłego (Tatooine to pustynna planeta) łóżeczka i zmusza do stawienia czoła przeciwnościom, jakie mu się nawet nie śniły...

O, i po drodze traci wychowawców, a w zamian zdobywa mentora.


Archetypy mistrza i ucznia! Jak Gandalf i Bilbo! Jak Merlin i Artur! Jak Fryderyk Chopin i Piotr Kupicha! Eee... no dobra, trochę się zapędziłem.



Tak, Luke to archetyp herosa, można go postawić na równi z królem Arturem, Frodem i Nikodemem Dyzmą (?), zwyczajny gość, który zupełnym przypadkiem zostaje bohaterem i musi ratować cały (Wszech)świat (no a dodatkowo jest raczej postacią bezbarwną, ale o tym kiedy indziej :P ). Oczywistym jest, że bardzo chce zostać hirołem, ale nie może i tak naprawdę nie ma odwagi poczynić pierwszego kroku (obijanie się na farmie może jest nudne, ale bezpieczne), więc jedynie okoliczności zmuszają go do rzucenia wszystkiego na jedną szalę i nadstawiania karku za Rebelię, o której pierwszy raz w życiu słyszy... Koniecznie więc nie tylko jego dom musi pójść z dymem, ale jego wychowawcy muszą zejść z tego świata i ustąpić miejsca charyzmatycznemu mistrzowi Jedi. OK, wszystko to jest jasne.

Ale diabeł tkwi w szczegółach, rajt? Rajt!

OK, Luke poznaje Obi-Wana Kenobiego, gościa, o którym wie tyle, że jest zbzikowanym starcem, który mieszka na wydmach. Ten ratuje mu tyłek, gdy Luke-fajtłapa nieopatrznie daje się skasować pewnemu potworowi z papierem toaletowym na głowie, a potem wkrada się w jego łaski, opowiadając mu o ojcu. Ale Luke wbrew pozorom taki tępy nie jest – prosty z niego chłop, ale rezolutny, nie chce lecieć z nowo poznanym, zdziwaczałym starcem Bóg wie gdzie i Bóg wie po co, tak więc każe się wieźć do domu, a tutaj...


Poczerniałe szkielety zamordowanych brutalnie wychowawców... to jest kino familijne?



Kurka wodna.

Jak na Gwiezdne Wojny to całkiem brutalna scenka, prawda? Prawda. Nic więc dziwnego, że Luke zeźlił się na Imperium, zasmucił i krzyknął „Jedźmy! Nikt nie woła!” Eeee... to znaczy: „Jedźmy! Już mnie nic tu nie trzyma!”.

Luke jest zdruzgotany, zasmucony, zdumiony, zeźlony i przechodzi jeszcze kilka stanów na "Z".


Potem razem z Benem rozbijają się wozem po portach pełnych męt, jakich w całej galaktyce ze świecą szukać, rozrabiają w barze, gdzie ucinają miejscowemu kolorytowi członki, a na koniec – wraz z nie do końca uczciwym przemytnikiem i jego włochatym partnerem (nie takim partnerem!) - ruszają na Alderaan, by tam spotkać się z księżniczką Leią i wspomóc Rebelię (choć Luke mógłby zrezygnować ze wspomagania Rebelii i zadowoliłby się spotkaniem z księżniczką). Niestety, zamiast tego trafiają na Gwiazdę Śmierci, gdzie Darth Vader sprzedaje fatality Obi-Wanowi i...

A teraz dam ci się zabić, Vader, mam już dość tego filmu. Spadam stąd!

Patrzcie, jaki Luke jest zdruzgotany!

NOOOOOOOOOO!!! Zabiłeś mojego najlepszego przyjaciela, którego poznałem dwie godziny i dwanaście minut temu! Nie daruję, nie daruję!

OK, ja rozumiem – Obi-Wan był jedyną osobą, która łączyła go jeszcze z domem, jedynym namacalnym śladem Tatooine, który w nim został, gościem, który znał jego ojca i całkiem sympatycznym człowiekiem, ale to, że rozpacza po nim bardziej, niż po ludziach, którzy go wychowali, jest dla mnie trochę niezrozumiałe. Tak naprawdę ile się znał z Obi-Wanem? Od kilku do kilkunastu – w porywach kilkudziesięciu – godzin? I jego śmierć jest największą tragedią w jego życiu? No bez przesady. Zachowajmy jakieś proporcje i zdrowy rozsądek!
Jasne, chwalić tylko Luke'a, że taki porządny i uczuciowy z niego gość, że rozpacza nad śmiercią prawie obcego człowieka, ale wydawało mi się, że śmierć ludzi, którzy go wychowali, poruszy go bardziej. Może ich po prostu nie lubił? Gdy jego wujostwo ginie, dość szybko się z tego otrząsa, gdy ginie Obi-Wan, Leia musi go pocieszać, by jakoś wziął się w garść.

Luke nie może dojść do siebie.

W kolejnych częściach ani razu ich nie wspomina, ale ok, załóżmy, że miał ważniejsze problemy na głowie, niż roztrząsanie przeszłości, ale i tak trochę to... niepokojące, prawda? Sprawę pogrąża jeszcze tzw. Expanded Universe. Nie jestem wielkim znawcą, ale w liceum przeczytałem kilka książek i pamiętam, że Luke często wspominał tam śmierć Obi-Wana, Biggsa, czasem swego ojca, a nawet smucił się zdezelowanym robotem, ale o cioci Beru i wujku Owenie ani razu nie pomyślał.

Co jest grane?

14. Hajden wygryzł Szoła! (Powrót Jedi DVD 2004)

Scena, która napsuła krwi wielu fanom. Ponownie przyznam, że aż tak mnie nie poruszyła (no ok, gdy pierwszy raz to zobaczyłem, to się lekko sfrustrowałem, że to już nie to samo, co w mym dzieciństwie, ale dość szybko doszedłem do siebie), ale znowu rozumiem rozgoryczenie fanów. Luke wyszedł właśnie cało z najcięższej walki w swym życiu. Odzyskał ojca tylko po to, by chwilę później go stracić. Postanawia urządzić mu miły pogrzeb, by ocalić jego honor Jedi, by odszedł jako prawdziwy rycerz, a nie największy szwarccharakter w dziejach Galaktyki. Wtem ukazują mu się duchy jego mistrzów – Obiego i Yody – a także...

ZARAZ, ZARAZ, KIM JEST TEN GOŚĆ?

Pan tu nie stał!

OK, przyzwyczailiśmy się do pana Shawa i wsadzenie na jego miejsce Christensena było dość szokującym wydarzeniem. Scenę, którą znaliśmy na pamięć nieco popsuło pojawienie się aktora, którego, hm, fani sagi aż taką sympatią nie darzą. W gruncie rzeczy nie powinno być z tego powodu takiego larum – wszakże Shaw pojawił się tylko na pół minuty, żeby ładnie się pouśmiechać i żarzyć się na niebiesko, nic wielkiego (każdy z nas by to potrafił!). Jego strata nie powinna być takim wielkim ciosem. Z drugiej strony, gdy widzi się Christensena, przypomina się, ile nadziei pokładało się w prequelach, a nie do końca spełniły one wszystkich nadziei; gdy patrzy się na Christensena, przypominają się niektóre raczej tak sobie zagrane scenki z nowej trylogii i słaby dialog z Padme na Naboo z „Ataku Klonów.”

Przede wszystkim przypomina się jednak, jaką wnerwiającą postacią był Anakin.

O tak, tak, przez długi czas myśleliśmy, że Luke Skywalker jest taką sobie personą i nikim intrygującym; czasem nawet nas denerwował. Ale Anakin przebił wszystko. Najpierw był irytującym dzieciakiem, a gdy dorósł, stał się irytującym bufonem emo, który albo narzekał, jaka to z niego wspaniała osobistość i jak to nikt go nie docenia albo płakał, jakie to życie jest okrutne i że nikt go nie lubi (nota bene kojarzy mi się to z pewnym drowem... ;) ). Gdy się o tym wszystkim przypomni i uświadomi sobie, że jeszcze przed chwilą patrzyliśmy na popisy chyba najfajniejszej postaci w całej sadze, czyli Dartha Vadera, to aż chce się zamordować Lucasa, że zmusił nas ponownie do oglądania Anakina, którego nikt nie lubi (widzowie też nie).

Poza tym ktoś powie „hola, hola, co za różnica, przecież i tak Luke nie wiedział, jak wygląda jego ojciec, po co ten wielki szum? Teraz wszystko się trzyma kupy – Anakin wygląda tak, jak wyglądał zanim został Vaderem, więc to piękna (chlip) scena i symbol powrotu Anakina do stanu, gdy jeszcze był niewinny i fajny.” Ok, tylko dwa problemy – primo, jeżeli wrzucenie tutaj Christensena miało symbolizować odrzucenie persony pt. Vader i powrót do rycerza Jedi, to chyba Lucas winien tu wkleić dziecko z „Mrocznego widma”, bo tylko wtedy Skywalker był postacią dobrą i bez skazy. Przypomnijmy sobie, że już w „Ataku Klonów” Anakin nie budził raczej sympatii i nie widziałbym w nim szlachetnego Jedi, którym Vader miałby się stać po oczyszczeniu się z grzechów. Secundo, wyobraźcie sobie, że jesteście Lukiem. Palicie swego ojca, zauważacie duchy swych mistrzów, macie więc nadzieję, że koło nich pojawi się wasz rodziciel, a tu... Hm, kim jest ten młodzik?

-Czy ja wyglądam jak Christensen?

Pomyślcie tak, jak Luke: „Zabiłem swego ojca; miał on jakieś 40 – 50 lat... kurka wodna, więc kim jest ten chłopak!?” Luke i widzowie mają prawo być skonfundowani, bo jeżeli Anakin rzeczywiście chciał się ukazać swemu synowi i powiedzieć mu „Chłopcze, dobrze się spisałeś, patrz, jestem odkupiony!”, to dlaczego wybrał formę młodziana? Skąd Luke miał wiedzieć, że osobnik, który wygląda na jego rówieśnika, jest jego ojcem? Tutaj włącza się raczej ludzkie (i zazwyczaj logiczne) rozumowanie, że ojciec powinien być starszy od syna (znacie inne przypadki? Dajcie znać! :P ), dlatego oczekuje się, że duch będzie przedstawiał dumnego pana w średnim wieku, a nie Christensena! No i co to za problem dla ducha przybrać postać takiego Anakina, jakim byłby dzisiaj, gdyby nie przeszedł na Ciemną stronę Mocy? No jaki, ja się pytam?

Poza tym... Vader zginął, gdy miał już te pięćdziesiąt lat na karku... odmłodził się po śmierci czy co?

No i gitara.


13. Leia wiele wie (Powrót Jedi 1983)

Patrzcie na Luke'a, jak mu się mordka śmieje! Właśnie biegnie do Lei, by wyjawić jej informacje, które z takim trudem wydobył od starego Yody (GADAJ!!!) i teraz raduje się, że podzieli się nimi z nią. I ma nadzieję, że i ona się ucieszy. Albo chociaż zdziwi. Dobre i to.

Tak więc Luke, nasz radosny chłopak z Tatooinie (choć w tym momencie jest w trochę refleksyjnym nastroju) spotyka się z Leią, naszą wojowniczą księżniczką z Alderaanu (która teraz jest raczej pokojowo nastawiona) i mówi jej:

„Leia! Wiesz, czego się dowiedziałem? JESTEŚ MOJĄ SIOSTRĄ!”

A co na to Leia?

„Wiedziałam. Jakoś zawsze o tym wiedziałam.”

Bum! Leżę na podłodze.

-E tam, od czterech lat wiem, że jesteśmy rodzeństwem, tylko nic nie mówiłam, bo chciałam być enigmatyczna.

Nie, nie chodzi o to, że Leia zawsze o tym wiedziała, a nic Luke'owi nie powiedziała. Wiadomo, że nie chodzi jej, że miała pewność, tylko o to, że miała przeczucie. Taka kobieca intuicja, rajt? Problem tkwi gdzie indziej. Otóż Leia mówi Luke'owi, że zawsze to przeczuwała, Skywalker szczerzy radośnie mordkę, a widz, który uważnie oglądał poprzednie części, czuje się trochę nieswojo. Leia! Do diabła! Skoro wiedziałaś, że to twój brat, to czemu się z nim całowałaś!? I to wcale nie tak dawno, bo w poprzedniej części! I to po to, by wzbudzić zazdrość u Hana! Co to za kobieta, która całuje się ze swoim bratem, by zrobić na złość swemu przyszłemu? Eeee? Patologia, powiadam Wam, patologia!

-Niechże ucałuję cię jak brata!


12. Mistrzowski kamuflaż Obi Wana (Nowa Nadzieja 1977)

Obi–Wan, jako jeden z niewielu szczęśliwców przeżył Czystkę i stał się jednym z ostatnich Jedi starego zakonu. Aby uniknąć wszędobylskich siepaczy Imperium, zabójców, szpiegów i swego byłego ucznia, Vadera, ukrywa się na Tatooinie i przybiera pseudonim Ben Kenobi, aby żyć tu w spokoju i wyczekiwać...

Zaraz, zaraz. BEN KENOBI?

Może mam ograniczone horyzonty, może nie potrafię ogarnąć mistrzowskiego zamysłu Obi–Wana, możecie mnie nazwać głupcem, ale, kurza stopa, gdybym ja się ukrywał przed przedstawicielami Nowego Porządku, którzy nie życzą mi dobrze i chcą mi zrobić kuku, zmieniłbym chociaż nazwisko. Co robi Obi–Wan? Zmienia imię, nazwisko pozostawia bez zmian. I to jeszcze przybiera miano Bena (oBi-WaN – nie brzmi podobnie? ;) ).

-Mistrzu, ale z ciebie chytra bestia!
-Eeee, bez przesady, każdy mędrzec by na to wpadł!

W naszym świecie taki „mistrzowski” kamuflaż zostałby przejrzany przez każdego średnio rozgarniętego absolwenta szkoły podstawowej, ale w świecie Gwiezdnych Wojen okazuje się to szczytem przebiegłości. Już sobie wizualizuję, jak dzielni szturmowcy Imperium pukają do chatki naszego mistrza i wywiązuje się taki oto dialog:

„Szukamy Obi – Wana Kenobiego.”

„Przykro mi, panowie, nie znam takiego. Nazywam się Ben Kenobi i tylko zupełnym przypadkiem trzymam w domu dwa miecze świetlne.”

„A, ok, przepraszamy za najście.”

Eeeee....?

-Nazwisko!
-Ben Kenobi!
-Dobra, możesz jechać dalej!
-Eee, panie oficerze, czy to nie ten Jedi, którego szukamy?
-Ośle opancerzony, to jest BEN KENOBI, a my szukamy OBI-WANA KENOBIEGO! Czujesz różnicę?
-Eeee... taaa... taaa... jasne.

No dobra, możecie powiedzieć, że nie jeden pies Burek się nazywa i że Benów Kenobich może być w Galaktyce miliony milionów; więcej, samych Kenobich może być horda. Ale pamiętajmy o tych kilku faktach:

Po pierwsze, Imperium zapewne nie patyczkowałoby się z rodziną znienawidzonego Kenobiego, który zwiał przed ich długim ramieniem i jeszcze sobie robi z nich jaja. Załatwiliby całą jego familię, ot tak, na wszelki wypadek. Imperium zostało zresztą odmalowane w filmach w tak złych barwach, że jestem również skłonny uwierzyć w to, że załatwiliby każdego Kenobiego w Galaktyce, nieważne, czy spokrewnionego z Jedi czy nie. Jak więc nasz mistrz uchował się na Tatooine?

Po drugie, Palpataine i Vader wiedzieli, że jest to wróg, z którym nie ma żartów. Widzieli, jak walczy, widzieli, jaki z niego sprawny generał (na pewno? :P ), logicznym jest więc, że będą SZCZEGÓLNIE wyczuleni na wszystkich Kenobich. A Vader to już na pewno. Wszakże chciał się na nim zemścić za przymusową amputację kończyn dolnych i górnych. A Obi nic sobie z tego nie robi (ha!), tylko zaszywa się na Tatooine (nota bene planecie rodzinnej Vadera, więc wybór kryjówki też jest dosyć nietrafiony) i dalej tytułuje się Kenobim (dobrze, że nie afiszuje się ze swoim „jediajostwem”, ale nie zdziwiłbym się zupełnie, gdyby biegał po planecie, paplając wszystkim o Mocy).

Być może to Palpataine zawalił; pomyślał sobie „OK, Galaktyka jest moja, co mi tam jakiś Obi – Wan i Yoda, co się kryją na bagnach, olewam ich!” Może i tak było. Tylko trudniej uwierzyć mi w to, że Vader tak to wszystko płazem puścił, ale ok. Załóżmy, że Palpataine był arogantem, który nie wykańcza swych wrogów do końca, no i cóż – to się na nim zemściło.

11. It's a trap! (Powrót Jedi 1983)

W porównaniu do wielu innych głupotek na tej liście nie jest to wyjątkowo wielki byk, ale gdy się nad tym zastanowić, to nieco to razi.

Otóż rebeliancki geniusz, karpiomorficzny admirał Akbar, prowadzi swych dzielnych chłopców do miejsca, gdzie Imperium buduje drugą Gwiazdę Śmierci. A tu bach! Imperialni zorganizowali zasadzkę! Akbar, guru spostrzegawczości, oczywiście od razu to zauważa:

„It's a trap!”

OK, stwierdzenie rzeczy oczywistej w sytuacji stresowej można wybaczyć, ale zastanówmy się nad tym, co konotuje ta wypowiedź. Akbar leci na wraży teren, żeby zniszczyć największą superbroń Imperium, a gdy zostaje zaatakowany przez obrońców, jest bardzo zdumiony.

Zaraz, zaraz, gdy atakujemy taką ważną instalację wroga, musimy się przecież liczyć z tym, że odłogiem leżeć nie będzie i tylko kilku pijanych robotników podniesie swe młoty (i sierpy), by nas przegonić. Dobra, można założyć, że Akbara nie zaskoczyła sama obecność wrogich statków, ale to, że jest ich tak wiele i znajdują się wśród nich Gwiezdne niszczyciele. Łał! Spodziewał się oporu, ale nie takiego!

Ale tak czy tak, to wychodzi na to, że z Akbara trąba, a nie admirał.
-Zasadzka!? Nie może byc!

Dobry dowódca winien przewidywać kroki przeciwnika, wiedzieć, że wróg nie jest idiotą i nie zostawi swojej superstacji bez obrony, że zgromadzi tam spore siły, SPODZIEWAJĄC się, że Rebelianci właśnie ten obiekt zaatakują i że to dobre miejsce na zduszenie Rebelii. Akbar powinien także spodziewać się, że laser Gwiazdy Śmierci może działać. Powinien spodziewać się silniejszego oporu, niż założył. A co zrobił? Niczego się nie spodziewał.

Och, słodka naiwności! A podobno jeno przymiotem młodości jesteś!

Śmieszniejsze jest to, że mając takich dowódców, Rebelia wygrała bitwę o Endor (swoją drogą, bili się o te lasy?), ale o tym pomówimy kiedy indziej.

10. Vader płacze! (Powrót Jedi Blue Ray 2011)

Wróćmy na chwilę pamięcią do ostatnich scen „Zemsty Sithów”. W końcu Anakin zniknął z ekranu, prawie na plasterki pociachany przez Obi Wana; to, co z niego zostało, wsadzono do kultowej już zbroi. Nareszcie pojawia się Vader... Wstrzymujemy oddech i...

„NOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO!!!”

Vader drze się tak, że Wookie by się wystraszył.

Taaak... to by było podobne do płaczliwego Anakina, lecz Vader zawsze wydawał się nam oazą spokoju, gościem, który sieka swych wrogów na plasterki, nie wydając żadnego jęku, który patrzy na umierającego syna bez słowa (no dobra, o tym za chwilę). A tymczasem mamy tu coś takiego:

„Palpi, co z moją dziewczyną?”

„Heh, chyba ją przypadkiem udusiłeś.”

„NOOOOOOOOOOOOOOO!!!!”

Dlaczego Lucas musiał robić z Vadera quasi – Anakina, tego nie wiem, wszakże Skywalker przeszedł już przemianę i o wiele dramatyczniejsze – i szokujące! - byłoby, gdyby przyjął wieści o śmierci Padme ze spokojem, a nie jęczał jak morświń.

Ale „Zemsta Sithów" to całkiem inna bajka, wracamy do starej trylogii, mianowicie słynnego pojedynku na miecze świetlne w „Powrocie Jedi”. Luke załatwia ojca i staje naprzeciw Imperatora, który zaczyna go przysmażać jak karczek na rożnie. Jak zapewne wszyscy pamiętamy, Vader bez słowa podszedł do Palpiego i wrzucił go do reaktor Gwiazdy Śmierci, kończąc tym samym wszystkie jego niegodziwości.

Ale nie w nowej wersji na Blue Rayu!

Co robi Vader? Widzi, jak Palpi przypieka Lucka i...

„NOOOOOOOOOOOOOOO!!!”

Kurczę, co jest? 

-NOOOOOOOOOOOOOO!!! TAK BYĆ NIE BĘDZIE!


Po co Lucas wsadził ten tam wrzask, nie zrozumiem nigdy. Doszedł do wniosku, że jeden jęk Vadera na całą sagę to za mało i fajniej będzie, jak lord Sithów dwa razy gębę będzie darł? Ale po co, po co? Takie jęki do Vadera w ogóle nie pasują, a co więcej – jego zwerbalizowana niezgoda na zgładzenie Luke'a mogła ostrzec Palpiego, który z kolei mógł przywalić piorunami także swemu zdradzieckiemu uczniowi. I co wtedy? Plan Vadera spaliłby na panewce.

Kurczę. Aż widz chce zakrzyknąć „NOOOOOOOOOOO!!! LUUUUUUUUUCAAAAAAAAAS!!! DOOOOOOOOOOOOOOŚĆ!!! ZABIERZCIE MU WSZYSTKIE KOPIE GWIEZDNYCH WOJEN!!! BŁAAAAAAAAAAAAAGAAAAAAAAAAM!!!”


CDN.


PS. Większość screenshotów zrobiona przeze mnie, pozostałe obrazki pochodzą z:

http://www.chodzeniepoogniu.com/

http://pnmedia.gamespy.com/planetcnc.gamespy.com/


Wujek Staszek radzi: Zarobiłeś miliard dolarów? Chcesz go szybko pomnożyć? Bierz przykład z Lucasa! Przez kolejne 30 lat wydawaj następne specjalne edycje swoich największych hitów, dodając do kluczowych scen dramatyczne "NOOOOOOOOOOOOOOOOO!!!" (ewentualnie pojękiwania nosorożca)

2 komentarze:

  1. Szalu nie ma.
    Nie lubię, nie pociąga mnie i nie oglądałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I bardzo dobrze! Wszakże gdyby wszyscy lubili to samo i zachwycali się tym samym, to nie tylko byłoby nudno, ale i ludzkość nie ruszyłaby się nigdy z miejsca ;)

      Cóż, wydaje mi się, że żeby polubić tę historię, to albo trzeba kierować się potężną siłą nostalgii, lubić fantasy (GW to bardziej fantasy, niż sf - stąd można je nazwać space fantasy) albo po prostu chcieć obudzić w sobie wewnętrzne dziecko :P (wszakże GW jest bardzo podobne do baśni). Tak czy tak, nie sądzę, że ktokolwiek może zostać fanem GW, zachwyciwszy się fabułą - bo cała saga (no dobrze, powiedzmy, że Nowa trylogia jest w tym względzie trochę lepsza) to raczej prosta historyjka. Ale dość sympatyczna (choć przyznam szczerze, że miejscami denerwuje mnie poziom tej sympatyczności - tańczące Ewoki i miliard inteligentnych ras obcych, z których wiele przypomina Muppety, nigdy nie były moimi ulubionymi elementami sagi :P Wolałbym nawet, żeby tych obcych było jak najmniej...).

      Pozdrawiam!

      Usuń