piątek, 3 sierpnia 2012

Rzecz pierwsza

by Heini Kadlubek

(i oczywiście krótki wtręt na wstępie by Oli ;) )


Witajcie w ten jakże piękny, piątkowy dzień! 

I oto kolejna utalentowana persona o tajemniczo brzmiącym pseudonimie gości na łamach Chaty gnoma i ponownie otrzymujemy bardzo ciekawy tekst! Juhu! Chatka rozwija się i rozwija, co oczywiście bardzo mnie cieszy (widzicie, jak łatwo mnie uszczęśliwić? :P ). O czym jest ów tekst? Czy Heini dołączy do redakcji? Kiedy będzie tekst o filmach? Czy Polska w końcu wygra coś w nogę? Odpowiedzi na te pytania objawią się Wam w przeciągu następnych kilku dni (a na ostatnie pytanie to może nie warto nawet odpowiadać? :P ), a tymczasem raczcie się nowym utworem! Enjoy!





Następnie zaczęliśmy grać w berka oraz w chowanego. „Rozegrajmy to, jak w Pieśni nad Pieśniami!” – zawołała cokolwiek podekscytowana. Byłem rad temu pomysłowi. Będziemy zatem przez cały ten czas o sobie myśleć. Będziemy się zachłystywali naszymi wyobrażeniami o sobie samych. I nie będziemy siebie w ogóle widzieć. To będą nasze domysły. Toteż pozostawieni samym sobie – rozpoczniemy wygłaszać poezję.

Wiem, że tutaj, w górach, mamy przyjaciół. Jest to też prawdopodobne, że nam pomogą. Oni to dobrotliwie nadadzą kierunek naszym wędrówkom.

Przy czym: postanowiłem kroczyć naokoło. Chyba nigdy nie znajdę właściwego porównania, by móc oddać twoją krasę. Zresztą taki też jest mankament wszelkiego porównania. Jest to zaledwie porównanie. W sedno najpewniej nie utrafię. I tak też się zastanawiam, jak bardzo się pomylił, a jak był blisko ów pieśniarz, który mówił o dziewczynie, że jest niby lilia Saronu? I – tu znów łamię sobie głowę – jakie jej cechy chciał uchwycić, czyli, że przy pomocy tejże konstrukcji poetycznej wynieść na czoło?

Byliśmy w oddaleniu od siebie. Były tedy dwie dale. To była nasza gra w chowanego. Nawzajem siebie poszukiwaliśmy: – po omacku, dodam; mieliśmy w garściach zaledwie mniemania. Znaliśmy zarysy przedmiotów, pochód fantastycznych cieni. Ale czy to nie ślepe upiory wtedy podążają – jakże zwiedzione! – za błędnym ognikiem?

Ale gdyby też tak łatwo można było znaleźć w słowie wszelkie odzwierciedlenie. - To i żyć by już nie trzeba było! Zdałbym się wówczas na maestrię literata.

Ty mnie zaskoczyłaś. Wszakże mnie znalazłaś. Dokonałaś tego wtedy,  gdym się błąkał. Moje umysł był nękany gorączką. Przynajmniej takie miałem odczucie. Zakryłeś moje rozbiegane oczy swoimi dłońmi. Bardzo świeżo, dziewczęco to rozegrałaś.

– „ Widzisz” – rzekłaś rozpromieniona – „ja nie jestem Jerozolimą, nie ma we mnie wiele z niedostępnej baszty”. Uspokoiłaś mnie. Następnie powiedziałaś o nieszczęściu dwojga oblubieńców z Pieśni nad Pieśniami. Przekonałaś mnie, że ich spojrzenia tak naprawdę nigdy się ze sobą nie spotkały. Były jak gdyby obłąkane. I dodałaś – niewykluczone że oni wcale nie chcieli się spotkać. Obawiali się rozczarowania. Wtedy bowiem ich zwierzenia, cała ta poezja by wyblakły. Rozdźwięk byłby zatem zbyt duży, nie do zniesienia. I podobne myślenie dochodzi do głosu, choćby wtedy, gdy on o niej śpiewa jako o „zamkniętym ogrodzie” oraz „zapieczętowanym źródle”. Czegóż nie skrywa? jest tego wiele: „kwiat cyprysu, nard, krokus, trzcina, cynamon.

I nie wspominę już o „chorobie z miłości”, która opadła dziewczynę.

„Ja dla odmiany nie zachoruję” – powiedziałaś.


I wówczas ona, daję głowę, się do mnie lekko przychyliła. Jest to oznaka przychylności.

– „Wszystko w tobie gra” – oznajmiła uroczyście i spokojnie. – „Nie ma więc w tobie piekła”. Nic nie mówiłem, poprzestałem zaledwie na słuchaniu. – Bądźmy zatem konsekwentni – podjęła swój wątek – jak w tobie nie ma grobu potępionych, owych zabiedzonych duszyczek: to nie mam problemów, żeby powiedzieć, że piekło właściwie nie istnieje.

Wtem urwała, żeby coś w sobie rozważyć. – Wielu wierzy w piekło – kontynuowała po krótkiej pauzie nieco zasępiona. – Gdzie tedy był Orfeusz, jeżeli nie w piekle? – zapytałem, by naraz dodać – wszelako znamy bogate w szczegóły opisy, podania, czyli w skrócie: jak gdyby jego relację ze zstąpienia w czeluść. Oswajał zbrodnicze zwierzęta, czyż i o tym nam nie powiedziano?

- Owszem, udomawiał je – odparła łagodnie – ale to były jego własne okazy zoologiczne. One w nim dorastały, posilały się. Całkiem możliwe, śe posilały się jego strapieniami. Gdy nabrały wystarczającej srogości, nie omieszkał on nauczyć ich, jak się poluje.

Wtedy odwróciła się do mnie profilem, bo wcześniej twarz miała skierowaną ku mnie.

- Wiesz co? Powiem ci teraz, miły chłopcze, coś, od czego trochę ci się zamąci w głowie. Ale chcę ci wyjaśnić pewną sprawę, by nie było wątpliwości.

Zatem: pewien historyk, zresztą dobrze mi znamy – jak dobrze? Dość nieźle. Otóż on przeprowadził gruntowne badania. Na skutek których jest przeświadczony, że Eurydyka, czyli że ta, w której nieszczęsne uczucia miał ulokować Orfeusz, nie istniała. Dlatego też to ona być może urodziła nadobną Beatrycze. Sama bowiem ani nie narodziła się, ani – to jest takie jasne – nie umarła. I dla mnie, podkreślam, nie ma w tym niczego złego.

O, widzę w twych oczach iskrę zrozumienia, pokrzepiło mnie to.

Tak – więc obecnie już wiesz, dlaczego on tak rozpacznie jej szukał, stawiając wszystko na jedną kartę. Nawet jeśli nie odnalazł jej na powierzchni ziemi, to – jakiż niezłomny! – zaszedł stopień po stopniu aż do piekła. Zgotował bowiem sobie obłęd, wydobył ze swych trzewi niepowtarzalną krainę umarłych. A wcale nie dolinę ciszy. Natomiast: piszczałki i kotły.

I jeżeli już znalazł tę dziewczynę, dla której przewidująco wymyślił imię Eurydyka, to zobaczył ją nie w innej postaci, jak szczelnie zawiniętą w białe płótno. Owa szata równie dobrze jest całunem zmarłej, jak i powijakiem nienarodzonej.

- A ja sądzę – dodałem niby bardzo pojętny uczeń – że w przypadku Orfeusza trzeba mówić o dwóch piekłach, których nie przedziela trwała granica. Jedno – jak powiedziałaś – w sobie umościł jak egzotyczny ptak. Ale i to nie wszystko, tak się składa, że znam dalszy los tegoż biedaka.

Zazdrośnicy powzięli decyzję odciągnięcia go od tak egoistycznie pilnowanego piekła. Toteż zgotowali mu też to drugie. Można rzec – takie o znamionach obiektywizmu, wielu je przemyślnie współtworzyło. Nie szczędzono mu wyzwisk. Kimże on nie był? Był wydrwiwany powiadano: Orfeusz-błazen, Orfeusz-kretyn zupełny. I nareszcie wyrwano struny z jego nadpękniętej liry. Wtedy też przewrotnie nakłaniali go, ażeby grał. Co zrozumiałe – on nie mógł zadośćuczynić podobnym żądaniom. Wtedy rzucali nim o ziemię jak gdyby nie był już dłużej człowiekiem. Byli i tacy, którzy go kopali. – Śpiewaj, poeto, nuże! śpiewaj! – ryczeli na rauszu.

Wobec tak gwałtownych okoliczności najpewniej i zapomniałby o Eurydyce, ale już mu nie stawało sił. Los tedy okazał się być dla biedaka z Tracji o wiele ciemniejszy niżeli dla pewnego rzeźbiarza. Mówię o słynnym Pigmalionie. Kto jak kto – ale on na pewno kochał to, co robił. Oto zasługa rzeźbiarstwa. A gdzież poezja i muzyka?

Gdy skończyłem mówić – ach, tak była ze mnie dumna. Klasnęła w dlonie i wyglądała wtedy bardzo dziewczęcą. Jednakże w mig spoważniała i nawet dostrzegłem, jak gdyby jakiś cień przemknął pośpiesznie po jej twarzy. Bo też: opowiedzieliśmy sobie cokolwiek niewesołą historię.

 Gaworzenie Pana Czapeczki: Gugu! Gugu! Ślicznie! A ja lubię wesołe historyjki! Czteeery słonie, różowe słoooonie, każdy kooookardkę ma na ogoooonie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz