niedziela, 25 listopada 2012

Terror u fryzjera! [Szatańskie włosy]



by Oli


Dobry!

Dziś wygrzebałem z szafy kolejny post prehistoryczny. Chyba warty obaczenia, bo dotyczy bardzo popularnego w naszym kraju pisarza, Mr. Mastertona! Zapraszam do lektury... ale może niech najbardziej zagorzali fani wcześniej wezmą coś na uspokojenie ;)


Ach, moje biedne, naiwne owieczki, nawet nie wiecie, na jakie niebezpieczeństwo się narażacie, idąc do fryzjera. Nie chodzi już nawet o to, że pan fryzjer może do stu głów używać jednych i tych samych, nieumytych nożyczek. Nie ma też się co martwić, że wbije Wam w plecy sekator. No bo po co mu miałby trzymać w zakładzie sekator? Naprzeciw rzeczy, które mogą kryć się w jego piwnicy, rzeczy – rzec można – z piekła rodem – to wszystko jest niczym. Tak więc uważajcie!

Widać, że Brytyjczyk Graham Masterton, jeden ze słynnych pisarzy horrorów, też się boi golibrody, zmajstrował bowiem książkę o jakże uroczym tytule Szatańskie włosy (gdyby kogoś to interesowało – wydane w roku 2001).

Szczerze napisawszy, mój kontakt ze współczesnymi twórcami literatury grozy prawie zawsze kończył się straszliwym karpiem (wiecie, wyrażającym niedowierzanie i szok) i rozczarowaniem. W momencie, gdy pisałem tę recenzję, nazwisko Grahama Mastertona – jednego z czołowych twórców tej horrorów – tylko obiło mi się kiedyś o uszy, lecz nie mogę powiedzieć, bym wiedział o nim dużo albo żebym nawet się nim zainteresował. Wiedziałem, że w latach 90 był niesamowicie popularny w Polsce, z czasem jego sława zaczęła przygasać. Dziś nie ma w naszym kraju takiego bumu na jego powieści jak jeszcze dziesięć lat temu, lecz i tak ma dużą i wierną fanbazę. Co więcej, podobno docenia poświęcenie naszych rodaków, ładując do swoich ksiąg wiele odwołań do Polski. Miły gest.

Jednakże nie o tym chciałem. Chciałem napisać, że gdyby nie to, że mój druh – którego tu pozdrawiam – bardzo lubi twórczość Brytyjczyka, nigdy bym się nim nie zainteresował (znaczy się - Mastertonem ;) ). Postanowiłem poczytać Mastertona, spodziewając się czegoś dobrego. Ale zupełnie przypadkowo (no dobra, może trochę z premedytacją :P ) sięgnąłem po dziełko uznawane - nawet przez jego fanów - za najsłabsze w dorobku pisarza – Szatańskie włosy.

Przyznam, że ten raczej głupi tytuł – no bo mądrym go nazwać nie można– wzbudził moje podejrzenia. Choć z drugiej strony jest on tak głupi, że aż zabawny, więc nawet uśmiechnąłem się, biorąc Włosy do domku. Później jednak – wiedząc, że literatury nie ocenia się po okładce - sprawdziłem na angielskiej Wikipedii, iż w oryginale ta chuda książeczka zwie się Hair Raiser – czyli całkiem zmyślnie i śmiesznie. Tak więc Mastertona nie można obarczać winą za „śmiechowy” tytuł – to zasługa tłumacza. Ale za treść tego nietypowego dziełka już niestety odpowiada sam pan Graham...

Cała afera kręci się wokół młodej irlandzkiej dziewczyny, Kelly O'Sullivan, która – chcąc stać się w przyszłości wspaniałą fryzjerką – zostaje uczennicą słynnego mistrza tego fachu, stylisty Simone'a Crane'a. Interesujące? Nie bardzo? No dobra, to po jakimś czasie okazuje się, że piwnica zakładu skrywa tajemnice niczym z Egzorcysty lub Omena. Konkretnie - w workach na ucięte włosy klientów...

Powiało grozą, nie? Nie? Jak to? Przecież od czytania tego paragrafu włos się jeży na głowie! No dobra, nie oszukujmy się. Już sam pomysł jest raczej dziwny, a im dalej, tym lepiej nie jest. Niestety. Cała historia jest infantylna, wiele scen, zamiast mrozić krew w żyłach, śmieszy. Koncept Szatańskich włosów, który sam w sobie – pomimo głupiej nazwy – nie jest zły, a można nawet powiedzieć, że w pewnym stopniu interesujący (hmmm...), zostaje zniszczony przez Mastertona napchaniem weń wszystkich możliwych kiczowatych i ogranych motywów z filmów grozy klasy Z. Bo chyba nie trzeba być geniuszem, żeby zgadnąć, czyim dziełem są włosy?

Paradoksalnie, z początku bardziej interesujące wydały mi się scenki „obyczajowe”, a nie żadne straszne akcje. Niestety, dość szybko się rozczarowałem. Przyznam szczerze, że miła, uczynna i kulturalna Kelly jest według mnie całkiem sympatyczną postacią i nawet nie raziła mnie w trakcie lektury (czego nie mogę powiedzieć np. o pewnych znanych bohaterach pewnych znanych cyklów fantasy...eeech). Ale poza tym... cóż, nie mogę nic więcej o niej rzec. Jest raczej... hmm... no, istnieje jakby w tle wydarzeń. Jej koledzy z pracy w ogóle nie zapadają w pamięć. A pewna dama, pojawiająca się gdzieś w połowie, która zresztą pomaga naszej Kelly, jest po prostu, hmmm... może w ten sposób - jej występ jest absurdalny. Zachowanie stróżów prawa, którzy pod koniec książki dość łatwo przyjmują do świadomości istnienie zjawisk paranormalnych... ech. Ale może nie ma się co dziwić. Może po prostu policjanci zdawali sobie doskonale sprawę z tego, w jakiej produkcji biorą udział i że tutaj nie ma się co dziwić, to całkowicie absurdalny świat.

Bo i rozwój akcji jest dosyć niewiarygodny. W gruncie rzeczy cała fabuła opiera się na splocie serii całkowicie bezsensownych przypadków, których prawdopodobieństwo zajścia jest tak nikłe, jak to, że dostanę za tę recenzję nagrodę Nobla. A dodatkowo gdzieś w tle jest Tajemnica przez duże „T”. I śledztwo. Widać Masterton chciał rozruszać nieco szare komórki czytelnika, by nie był taki bierny i mógł się trochę pobawić. Tyle tylko, że rozgryzienie tożsamości mordercy jest tak trudne jak podrapanie się po... czole. Hm.

Czy więc jest to najgorsza książka, jaką w życiu przeczytałem? Odpowiedź brzmi – nie. Naprawdę, było wiele gorszych. Co nie znaczy, że ta jest dobra. Chcę po prostu wytłumaczyć, dlaczego – po tak długich narzekaniach – dałbym ocenkę 2/6 a nie 1 albo i nawet 0.5. Cóż, co najmniej jeden element mnie autentycznie zainteresował (mianowicie geneza Szatańskich włosów), a wiele rozbawiło (np. to, że [SPOILER] [SPOILER] [SPOILER] szatan ma swoją stronę internetową [/SPOILER] [/SPOILER] [/SPOILER] ). A tak naprawdę to czytało mi się szybko i bez większego bólu. Księga napisana jest językiem prostym (choć w moim odczuciu trochę zbyt prostym, za mało opisów, nawet do końca nie wiemy, jak główna bohaterka wygląda) i Masterton rzeczywiście ma talent do snucia historii, dzięki czemu czytelnik nie musi się przy tym dziwnym utworze męczyć. Co więcej, jest bardzo krótki i nadaje się na nudną przejażdżkę busem. Autor widocznie wiedział, co stworzył, i postanowił nas zbyt długo nie dręczyć. I dodatkowo można nieźle uśmiać się z tego, co się w powieści wyrabia. Chociażby miejsce akcji... horror w zakładzie fryzjerskim? Czy to nie jest absurdalne i w pewnym stopniu zabawne?


I teraz, na koniec recenzji, pora chociaż trochę „rozgrzeszyć” Mastertona z potworka, którego nam zaserwował. Księga jest widocznie adresowana do młodych adeptów grozy. Nie ma się więc co dziwić, że niektóre akcje przypominają przygody Power Rangers. I właśnie w takich - młodzieżowych - rejonach powieść powinna pozostać i nie próbować wychodzić do innego odbiorcy. Jeżeli skończyłeś 12 lat, odpuść sobie. Chyba że ktoś da Ci ją za darmo, wtedy możesz poświęcić tę godzinkę i się nieco pośmiać.

PS.Księga oczywiście ukazała się na rynku polskim, niech Was nie zmyli okładka oryginalnego wydania. Po prostu okładka naszej wersji jest mało ciekawa, a ta – no, popatrzcie sami. Czy to nie nowy wymiar absurdu? :D Jest jak plakat jakiegoś słabego filmu SF z lat 50, typu Blob, który widzisz na własne oczy, ale nie możesz uwierzyć w to, co zobaczyłeś ;) Po prostu... Popatrzcie na nią! :D




Wujek Staszek radzi: Zanim pójdziesz do fryzjera, sprawdź najpierw, czy nie strzyże się tam szatan. Zaoszczędzi Ci to niepotrzebnych kłopotów i równie niepotrzebnego owłosienia.

wtorek, 20 listopada 2012

Gra w chowanego (3/3)

by Heini Kadlubek


Przeto i inskrypcje nagrobne wpisują się w bezlik zjawisk, praktyk – do których uciekają się ludzie, którzy stoją wobec czyjejś śmierci. Nieprzypadkowo użyłem sformułowania „uciekają się”. Jest to bowiem eskapizm. Spojrzenie zostaje przerzucone ze śmierci jako nieuchronności biologicznej – z tego, czym naprawdę jest – na plan symboliczny.

Częstokroć ubolewa się nad ograniczonością języka jako takiego. Każdy choć raz znalazł się w sytuacji, podczas której bezradnie rozłożył ramiona, mówiąc jednocześnie w obronie – „tego się nie da opisać słowami”. Bezradność owa jest wzorcowa, gdy staram się opisać sen tak, ażeby oddać jego istotę. Wszelako mówi się – „opowiedz mi swój sen”. Chcąc trafić w oczekiwania interlokutora powinienem przedstawić moje senne marzenie jak opowiadanie, ze wstępem, ekspozycją, etc. Jakkolwiek nie jest to już ów sen, miast niego odbiorca poznaje jego nieudałą rekonstrukcję.


Sen można określić jaką przygotowanie do śmierci. Mówi się o śmierci jako o wiecznym śnie. Także tych, którzy umarli cicho, bez skarg i łagodnie opisuje się słowami – „wyglądała tak, jak gdyby zasnęła i w każdej chwili mogłaby się przecknąć”. Czasami granica między jednym a drugim jest bądź płynna, bądź niedocieczona. Bywa i tak, że umiera się we śnie. Niejeden śni o podobnej śmierci. Wtedy sen się może spełnić w trakcie snu.




Kładę się, opuszczam powieki i po pewnym czasie, bez perturbacji, po prostu - dokonuję żywota. Właśnie „dokonuję żywota”, czyli zwyczajnie, naturalnym trybem zamykam swoje sprawy, toteż umieram, bo nic mnie tu już nie trzyma.

Porównanie śmierci do snu jest dwustronne. Mówi się: „spałeś niby zabity”. Co ciekawe, w podobnych słowach znajduje się pewien ton aprobaty, czyli: podziw dla krzepkiego snu. Przy czym o umieraniu niewiele się powiada. Póki się żyje, póty nie chce się na te tematy dużo mówić; kiedy zatem?

Pozostają żałobnicy. Złożenie kondolencji jest obowiązkiem niewdzięcznym. Co można powiedzieć osobie, którą odumarł ktoś, kogo kochała? Nie wiadomo; zresztą i ona nie wie, co należałoby wysłuchać. Toteż lepiej zmilknąć. Milczenie nie jest jednoznaczne z obojętnością. Całkiem prawdopodobne jest to, że prawdziwie zobojętniali mają usta pełne komunałów. Podejdzie „współczujący” do wdowy i rzeknie przyciszonym głosem – „wiem, co czujesz, droga”. „To dziwne – odpowie nagabnięta – bo ja z kolei nie wiem”. Bądź można usłyszeć – „łączę się z tobą w bólu”; jest to mistyczna komunia w cierpieniu. Wielu się podłącza niby do jakiegoś gniazdka.

Bohater pierwszej powieści Stanisława Lema milczy:


W drodze powrotnej Stefan manewrował tak, żeby się czasem nie dostać w pobliże ciotki Anieli-wdowy, nie żeby jej nie lubił, albo nie współczuł, przeciwnie, było mu jej żal, tym bardziej, że wiedział, jak kochające się stanowili ze stryjem małżeństwo, ale mimo gorączkowych wysiłków nie mógł wykrzesać z siebie ani jednego zdania kondolencji1.



Tymczasem pozwolę sobie powrócić do właściwości języka. Jeśli słyszę, że redukuje on, ba, spłyca ludzkie doświadczenia i emocje – to nie mogę do końca przystać na ów zarzut. On to bowiem je modeluje, a może nawet kreuje, dając prawo zaistnieć. Czy jest coś do pomyślenia, zrobienia, czego nie jestem mocen nazwać? – musiałbym dłużej pomyśleć. Mówię to, co jest. Gdy o czymś nie mówię, to tego nie ma. Muszę być naśladowcą mego praszczura, Adama, żeby wiedzieć, na czym stoję. Jednak najpierw nauczą mnie mówić.

Jeśli Nietzsche podpisywał się na furiacko pisanych epistołach mianem Dionizosa, to jakże mógł pozostać Fryderykiem Nietzsche?

Czytam oto wyryty na nagrobku napis: „tutaj spoczywa ś.p. X” – i nie mogę się żachnąć, że ktoś blaguje, bowiem niepodobna, aby ktokolwiek mógł spoczywać pod zwałami ziemi. Ci którzy przychodzą na ów grób nie pojmą powyższych zarzutów. Oni przychodzą do niego – a nie na miejsce, gdzie złożono zwłoki. „A cóż to za różnica? podnosisz wyłącznie kwestię nazewnictwa” – zarzucisz mi. Czyli sprawa fundamentalna, proszę, słuchaj mnie uważniej. Oni odwiedzają; ich przyjście to przy-bycie.

Nie staje mi autorytetu, przytaczam tedy słowa ojca Alberta z opowiadania Msza za miasto Arras:


Czym jest gwałt, który nazwiesz karą? Jest karą. A czym urojenie, które nazwiesz wiarą w zbawienie? Jest wiarą w zbawienie. Człowiek wydaje ci się utworzony z czynów i zamysłów, gdy tymczasem jest także utworzony ze słów2.



Słowo jest święte. Słowo jest przekleństwem. Pewien człowiek wygłaszał słowa, które mu dyktował Bóg. Jego stentorowy głos rozbrzmiewał w szerokiej okolicy. Znajdował posłuch u ludzi. Cieszył się poważaniem, słowa jego zostały rzucone na żyzną glebę. Uznał siebie prorokiem, my go w tym zdaniu umacnialiśmy. Zatem rzeczywiście był on prorokiem. Jednak pewnym ludziom jego nauki nie przypadły do gustu. Uznali go za wichrzyciela, a do tego – wariata. Rozpowiadano – czubek. Ludzie się od niego odwrócili, czasem ciśnięto weń kamieniem. Słowa jego zadekretowano jako bełkotliwy dialekt obłąkanego. Jako schizofrenika, a był nim, wreszcie zamknięto go w odpowiednim domu. Zrobiono z niego wariata.




Słowo staje się ciałem. Potrzeba nam tylko przekonującego poety. Wówczas: zapach chowanego ciała jest tożsamy z wonnymi kwiatami wieńców pozgonnych. Czoło zmarłego jest rzeźbione w marmurze. Ciało umarłej – pamiętaj, skoro to mówię – nie jest rozpaczliwie nieme, ale zmilkłe, bo pogrążone w zadumie.

Przechodzę obok nagrobka i czytam wyrytą nań prośbę – „Proszę ciebie, przechodniu, o modlitwę za moją duszę. Zdrowaś Mario...”. – Składam więc ręce do modlitwy. Modlę się za niego, a nie za pozbawione duszy ciało. Zwraca się do mnie człowiek, odpowiadam mu podług tak a nie inaczej przedstawionej przezeń prośby.

Inskrypcje nagrobne są poezją. Zwykło się mówić, że poeta jest fantastą, jego związki z życiem i ziemią są jedynie deklaratywne czy umowne. Zajmuje się on tworzeniem słów, fraz – czymś nienamacalnym; vulgo: niepotrzebnym. Powiem inaczej: on tworzy poprzez słowa i zdania. Póty nie poznamy śmierci, póki nie będziemy o niej mówić. – „A czy milczenie nie jest złotem?” – usłyszę. Dobrze – odrzeknę – uznaję prawdziwość tych słów, pozostało tedy tyle tematów i rzeczy, które nie są ani złotem, ani milczeniem.

Zdążyłem był na opolski cmentarz przy ulicy Wrocławskiej. Znalazłem się na jego terenie, zaraz gdy przekroczyłem uchyloną furtkę. Skręciłem w lewo, tam znajduje sie opleciony powojem mur. Natknąłem się na niemieckie tablice nagrobne.

Dowiaduję się, że oto tutaj spoczywa on w Panu. Widzę też dwie nisze. Jedna jest pusta. Natomiast druga jest schronieniem dla okaleczonej rzeźby. A niektórzy zżymają się na to, że nikt tu nie przychodzi, że cmentarz ów został zapomniany.


Jakkolwiek odczytuję nader optymistyczny napis – Wiedersehen! Czymże bowiem jest trwanie człowieka wobec wieczności. Jest ono chwilą. I implikuje to pogodną myśl – rozłąka jest tylko tymczasowa! Wszelako zwykłem mówić „do zobaczenia” komuś, kogo wrychle zobaczę. Wreszcie: mówię to osobie, którą przede wszystkim chcę zobaczyć. Nie jest to, jak się przypuszcza, ot, formuła pożegnalna – ale zaklinanie niedalekiej przyszłości.

Paul Schylla jest jednym ze szczęśliwców, który pozostawił po sobie inskrypcję nagrobną. Bowiem z wielu tablic starł je – oględnie mówiąc – czas. Niektóre są idealnie gładkie. Na niepodobieństwo zakrawa przypuszczenie, iż kiedyś były one zapisane. Coś, co było, ale tego już nie ma ontologicznie jest równocenne z moimi fantazjami, ba, urojeniami.

Wiele nagrobków leży bezładnie wzdłuż muru, niby rekwizyty do dawno niegranej sztuki. Spośród nich wyodrębniam spojrzeniem jeden, który wyróżnia się gęsto zapisaną powierzchnią. Jest to nagrobek Johannesa Jahna. – I czytam, że piastował ważny urząd. Stworzenie owego napisu było ostatnim aktem oddania mu należytych honorów. Brzmi on jednak chłodno. Życie człowieka zostaje wtłoczone między wąskie ramy. O ile bogatsze są tablice, które noszą na sobie jedynie imię i nazwisko zmarłego. Ktoś, kto przyjdzie na taki grób, nie będzie przyporządkowywał swoich przemyśleń pod nagrobny biogram.

Odstępuję od muru i dostrzegam napisy, będące dedykacjami. Czytam więc: najdroższemu synowi / Rodzice i Rodzeństwo, Bądź wola Twoja Panie / kochanej mamusi i żonie / dzieci i mąż, Drogiej matce / syn synowa i córka. Są to podarunki osobiste. Człowiek obcy może mieć skrupuły, czytając powyższe inskrypcje. Rad nierad wnika on w pewne relacje rodzinne i niejednokrotnie pogmatwane stopnie zażyłości.

Nadto uzmysławia on sobie, że śmierć człowieka jest żałobą wielu bliskich mu osób. Umiera się po wielekroć. W jednej osobie kończy się życie: męża, ojca, brata. Wraz z jego śmiercią ginie świat, który on dostrzegał i przeżywał.

Być może o tym śpiewał Grzegorz Ciechowski w utworze Republiki Śmierć na pięć, mógłby o tym świadczyć poniższy wyjątek z utworu:




skoczył kot

a za kotem pies

za nim koń

a za koniem ja

razy pięć

skaczę razy pięć

nie ma cię

wyskakuje świat




Zresztą i ty odchodzisz takim, jakim byłeś przez umierającego widziany. Nikt nie odtworzy ciebie tak, jak robiło to jego oko. W piosence Republiki ogrom świata reprezentują zwierzęta, formujące samostraceńczy korowód. One skaczą, można powiedzieć, na łeb na szyję. Skaczą w otchłań. Naraz świat obraca się wniwecz. Drzewo, które on widział zaraz po przebudzeniu się nie istnieje. „Zaraz” – powiesz – „wprowadzasz mnie w błąd, ono istnieje – i to bardzo realnie. Bez żadnego problemu je dotykam”. Jednakże – słuchaj – nie jest to jego drzewo, które spostrzegał, gdy dniało.

Będąc pod wpływem podobnych przemyśleń łatwiej przyjdzie dać odpór projektom kary śmierci. Ostatnia noc – później, ba, za moment już nie będzie nocy. Korytarz – widzisz go – on prowadzi do izby z szubienicą. I ostatnie życzenie. „ – Pali pan? Nie? no, teraz pan chyba zapali, co?”. I że niby to wszystko po twojej agonii będzie trwało. Ci, których znałeś będą jeść, pracować tak samo, jak to robili do tej pory. Do celi śmierci wkrótce zawita twój następca. Ty nie dajesz wiary tym zapewnieniom: przeto z tobą wszystko odchodzi.

Oddam na chwilę głos Andrzejowi Szczypiorskiemu, on mniej więcej pisał o tym samym:


Kiedy umarł młody saint Omer, zapytałem siebie, gdzie teraz świecą gwiazdy tego dziecka? Ano, zgasły na zawsze. On miał inne gwiazdy niż moje, choć przecież te same. Jego słońce już nie świeciło, jego wiatry już nie wiały po świecie, jego deszcz nie padał już na pola, jego drzewa już nie szumiały. Wszystko szczezło (...)3



Oto odkrywam tajemnicę końca świata. Słowa, które spisał Jan Apokalipktyk wreszcie do mnie przemawiają. Będę wiedział pierwszy, kiedy ozwą się anielskie trąby. I pieczęć po pieczęci zostaną zerwane. Położę się do łożnicy. Będę tego potrzebował, ażeby zebrać siły do najdalszej z moich podróży. Będzie to Otchłań. I nigdzie już nie dotrę4.

Nasz język jest przepojony metaforami. Nawet nie wiemy, jak często metaforyzujemy. Także o sobie, który przestaje być podmiotem myślę jako o osobie. Nie mogę pojąć, że nic nie ma. Nicość utożsamiam z Czeluścią czy, co zrobiłem wyżej, z Otchłanią. One ukrywają bogactwo.

Umarły prowadzi życie. Czy jego egzystencja jest podobna do naszego życia? – zapewne tak. Przeto czyta się inskrypcje nagrobne informujące, iż ktoś „zasnął w Panu, „spoczywa w pokoju”; czy bardziej zdynamizowany komunikat: „przeniósł się do wieczności”. Zatem wykonuje on podobne ruchy do naszych poczynań. Odpoczywa, myślę że jest zdrożony. Przenosi się dokądś. Ich pośmiertne bytowanie nazywamy według kategorii, którymi posługujemy się jako ludzie żywi. Dziwi cię to?

I jeśli moje życie pozagrobowe nie będzie się znów tak bardzo różniło od tego, które aktualnie mam – to dlatego, że inaczej żyć bym już nie potrafił. Tak oto wszelkie możliwości rajskiego wywczasu limituje moje myślenie.

Wszystkie ceremonie, nasze zabiegi wokół zmarłych można by sprowadzić do jednego stwierdzenia. Nie robimy nic innego, jak oswajamy się ze śmiercią. Na początek – ze śmiercią bliźniego; ale w dalszej perspektywie ze śmiercią, która i nas spotka. Myślę, że wyciąganie tak prostych wniosków jest błędne i – przynajmniej dla niektórych – niesprawiedliwe. Natknąłem się niedaleko podniszczonej kaplicy pomiędzy przerdzewiałymi krzyżami na wyraz miłości. Na jednym z nagrobków oto przeczytałem: Daj Panie / siostrze mej / ukochanej zaznać / pokoju i / światłości / wiekuistej. Jest to ślad uczucia, myślę, niepodyktowanego konwencją.





1 S. Lem, Szpital Przemienienia, Warszawa 1975, s. 25.


2 A. Szczypiorski, Msza za miasto Arras, Warszawa 1971.


3 A. Szczypiorski, dz. cyt., s. 107.


4 Wiele razy słyszałem opinię, że nie liczy się cel podróży, ale samo podróżowanie, wędrówka. Nie wiem, dlaczego pomyślałem o agonii.

środa, 14 listopada 2012

Gra w chowanego (2/3)

by Heini Kadlubek


Umierający rozdziera w końcu zasłonę. Wydając ostatnie tchnienie uzyskuje z gruntu niepojętą eksperiencję.

„O czym my możemy ze sobą rozmawiać, kiedy ty jeszcze nie umarłeś?” – musi się w takim razie zapytać ten, który skonał; może z pewną wyższością, może z przydźwiękiem smutku w „głosie”. Może jednak, zgodnie z paradoksalnym porządkiem biblijnym – role ich są zgoła odwrotne. Wszelako Chrystus rzekł ongi...: Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani.




Cmentarz, co jasne, pełni przede wszystkim funkcje pochówkowe. Jego ziemia przyjmuje zmarłe ciała. Jakkolwiek skupia on w sobie i inne zastosowania. Albowiem:

Cmentarz jest również uznawany za miejsce publiczne, stanowiące własność publiczną. Dotyczy to zarówno cmentarzy komunalnych jak i wyznaniowych. W strukturze, przestrzeni miejskiej jest to bardzo ważna podprzestrzeń, w ramach której obserwuje się szereg działań i zachowań społeczności miejskiej1.



Dlatego też, gdy powiemy komuś, że byliśmy w południe na cmentarzu, usłyszymy – „Też mi pomysł, jeszcześ młody. Jesteś jakimś obsesjonatem. To jest niezdrowe, mówię ci...” Nekropolia jest miejscem, które zarówno umożliwia podtrzymać pamięć o zmarłym, jak i porzucić niektóre związane z nim wspomnienia, które utrudniają życie jako takie. Przebywanie w niej nie implikuje tego, co dawne, byłe, więc nieaktualne – bywa zgoła odmiennie.

Cmentarz przy ul. Wrocławskiej znajduje się jak gdyby na ustroniu, nie jest miejscem często uczęszczanym. Mimo to można na nim spotkać młodych przemierzających cmentarną drogę przechodniów. Niejeden z nich w ciszy projektuje pewne bliższe bądź dalsze plany. Bywa i tak, że znalazłszy spokój, rozważa on coś w sobie. Możliwe, że podążający ostatnim odcinkiem drogi konduktu żałobnego pomyśli o obumarciu jako o perspektywie, która niechybnie jest mu pisana. Myślenie o własnej śmierci jest myśleniem wybiegającym w przyszłość najdalszą i ostateczną.





To niesłychane, że cmentarz jest miejscem spaceru par, najczęściej – młodych. Jeśli ich zażyłość jest wystarczająco silna, to mogą oni w niedalekim czasie dać życie kolejnemu pokoleniu. Wiąże się to i z nadzieją, i z pewnym pocieszeniem: więc jednak to prawda, że non omnis moriar. Przeto – rzędy, szpalery krzyży są mijane przez tych, w których tu i teraz ogniskuje się Życie. Oprawą dla spotkań jest przyroda, mianowicie – wiekowe, rozłożyste drzewa. Zakorzeniły się one między grobami w czasach, które pamiętam z opowiadań.

Gdy wiosna jest w przepychu, wtedy korony drzew się zielenią. Łatwiej jest przystać na obowiązek skonania. Odgłosy życia wypełniają tedy miejsce spoczynku.

Natomiast jesień one drzewa ozłaca, wtedy dzień upływa szybciej, a i życie jakoś bardziej nieuchronnie niźli dotychczas przepływa między palcami. Nim nie odlecą w dal – ptaki darzą trelem cmentarne nagrobki i ludzi przygodnych. Niezależnie od pory dnia – rudzik wyśpiewuje nieustannie tony melancholiczne. Niektóre ptaki „budują się” w obrębie murów cmentarnych. Dlatego zdarzy się, że na terenie nekropolii uda nam się zoczyć tzw. „ptasiarza”, czyli człowieka, który z zainteresowaniem oraz empatią dokonuje obserwacji ptasich zwyczajów. Niektórym nieodłącznie towarzyszy aparat. Przy jego pomocy „badacz przyrody” wykona zdjęcie z pogranicza sztuki i dokumentu. Cmentarną kaplicę upodobały sobie rozmaite sowy. Niekiedy można na jedną z nich natrafić i zauważyć, jak regeneruje się po doświtowych aktywnościach.

Pytającym o to, czy istnieje życie pozagrobowe, w świetle powyższych słów odpowiem, że tak, bowiem – pominąwszy robactwo – jeno poza grobem krzewi się wszelkie istnienie.


Gdym szedł w głąb cmentarza, to dogasł we mnie pesymizm. Opadły mnie dalekie od rozpaczy przemyślenia. Odczułem spokój. Nie sądzę, aby mój stan ducha był aż tak osobny. Na jakiś czas zamarłem. Roztoczywszy wzrok po dalej położonych nagrobkach, zdałem sobie jasno sprawę ze swojej śmiertelności – i, co więcej, przystałem na nią. Wreszcie pomyślałem, że to jest moje miejsce – i nie było w tym ani krzyny goryczy czy ironii. Była i tęsknota: za tym, by mieć swoje, na wyłączność, miejsce. Móc w końcu osiąść gdzieś na stałe.

Wróciwszy do domu, pomyślałem, że o istotę śmierć nie powinienem się pytać tych, którzy żyją – by mieć właściwe kompetencje należałoby choćby raz umrzeć, jak Łazarz. Natomiast gdy umrę, już się o to nie zapytam.


W pewnej piosence Peter Steele, lider zespołu Type O Negative, znalazł miejsce dla słów: „wszystko umiera”2. Wyśpiewywał on tę prawdą – na którą niełatwo przystać – na wielu koncertach. I kiedy można było mniemać, że dzień po dniu wszystki świat odumrze śpiewającego – niespodzianie to jemu przyszło umrzeć. I dziś wielu nie potrafi sobie tego wyjaśnić.

Przeto częstokroć na wieść o czyimś zgonie powiada się – „nie rozumiem tego”. Albo – „widziałem go bodaj wczoraj, zupełnie nie wyglądał na takiego, który sposobi się do zejścia. Wszelako zawsze był okazem zdrowia”. Mówi się tak, jak gdyby przeznaczeni na prędką śmierć owiani byli mistycznym chłodem. „Słuchaj, X tej nocy oddał ostatnie tchnienie”3 – oznajmię napotkanemu. Wyjąka wreszcie, nie kryjąc zdumienia – „jak to możliwe?”



Jakkolwiek, kto zna tekst Petera Steele’a o umieraniu dookolnych bytów, ten powinien być na to przygotowany tak, jak na swój kres. Czy śmierć opłakiwanego człowieka nie jest twoją własną śmiercią?

Współczując, rzutujesz na niego swoje wyobrażenia o byciu umarłym. Gdyby mógł wciąż cierpieć, to przydałbyś mu bólu.

Nadto wszystko to, co robimy dla zmarłych, jest naszą przyjemnością: cała przyjemność po naszej stronie. Wznosimy umarłym miasta, nazywane nekropoliami. Przechadzamy się przygrobowymi ścieżkami. Bardzo lubimy spacerować, zwłaszcza słoneczną porą. I nie ma tłumów, zatorów. Wyjąwszy Zaduszki, podczas których widzimy wiele znajomych twarzy. Jak dobrze jest ich ponownie zobaczyć. Lubimy przestronne cmentarne alejki. Doceniamy wreszcie i drzewa, i zapach kwiatów, których sami znosimy całe naręcza. Czyż nie jest zdrowo co jakiś czas opuścić zakurzone miasto?

Jeśli przemierzam cmentarne alejki i odczytuję z płyt nagrobnych imiona, nazwiska, daty narodzin oraz śmierci – to nie robię tego dla nich samych. Porównuję swój wiek z liczbą lat, której dożyli zapełniający nekropolię ludzie. Prowadzę rachunki, statystki na własne potrzeby. Gdy napotykam mojego rówieśnika, to z wiadomych przyczyn się wzdrygam. A jak to będzie, kiedy umrę? kto przyjdzie? jakie będą reakcje poszczególnych przybyłych? - zgadujemy, bawimy się w przypuszczenia.

Usadawiam się na ławce, zostały one roztropnie porozmieszczane w zacienionych koronami drzew miejscach. Naraz na jednym z nagrobków zoczyłem swoje nazwisko. Niepokoję się przez chwilę, ale na koniec stwierdzam, że jest to wcale zabawny zbieg okoliczności. Wszakże mam jeszcze czas. Dlatego spocząłem na ławce.

Przewędruję wiele cmentarzy i będę znał przyzwyczajenia grabarzy. Może natknę sę na kogoś pokroju cudacznego – nomen omen – Leo Hysia4.

Wreszcie, to nikt inny a my wydajemy kamieniarzom dyspozycje wyrycia na grobie adekwatnych inskrypcji. Ażeby później móc przychodzić, by je raz po raz odczytywać. Niechybnie w owych słowach zaklęte zostało ukojenie. I my je znajdujemy. Przychodzimy po nie, dlatego nie możemy go przeoczyć. I będę żył powoli, nieśpiesznie. Śmierć będzie we mnie cicho dojrzewała, nie rzutując na ważne sprawy, które będę załatwiał. Wreszcie nie zaciąży owo dowieranie na moich relacjach z innymi ludźmi. Rodzimy się śmiertelni, ale cokolwiek dobrze sobie z tym radzimy.


Bywa jednak i tak, że przemaszeruje mi przed oczami kondukt pogrzebowy. I choć nie boję się pogrzebów, co więcej – doceniam ich funkcje – to mimochcąc, pogrążam się w sobie. Atoli tak dobrze zorganizowaliśmy sobie świat, że gdy jeszcze raz spojrzę na żałobników i widzę ich spokojne twarze i wyprostowane sylwetki, to i ja odnajduję w sprawnie przeprowadzonej ceremonii otuchę.

Widziałem trumnę niemal zmiażdżoną pod ciężarem okolicznościowych wieńców i wstęg. Zmarły jakby zniknął. Proszę, tylu ludzi chciało po raz ostatni się pożegnać, rzucając gęsto pleciony wieniec. Istotnie – krótkie „cześć” to w takim wypadku zdecydowanie za mało.

Nie dokonywałbym prostego rozgraniczenia na opuszczającego oraz opuszczanych. Rozbitek Antoine de Saint-Exupery, będąc bliski śmierci z braku wodu, niemal wykrzykiwał na pustyni, jak następuje:




Jakie dziwne odwrócenie ról! Zawsze myślałem, że właśnie tak się dzieje, a jednak potrzebowałem Prevota, żeby uzyskać zupełną pewność. No tak, Prevot także nie zna tej przedśmiertnej trwogi, którą nam ciągle kładą do uszu. Ale jest coś, czego ani on, ani ja nie możemy znieść (...) Nie mogę założyć rąk, patrząc na tych rozbitków! Każda sekunda milczenia po trochu zabija tych, których kocham! (...) Dlaczego to ognisko nie zanosi naszego wołania aż na krańce świata? Cierpliwości! Idziemy! Idziemy! Niesiemy wam ratunek!...5




Następuje tu pewien zwrot w myśleniu. Tym samym innymi są niżeli dotąd były i życie, i śmierć. Któż bowiem tak usilnie odczuwa rozłąkę? Ten, który zstępuje do grobowej czeluści – czy jednak ból dotyka, jak to się mówi, bliskich? Człowiek powodowany heroizmem nie kończy ze sobą. Nieraz się słyszy: „dałbym już sobie spokój”, „nic, tylko strzelić sobie w łeb”, jednak zaraz dopowiada się – „gdyby...”. No właśnie, gdyby nie dzieci, matka, może żona. Dokonanie aktu pożegnania się ze sobą wobec pustego świata byłoby wdzięcznym zadaniem. Jak widać, śmierć nie zrzuca ze mnie obowiązków. Wszystkiego tego, co jestem winny innym. Mówi się przecież: - już będą trzy lata, odkąd umarł. Ale jest ze mną, służy mi radą. Bądź bardziej mroczne sformułowanie, jak – „nawiedza mnie we śnie”. Zwierzamy się im przy ich grobach. Któż ma cierpliwość podobną ich cierpliwości?


1 S. Tanaś, Przestrzeń turystyczna cmentarzy: wstęp do tanatoturystyki, Łódź 2008.


2 Tytuł utworu w oryginale brzmi „Everything dies”.


3 Czy raczej zostało wydarte jego trzewiom.


4 Chcących dowiedzieć się czegoś o nim, odsyłam do książek G. Grassa Blaszany bębenek czy Psie lata.


5 A. de Saint Exupery, Ziemia – planeta ludzi, tłum. Zespół redakcyjne, Warszawa 1995, s. 92.