wtorek, 20 listopada 2012

Gra w chowanego (3/3)

by Heini Kadlubek


Przeto i inskrypcje nagrobne wpisują się w bezlik zjawisk, praktyk – do których uciekają się ludzie, którzy stoją wobec czyjejś śmierci. Nieprzypadkowo użyłem sformułowania „uciekają się”. Jest to bowiem eskapizm. Spojrzenie zostaje przerzucone ze śmierci jako nieuchronności biologicznej – z tego, czym naprawdę jest – na plan symboliczny.

Częstokroć ubolewa się nad ograniczonością języka jako takiego. Każdy choć raz znalazł się w sytuacji, podczas której bezradnie rozłożył ramiona, mówiąc jednocześnie w obronie – „tego się nie da opisać słowami”. Bezradność owa jest wzorcowa, gdy staram się opisać sen tak, ażeby oddać jego istotę. Wszelako mówi się – „opowiedz mi swój sen”. Chcąc trafić w oczekiwania interlokutora powinienem przedstawić moje senne marzenie jak opowiadanie, ze wstępem, ekspozycją, etc. Jakkolwiek nie jest to już ów sen, miast niego odbiorca poznaje jego nieudałą rekonstrukcję.


Sen można określić jaką przygotowanie do śmierci. Mówi się o śmierci jako o wiecznym śnie. Także tych, którzy umarli cicho, bez skarg i łagodnie opisuje się słowami – „wyglądała tak, jak gdyby zasnęła i w każdej chwili mogłaby się przecknąć”. Czasami granica między jednym a drugim jest bądź płynna, bądź niedocieczona. Bywa i tak, że umiera się we śnie. Niejeden śni o podobnej śmierci. Wtedy sen się może spełnić w trakcie snu.




Kładę się, opuszczam powieki i po pewnym czasie, bez perturbacji, po prostu - dokonuję żywota. Właśnie „dokonuję żywota”, czyli zwyczajnie, naturalnym trybem zamykam swoje sprawy, toteż umieram, bo nic mnie tu już nie trzyma.

Porównanie śmierci do snu jest dwustronne. Mówi się: „spałeś niby zabity”. Co ciekawe, w podobnych słowach znajduje się pewien ton aprobaty, czyli: podziw dla krzepkiego snu. Przy czym o umieraniu niewiele się powiada. Póki się żyje, póty nie chce się na te tematy dużo mówić; kiedy zatem?

Pozostają żałobnicy. Złożenie kondolencji jest obowiązkiem niewdzięcznym. Co można powiedzieć osobie, którą odumarł ktoś, kogo kochała? Nie wiadomo; zresztą i ona nie wie, co należałoby wysłuchać. Toteż lepiej zmilknąć. Milczenie nie jest jednoznaczne z obojętnością. Całkiem prawdopodobne jest to, że prawdziwie zobojętniali mają usta pełne komunałów. Podejdzie „współczujący” do wdowy i rzeknie przyciszonym głosem – „wiem, co czujesz, droga”. „To dziwne – odpowie nagabnięta – bo ja z kolei nie wiem”. Bądź można usłyszeć – „łączę się z tobą w bólu”; jest to mistyczna komunia w cierpieniu. Wielu się podłącza niby do jakiegoś gniazdka.

Bohater pierwszej powieści Stanisława Lema milczy:


W drodze powrotnej Stefan manewrował tak, żeby się czasem nie dostać w pobliże ciotki Anieli-wdowy, nie żeby jej nie lubił, albo nie współczuł, przeciwnie, było mu jej żal, tym bardziej, że wiedział, jak kochające się stanowili ze stryjem małżeństwo, ale mimo gorączkowych wysiłków nie mógł wykrzesać z siebie ani jednego zdania kondolencji1.



Tymczasem pozwolę sobie powrócić do właściwości języka. Jeśli słyszę, że redukuje on, ba, spłyca ludzkie doświadczenia i emocje – to nie mogę do końca przystać na ów zarzut. On to bowiem je modeluje, a może nawet kreuje, dając prawo zaistnieć. Czy jest coś do pomyślenia, zrobienia, czego nie jestem mocen nazwać? – musiałbym dłużej pomyśleć. Mówię to, co jest. Gdy o czymś nie mówię, to tego nie ma. Muszę być naśladowcą mego praszczura, Adama, żeby wiedzieć, na czym stoję. Jednak najpierw nauczą mnie mówić.

Jeśli Nietzsche podpisywał się na furiacko pisanych epistołach mianem Dionizosa, to jakże mógł pozostać Fryderykiem Nietzsche?

Czytam oto wyryty na nagrobku napis: „tutaj spoczywa ś.p. X” – i nie mogę się żachnąć, że ktoś blaguje, bowiem niepodobna, aby ktokolwiek mógł spoczywać pod zwałami ziemi. Ci którzy przychodzą na ów grób nie pojmą powyższych zarzutów. Oni przychodzą do niego – a nie na miejsce, gdzie złożono zwłoki. „A cóż to za różnica? podnosisz wyłącznie kwestię nazewnictwa” – zarzucisz mi. Czyli sprawa fundamentalna, proszę, słuchaj mnie uważniej. Oni odwiedzają; ich przyjście to przy-bycie.

Nie staje mi autorytetu, przytaczam tedy słowa ojca Alberta z opowiadania Msza za miasto Arras:


Czym jest gwałt, który nazwiesz karą? Jest karą. A czym urojenie, które nazwiesz wiarą w zbawienie? Jest wiarą w zbawienie. Człowiek wydaje ci się utworzony z czynów i zamysłów, gdy tymczasem jest także utworzony ze słów2.



Słowo jest święte. Słowo jest przekleństwem. Pewien człowiek wygłaszał słowa, które mu dyktował Bóg. Jego stentorowy głos rozbrzmiewał w szerokiej okolicy. Znajdował posłuch u ludzi. Cieszył się poważaniem, słowa jego zostały rzucone na żyzną glebę. Uznał siebie prorokiem, my go w tym zdaniu umacnialiśmy. Zatem rzeczywiście był on prorokiem. Jednak pewnym ludziom jego nauki nie przypadły do gustu. Uznali go za wichrzyciela, a do tego – wariata. Rozpowiadano – czubek. Ludzie się od niego odwrócili, czasem ciśnięto weń kamieniem. Słowa jego zadekretowano jako bełkotliwy dialekt obłąkanego. Jako schizofrenika, a był nim, wreszcie zamknięto go w odpowiednim domu. Zrobiono z niego wariata.




Słowo staje się ciałem. Potrzeba nam tylko przekonującego poety. Wówczas: zapach chowanego ciała jest tożsamy z wonnymi kwiatami wieńców pozgonnych. Czoło zmarłego jest rzeźbione w marmurze. Ciało umarłej – pamiętaj, skoro to mówię – nie jest rozpaczliwie nieme, ale zmilkłe, bo pogrążone w zadumie.

Przechodzę obok nagrobka i czytam wyrytą nań prośbę – „Proszę ciebie, przechodniu, o modlitwę za moją duszę. Zdrowaś Mario...”. – Składam więc ręce do modlitwy. Modlę się za niego, a nie za pozbawione duszy ciało. Zwraca się do mnie człowiek, odpowiadam mu podług tak a nie inaczej przedstawionej przezeń prośby.

Inskrypcje nagrobne są poezją. Zwykło się mówić, że poeta jest fantastą, jego związki z życiem i ziemią są jedynie deklaratywne czy umowne. Zajmuje się on tworzeniem słów, fraz – czymś nienamacalnym; vulgo: niepotrzebnym. Powiem inaczej: on tworzy poprzez słowa i zdania. Póty nie poznamy śmierci, póki nie będziemy o niej mówić. – „A czy milczenie nie jest złotem?” – usłyszę. Dobrze – odrzeknę – uznaję prawdziwość tych słów, pozostało tedy tyle tematów i rzeczy, które nie są ani złotem, ani milczeniem.

Zdążyłem był na opolski cmentarz przy ulicy Wrocławskiej. Znalazłem się na jego terenie, zaraz gdy przekroczyłem uchyloną furtkę. Skręciłem w lewo, tam znajduje sie opleciony powojem mur. Natknąłem się na niemieckie tablice nagrobne.

Dowiaduję się, że oto tutaj spoczywa on w Panu. Widzę też dwie nisze. Jedna jest pusta. Natomiast druga jest schronieniem dla okaleczonej rzeźby. A niektórzy zżymają się na to, że nikt tu nie przychodzi, że cmentarz ów został zapomniany.


Jakkolwiek odczytuję nader optymistyczny napis – Wiedersehen! Czymże bowiem jest trwanie człowieka wobec wieczności. Jest ono chwilą. I implikuje to pogodną myśl – rozłąka jest tylko tymczasowa! Wszelako zwykłem mówić „do zobaczenia” komuś, kogo wrychle zobaczę. Wreszcie: mówię to osobie, którą przede wszystkim chcę zobaczyć. Nie jest to, jak się przypuszcza, ot, formuła pożegnalna – ale zaklinanie niedalekiej przyszłości.

Paul Schylla jest jednym ze szczęśliwców, który pozostawił po sobie inskrypcję nagrobną. Bowiem z wielu tablic starł je – oględnie mówiąc – czas. Niektóre są idealnie gładkie. Na niepodobieństwo zakrawa przypuszczenie, iż kiedyś były one zapisane. Coś, co było, ale tego już nie ma ontologicznie jest równocenne z moimi fantazjami, ba, urojeniami.

Wiele nagrobków leży bezładnie wzdłuż muru, niby rekwizyty do dawno niegranej sztuki. Spośród nich wyodrębniam spojrzeniem jeden, który wyróżnia się gęsto zapisaną powierzchnią. Jest to nagrobek Johannesa Jahna. – I czytam, że piastował ważny urząd. Stworzenie owego napisu było ostatnim aktem oddania mu należytych honorów. Brzmi on jednak chłodno. Życie człowieka zostaje wtłoczone między wąskie ramy. O ile bogatsze są tablice, które noszą na sobie jedynie imię i nazwisko zmarłego. Ktoś, kto przyjdzie na taki grób, nie będzie przyporządkowywał swoich przemyśleń pod nagrobny biogram.

Odstępuję od muru i dostrzegam napisy, będące dedykacjami. Czytam więc: najdroższemu synowi / Rodzice i Rodzeństwo, Bądź wola Twoja Panie / kochanej mamusi i żonie / dzieci i mąż, Drogiej matce / syn synowa i córka. Są to podarunki osobiste. Człowiek obcy może mieć skrupuły, czytając powyższe inskrypcje. Rad nierad wnika on w pewne relacje rodzinne i niejednokrotnie pogmatwane stopnie zażyłości.

Nadto uzmysławia on sobie, że śmierć człowieka jest żałobą wielu bliskich mu osób. Umiera się po wielekroć. W jednej osobie kończy się życie: męża, ojca, brata. Wraz z jego śmiercią ginie świat, który on dostrzegał i przeżywał.

Być może o tym śpiewał Grzegorz Ciechowski w utworze Republiki Śmierć na pięć, mógłby o tym świadczyć poniższy wyjątek z utworu:




skoczył kot

a za kotem pies

za nim koń

a za koniem ja

razy pięć

skaczę razy pięć

nie ma cię

wyskakuje świat




Zresztą i ty odchodzisz takim, jakim byłeś przez umierającego widziany. Nikt nie odtworzy ciebie tak, jak robiło to jego oko. W piosence Republiki ogrom świata reprezentują zwierzęta, formujące samostraceńczy korowód. One skaczą, można powiedzieć, na łeb na szyję. Skaczą w otchłań. Naraz świat obraca się wniwecz. Drzewo, które on widział zaraz po przebudzeniu się nie istnieje. „Zaraz” – powiesz – „wprowadzasz mnie w błąd, ono istnieje – i to bardzo realnie. Bez żadnego problemu je dotykam”. Jednakże – słuchaj – nie jest to jego drzewo, które spostrzegał, gdy dniało.

Będąc pod wpływem podobnych przemyśleń łatwiej przyjdzie dać odpór projektom kary śmierci. Ostatnia noc – później, ba, za moment już nie będzie nocy. Korytarz – widzisz go – on prowadzi do izby z szubienicą. I ostatnie życzenie. „ – Pali pan? Nie? no, teraz pan chyba zapali, co?”. I że niby to wszystko po twojej agonii będzie trwało. Ci, których znałeś będą jeść, pracować tak samo, jak to robili do tej pory. Do celi śmierci wkrótce zawita twój następca. Ty nie dajesz wiary tym zapewnieniom: przeto z tobą wszystko odchodzi.

Oddam na chwilę głos Andrzejowi Szczypiorskiemu, on mniej więcej pisał o tym samym:


Kiedy umarł młody saint Omer, zapytałem siebie, gdzie teraz świecą gwiazdy tego dziecka? Ano, zgasły na zawsze. On miał inne gwiazdy niż moje, choć przecież te same. Jego słońce już nie świeciło, jego wiatry już nie wiały po świecie, jego deszcz nie padał już na pola, jego drzewa już nie szumiały. Wszystko szczezło (...)3



Oto odkrywam tajemnicę końca świata. Słowa, które spisał Jan Apokalipktyk wreszcie do mnie przemawiają. Będę wiedział pierwszy, kiedy ozwą się anielskie trąby. I pieczęć po pieczęci zostaną zerwane. Położę się do łożnicy. Będę tego potrzebował, ażeby zebrać siły do najdalszej z moich podróży. Będzie to Otchłań. I nigdzie już nie dotrę4.

Nasz język jest przepojony metaforami. Nawet nie wiemy, jak często metaforyzujemy. Także o sobie, który przestaje być podmiotem myślę jako o osobie. Nie mogę pojąć, że nic nie ma. Nicość utożsamiam z Czeluścią czy, co zrobiłem wyżej, z Otchłanią. One ukrywają bogactwo.

Umarły prowadzi życie. Czy jego egzystencja jest podobna do naszego życia? – zapewne tak. Przeto czyta się inskrypcje nagrobne informujące, iż ktoś „zasnął w Panu, „spoczywa w pokoju”; czy bardziej zdynamizowany komunikat: „przeniósł się do wieczności”. Zatem wykonuje on podobne ruchy do naszych poczynań. Odpoczywa, myślę że jest zdrożony. Przenosi się dokądś. Ich pośmiertne bytowanie nazywamy według kategorii, którymi posługujemy się jako ludzie żywi. Dziwi cię to?

I jeśli moje życie pozagrobowe nie będzie się znów tak bardzo różniło od tego, które aktualnie mam – to dlatego, że inaczej żyć bym już nie potrafił. Tak oto wszelkie możliwości rajskiego wywczasu limituje moje myślenie.

Wszystkie ceremonie, nasze zabiegi wokół zmarłych można by sprowadzić do jednego stwierdzenia. Nie robimy nic innego, jak oswajamy się ze śmiercią. Na początek – ze śmiercią bliźniego; ale w dalszej perspektywie ze śmiercią, która i nas spotka. Myślę, że wyciąganie tak prostych wniosków jest błędne i – przynajmniej dla niektórych – niesprawiedliwe. Natknąłem się niedaleko podniszczonej kaplicy pomiędzy przerdzewiałymi krzyżami na wyraz miłości. Na jednym z nagrobków oto przeczytałem: Daj Panie / siostrze mej / ukochanej zaznać / pokoju i / światłości / wiekuistej. Jest to ślad uczucia, myślę, niepodyktowanego konwencją.





1 S. Lem, Szpital Przemienienia, Warszawa 1975, s. 25.


2 A. Szczypiorski, Msza za miasto Arras, Warszawa 1971.


3 A. Szczypiorski, dz. cyt., s. 107.


4 Wiele razy słyszałem opinię, że nie liczy się cel podróży, ale samo podróżowanie, wędrówka. Nie wiem, dlaczego pomyślałem o agonii.

2 komentarze:

  1. Fajny cykl, choć ta część jest zdecydowanie najlepsza - szczególnie poruszająca końcówka, gratuluję.

    OdpowiedzUsuń
  2. 24 year-old VP Accounting Danny Caraher, hailing from Igloolik enjoys watching movies like Planet Terror and Rafting. Took a trip to Monarch Butterfly Biosphere Reserve and drives a Mercedes-Benz 500K Roadster. na stronie internetowej

    OdpowiedzUsuń