środa, 14 listopada 2012

Gra w chowanego (2/3)

by Heini Kadlubek


Umierający rozdziera w końcu zasłonę. Wydając ostatnie tchnienie uzyskuje z gruntu niepojętą eksperiencję.

„O czym my możemy ze sobą rozmawiać, kiedy ty jeszcze nie umarłeś?” – musi się w takim razie zapytać ten, który skonał; może z pewną wyższością, może z przydźwiękiem smutku w „głosie”. Może jednak, zgodnie z paradoksalnym porządkiem biblijnym – role ich są zgoła odwrotne. Wszelako Chrystus rzekł ongi...: Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani.




Cmentarz, co jasne, pełni przede wszystkim funkcje pochówkowe. Jego ziemia przyjmuje zmarłe ciała. Jakkolwiek skupia on w sobie i inne zastosowania. Albowiem:

Cmentarz jest również uznawany za miejsce publiczne, stanowiące własność publiczną. Dotyczy to zarówno cmentarzy komunalnych jak i wyznaniowych. W strukturze, przestrzeni miejskiej jest to bardzo ważna podprzestrzeń, w ramach której obserwuje się szereg działań i zachowań społeczności miejskiej1.



Dlatego też, gdy powiemy komuś, że byliśmy w południe na cmentarzu, usłyszymy – „Też mi pomysł, jeszcześ młody. Jesteś jakimś obsesjonatem. To jest niezdrowe, mówię ci...” Nekropolia jest miejscem, które zarówno umożliwia podtrzymać pamięć o zmarłym, jak i porzucić niektóre związane z nim wspomnienia, które utrudniają życie jako takie. Przebywanie w niej nie implikuje tego, co dawne, byłe, więc nieaktualne – bywa zgoła odmiennie.

Cmentarz przy ul. Wrocławskiej znajduje się jak gdyby na ustroniu, nie jest miejscem często uczęszczanym. Mimo to można na nim spotkać młodych przemierzających cmentarną drogę przechodniów. Niejeden z nich w ciszy projektuje pewne bliższe bądź dalsze plany. Bywa i tak, że znalazłszy spokój, rozważa on coś w sobie. Możliwe, że podążający ostatnim odcinkiem drogi konduktu żałobnego pomyśli o obumarciu jako o perspektywie, która niechybnie jest mu pisana. Myślenie o własnej śmierci jest myśleniem wybiegającym w przyszłość najdalszą i ostateczną.





To niesłychane, że cmentarz jest miejscem spaceru par, najczęściej – młodych. Jeśli ich zażyłość jest wystarczająco silna, to mogą oni w niedalekim czasie dać życie kolejnemu pokoleniu. Wiąże się to i z nadzieją, i z pewnym pocieszeniem: więc jednak to prawda, że non omnis moriar. Przeto – rzędy, szpalery krzyży są mijane przez tych, w których tu i teraz ogniskuje się Życie. Oprawą dla spotkań jest przyroda, mianowicie – wiekowe, rozłożyste drzewa. Zakorzeniły się one między grobami w czasach, które pamiętam z opowiadań.

Gdy wiosna jest w przepychu, wtedy korony drzew się zielenią. Łatwiej jest przystać na obowiązek skonania. Odgłosy życia wypełniają tedy miejsce spoczynku.

Natomiast jesień one drzewa ozłaca, wtedy dzień upływa szybciej, a i życie jakoś bardziej nieuchronnie niźli dotychczas przepływa między palcami. Nim nie odlecą w dal – ptaki darzą trelem cmentarne nagrobki i ludzi przygodnych. Niezależnie od pory dnia – rudzik wyśpiewuje nieustannie tony melancholiczne. Niektóre ptaki „budują się” w obrębie murów cmentarnych. Dlatego zdarzy się, że na terenie nekropolii uda nam się zoczyć tzw. „ptasiarza”, czyli człowieka, który z zainteresowaniem oraz empatią dokonuje obserwacji ptasich zwyczajów. Niektórym nieodłącznie towarzyszy aparat. Przy jego pomocy „badacz przyrody” wykona zdjęcie z pogranicza sztuki i dokumentu. Cmentarną kaplicę upodobały sobie rozmaite sowy. Niekiedy można na jedną z nich natrafić i zauważyć, jak regeneruje się po doświtowych aktywnościach.

Pytającym o to, czy istnieje życie pozagrobowe, w świetle powyższych słów odpowiem, że tak, bowiem – pominąwszy robactwo – jeno poza grobem krzewi się wszelkie istnienie.


Gdym szedł w głąb cmentarza, to dogasł we mnie pesymizm. Opadły mnie dalekie od rozpaczy przemyślenia. Odczułem spokój. Nie sądzę, aby mój stan ducha był aż tak osobny. Na jakiś czas zamarłem. Roztoczywszy wzrok po dalej położonych nagrobkach, zdałem sobie jasno sprawę ze swojej śmiertelności – i, co więcej, przystałem na nią. Wreszcie pomyślałem, że to jest moje miejsce – i nie było w tym ani krzyny goryczy czy ironii. Była i tęsknota: za tym, by mieć swoje, na wyłączność, miejsce. Móc w końcu osiąść gdzieś na stałe.

Wróciwszy do domu, pomyślałem, że o istotę śmierć nie powinienem się pytać tych, którzy żyją – by mieć właściwe kompetencje należałoby choćby raz umrzeć, jak Łazarz. Natomiast gdy umrę, już się o to nie zapytam.


W pewnej piosence Peter Steele, lider zespołu Type O Negative, znalazł miejsce dla słów: „wszystko umiera”2. Wyśpiewywał on tę prawdą – na którą niełatwo przystać – na wielu koncertach. I kiedy można było mniemać, że dzień po dniu wszystki świat odumrze śpiewającego – niespodzianie to jemu przyszło umrzeć. I dziś wielu nie potrafi sobie tego wyjaśnić.

Przeto częstokroć na wieść o czyimś zgonie powiada się – „nie rozumiem tego”. Albo – „widziałem go bodaj wczoraj, zupełnie nie wyglądał na takiego, który sposobi się do zejścia. Wszelako zawsze był okazem zdrowia”. Mówi się tak, jak gdyby przeznaczeni na prędką śmierć owiani byli mistycznym chłodem. „Słuchaj, X tej nocy oddał ostatnie tchnienie”3 – oznajmię napotkanemu. Wyjąka wreszcie, nie kryjąc zdumienia – „jak to możliwe?”



Jakkolwiek, kto zna tekst Petera Steele’a o umieraniu dookolnych bytów, ten powinien być na to przygotowany tak, jak na swój kres. Czy śmierć opłakiwanego człowieka nie jest twoją własną śmiercią?

Współczując, rzutujesz na niego swoje wyobrażenia o byciu umarłym. Gdyby mógł wciąż cierpieć, to przydałbyś mu bólu.

Nadto wszystko to, co robimy dla zmarłych, jest naszą przyjemnością: cała przyjemność po naszej stronie. Wznosimy umarłym miasta, nazywane nekropoliami. Przechadzamy się przygrobowymi ścieżkami. Bardzo lubimy spacerować, zwłaszcza słoneczną porą. I nie ma tłumów, zatorów. Wyjąwszy Zaduszki, podczas których widzimy wiele znajomych twarzy. Jak dobrze jest ich ponownie zobaczyć. Lubimy przestronne cmentarne alejki. Doceniamy wreszcie i drzewa, i zapach kwiatów, których sami znosimy całe naręcza. Czyż nie jest zdrowo co jakiś czas opuścić zakurzone miasto?

Jeśli przemierzam cmentarne alejki i odczytuję z płyt nagrobnych imiona, nazwiska, daty narodzin oraz śmierci – to nie robię tego dla nich samych. Porównuję swój wiek z liczbą lat, której dożyli zapełniający nekropolię ludzie. Prowadzę rachunki, statystki na własne potrzeby. Gdy napotykam mojego rówieśnika, to z wiadomych przyczyn się wzdrygam. A jak to będzie, kiedy umrę? kto przyjdzie? jakie będą reakcje poszczególnych przybyłych? - zgadujemy, bawimy się w przypuszczenia.

Usadawiam się na ławce, zostały one roztropnie porozmieszczane w zacienionych koronami drzew miejscach. Naraz na jednym z nagrobków zoczyłem swoje nazwisko. Niepokoję się przez chwilę, ale na koniec stwierdzam, że jest to wcale zabawny zbieg okoliczności. Wszakże mam jeszcze czas. Dlatego spocząłem na ławce.

Przewędruję wiele cmentarzy i będę znał przyzwyczajenia grabarzy. Może natknę sę na kogoś pokroju cudacznego – nomen omen – Leo Hysia4.

Wreszcie, to nikt inny a my wydajemy kamieniarzom dyspozycje wyrycia na grobie adekwatnych inskrypcji. Ażeby później móc przychodzić, by je raz po raz odczytywać. Niechybnie w owych słowach zaklęte zostało ukojenie. I my je znajdujemy. Przychodzimy po nie, dlatego nie możemy go przeoczyć. I będę żył powoli, nieśpiesznie. Śmierć będzie we mnie cicho dojrzewała, nie rzutując na ważne sprawy, które będę załatwiał. Wreszcie nie zaciąży owo dowieranie na moich relacjach z innymi ludźmi. Rodzimy się śmiertelni, ale cokolwiek dobrze sobie z tym radzimy.


Bywa jednak i tak, że przemaszeruje mi przed oczami kondukt pogrzebowy. I choć nie boję się pogrzebów, co więcej – doceniam ich funkcje – to mimochcąc, pogrążam się w sobie. Atoli tak dobrze zorganizowaliśmy sobie świat, że gdy jeszcze raz spojrzę na żałobników i widzę ich spokojne twarze i wyprostowane sylwetki, to i ja odnajduję w sprawnie przeprowadzonej ceremonii otuchę.

Widziałem trumnę niemal zmiażdżoną pod ciężarem okolicznościowych wieńców i wstęg. Zmarły jakby zniknął. Proszę, tylu ludzi chciało po raz ostatni się pożegnać, rzucając gęsto pleciony wieniec. Istotnie – krótkie „cześć” to w takim wypadku zdecydowanie za mało.

Nie dokonywałbym prostego rozgraniczenia na opuszczającego oraz opuszczanych. Rozbitek Antoine de Saint-Exupery, będąc bliski śmierci z braku wodu, niemal wykrzykiwał na pustyni, jak następuje:




Jakie dziwne odwrócenie ról! Zawsze myślałem, że właśnie tak się dzieje, a jednak potrzebowałem Prevota, żeby uzyskać zupełną pewność. No tak, Prevot także nie zna tej przedśmiertnej trwogi, którą nam ciągle kładą do uszu. Ale jest coś, czego ani on, ani ja nie możemy znieść (...) Nie mogę założyć rąk, patrząc na tych rozbitków! Każda sekunda milczenia po trochu zabija tych, których kocham! (...) Dlaczego to ognisko nie zanosi naszego wołania aż na krańce świata? Cierpliwości! Idziemy! Idziemy! Niesiemy wam ratunek!...5




Następuje tu pewien zwrot w myśleniu. Tym samym innymi są niżeli dotąd były i życie, i śmierć. Któż bowiem tak usilnie odczuwa rozłąkę? Ten, który zstępuje do grobowej czeluści – czy jednak ból dotyka, jak to się mówi, bliskich? Człowiek powodowany heroizmem nie kończy ze sobą. Nieraz się słyszy: „dałbym już sobie spokój”, „nic, tylko strzelić sobie w łeb”, jednak zaraz dopowiada się – „gdyby...”. No właśnie, gdyby nie dzieci, matka, może żona. Dokonanie aktu pożegnania się ze sobą wobec pustego świata byłoby wdzięcznym zadaniem. Jak widać, śmierć nie zrzuca ze mnie obowiązków. Wszystkiego tego, co jestem winny innym. Mówi się przecież: - już będą trzy lata, odkąd umarł. Ale jest ze mną, służy mi radą. Bądź bardziej mroczne sformułowanie, jak – „nawiedza mnie we śnie”. Zwierzamy się im przy ich grobach. Któż ma cierpliwość podobną ich cierpliwości?


1 S. Tanaś, Przestrzeń turystyczna cmentarzy: wstęp do tanatoturystyki, Łódź 2008.


2 Tytuł utworu w oryginale brzmi „Everything dies”.


3 Czy raczej zostało wydarte jego trzewiom.


4 Chcących dowiedzieć się czegoś o nim, odsyłam do książek G. Grassa Blaszany bębenek czy Psie lata.


5 A. de Saint Exupery, Ziemia – planeta ludzi, tłum. Zespół redakcyjne, Warszawa 1995, s. 92.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz