by Heini Kadlubek
Nie wiem, to mogła być wiosna. Teraz tak przypuszczam i staram się
tego dociec. Natomiast wtedy w umiarkowanym stopniu sobie tym
zaprzątałem głowę. A że pora była cokolwiek ciepła wynoszę z
tego, jak byłem podówczas ubrany oraz usposobiony. Jeśli idzie o
to pierwsze – to byłem przyodziany w lekki, można powiedzieć
letni oraz świąteczny strój. Na który to w głównej mierze
składały się biały surdut i takież pantalony.
Poza tym byłem życzliwie nastrojony wobec życia oraz czekających
mnie oraz tak wyczekanych przeze mnie dni.
Gdy wymaszerowałem na podwórze, pierwsze co uczyniłem – to zaczerpnąłem rzeźwego powietrza. Wskutek czego pojaśniało mi w głowie. Myślę, że nawet rozpocząłem nucić całkiem dosłyszalnie pewną piosnkę. Z którą to zapoznałem się pewnego razu, gdym był na dworze na proszonej wieczerzy z zamówionym koncertem.
Minąłem dość szerokim, ale nie ostentacyjnym łukiem okoliczny wyszynk. Ażeby za moment zejść lekko stromym zboczem w dolinę poprzetykaną drzewami. Uświadczyłem tam giętkich brzóz, a w dali niewyraźnych jeszcze dębczaków. Jest to powszechnie znane i dostępne miejsce spotkań.
Aktualnie, gdy sięgam pamięcią do czasu minionego, nie wiem, czy byłem wtedy z kimś umówiony, czy szedłem w to miejsce, bo uznałem je za malownicze, a wreszcie: możliwe też, że coś przeczułem, zwietrzyłem zatem pewną ku czemuś sposobność?
Była to dość wczesna pora, niemniej słońce jak gdyby już zupełnie przebudzone: świeciło bezwstydnie. Tak, że jego promienie odbijały się od kropli rosy.
No i cóż? - pierwsze osoby, które spotkałem okazały się być mi całkiem nieźle znane, choć też w dość różnym stopniu. Byli to mężczyzna i kobieta. Zatem: don Saltamontes oraz donna Iza, którą to dla ułatwienia w dalszych ustępach będę tytułował „królową świętą i pełną czci Izabellą”.
Pierwsze co – to przywitałem się z napotkanymi, wykazując się znajomością dworskich manier.
- Bądźcież pozdrowieni, dumna donno Izabello oraz ty, brodaczu, don Saltamontesie! - zawołałem układnie. Nadto klepnąłem go z rewerencją w ramię, a po jej opiętej rękawiczką dłoni prześlizgnąłem się nabożnym pocałunkiem.
Zaczem, rzecz wiadoma, wygłosiłem okolicznościową, zaprawioną pogodnym humorem przemowę. Pierwej oznajmiłem im, że jestem rad ze spotkania, by za chwilę począć układać słowa na cześć dzisiejszego przedpołudnia.
Jestem przeświadczony, ze gdybym miał przy sobie mandolinę – to i bym zaśpiewał, towarzysząc sobie oszczędnie instrumentem muzycznym. Dlatego tak myślę, bowiem podówczas byłem prawdziwie przy głosie i dobrze by było ową sposobność tak lirycznie wyzyskać.
Jak widać, teraz zbaczam z głównego nurtu narracji, bo jestem też trochę oniemiały, gdy wiem, że powinienem choćby słowem scharakteryzować ówczesną towarzyszkę wesołego kompaniona. I również winienem się przyznać do tego, czemu to wtedy mówiłem wielkim głosem, niemal jak herold, i na dodatek, dlaczego tak prędko przejąłem inicjatywę.
Albowiem byłem dostrzegalnie zawstydzony. Widziałem, ze ona była szczupła, nieomal krucha, i przyobleczona w jasnobłękitną – może nieco spłowiałą od słońca? - suknię. I też właściwie jej nie znałem. Toteż zwyczajnie nie wypadało mi z nią poufnie rozmawiać.
Oczywiście, zapytałem się – jak się przedstawia stan jej zdrowia. I podziękowała mi, może trochę ceremonialnie, na – jak zapewne przypuściła – etykietalne zapytanie. Niemniej które należało do porządku spotkania kulturalnych ludzi. Zaś co do jej zdrowia – to nigdy w nie nie wątpiłem.
Tutaj, powodowany kronikarskim obowiązkiem bądź też zamiłowaniem, wspominam, że między nami leżało rozpostarte białe płótno. Był to, mniemam, symbolicznie napomknięty obrus, który w tym wypadku miast ozdabiać stół zakrywał chłodną jeszcze ziemię.
I też z braku odwagi postanowiłem wbić się w pychę. Zatem odwołując się do mojej wiedzy historycznej opowiadałem im o rysujących się w niejakim oddaleniu delikatną, nieledwie naszkicowaną linią, wzgórz. Mówiłem, że dawniej stanowiły one element fortyfikacji miejskiej. I dodałem pocieszająco, że dziś nie muszą już pełnić podobnej funkcji.
Przyznaję się: próbowałem to rozegrać popisowo. Dlatego też luki w moim wykształceniu wypełniałem niezgorzej wówczas dysponowaną wyobraźnią, zmyślnie dodając „to i owo”. Natomiast gdy na skraju, przy drzewie, zamajaczył motyl – nazwałem go z przekonaniem paziem królowej. Swada z jaką to wymówiłem zakryła moją niepewność. Albowiem nie byłem tak do końca pewny, czy akuratnie go zaklasyfikowałem! Mam słabowity wzrok, więc, jak teraz myślę, mógł to równie dobrze być choćby żeglarz.
Później prowadziliśmy rozmowę. Przy czym, jeśli się do kogoś bezpośrednio zwracałem, to był to don Saltamontes. Jednakże w istocie nie mówiłem do niego. Jedynie ktoś obserwujący nas z zewnątrz mógłby powziąć podobne mniemanie. Chciałem przeto aby moje słowa przyjęła do siebie królowa święta Izabella. Dlatego też można było rozpoznać w moim głosie zmieszanie i podenerwowanie.
Wprawdzie wyczułem, że między nami zaistniało napięcie, które wszakże również jest dialogiem. Jest to bardziej żywa rozmowa. Niemniej nie wykluczam i tego, że wyłącznie we mnie była uwaga i owo napięcie – i że zwyczajnie przeniosłem je na drugą osobę. Chodziło więc zaledwie o moje życzenie.
Teraz nie mogę przytoczyć wielu słów z tego, co zrazu zostało powiedziane, bo też one nie były znów takie ważne, jak gdyby stanowiąc nic innego, jak parawan właśnie, dymną przesłonę. Natomiast pamiętam na pewno, że ona zaklęła. Uczyniła to – ot tak sobie, bez złości.
I jeśli dotychczas podejrzewałem był, że może ona mieć realne przymioty świętej – to wtedy odjęto mi wszelkie wątpliwości.
- Tak to więc jest – powiedział z nagła Saltamontes, po czym prostując się z niejakim wysiłkiem, przeprosił nas, tłumacząc się pewną ważną sprawą, której to musiał stawić czoła. Wprawdzie miał on niebawem wrócić, ale tymczasem pozostawił nas samych sobie.
Będąc pod działaniem adrenaliny, wnet przypomniałem sobie zagadnienie, o którym mogłem opowiedzieć. Najprzód rzuciłem jeszcze z ukosa nerwowym spojrzeniem na dziewczynę. Aby po krótkim odchrząknięciu zacząć mówić, starannie dobierając słowa:
- Może też pozwoli pani, że spróbuję ją zaciekawić pewnym oto tematem. Albowiem nie dalej jak trzy dni temu miałem sposobność zapoznać się z pewną uczoną rozprawą. Znajduję ją o tyle zajmującą i cenną, że traktuje ona o istotach o anielskim rodowodzie. Jest to tedy jak gdyby traktat angelologiczny.
Autor tegoż jako były wojskowy a obecnie teolog poświęca swoją
uwagę oraz namysł Archaniołowi Michałowi. A zatem: prawi o nim
jako o strategu oraz taktyku. Przeto takie funkcje skupiły się w
nim, gdy podjął się zadania stłumienia rebelii ciemnych
odszczepieńców.
I choć znamienity autor nie podaje w wątpliwość powszechnie znanych zasług i odznaczeń bojowych rzeczonego Sługi Bożego, to jednak nie jest to równoznaczne z tym, że zarazem nie dostrzega on pewnych nieścisłości zawartych w niektórych opracowaniach tegoż tematu.
W tym oto momencie przerwałem. Raz – żeby zaczerpnąć tchu. Dwa – by wybadać reakcję mojej słuchaczki, słowem, chciałem przejrzeć się sobie w jej oczach. Nadmienię jeszcze, że do tej pory byłem z siebie zadowolony, niezgorzej bowiem mi to szło. Wszakże przyjąłem cokolwiek uczoną postawę. Nadto – mówiłem, pamiętając o regułach i walorach intonacji. A mój głos wybrzmiewał w niskich rejestrach, dzięki czemu musiał być przekonujący.
Jakkolwiek w jej spojrzeniu dostrzegłem pomieszanie wyrzutu z zatroskaniem. Czyżbym więc pomylił jakiś fakt? - zaniepokoiłem się poważnie. Jednak mimo moje zmieszanie powziąłem postanowienie kontynuowania opowiadania.
Tymczasem to ona zabrała głos:
- Widzę, żeś zaniepokojony, odkąd to na mnie spojrzałeś. Ale to nie przejmuj się. Nie przejęzyczyłeś się, czego tak się zapewne obawiasz. Co się zaś tyczy samego zagadnienia – to nie jest mi ono dobrze znane. Rozprawy, na którą się powołujesz najzwyklej pod słońcem nie znam.
I jeśli zakładam, że nie okłamujesz mnie, to musisz być prawdomówny – tutaj przerwała, uśmiechając się przy tym, co dodatkowo mnie stropiło – Doceniam także – podjęła wątek – twoje, hmm, tak, twoje zacięcie aktorskie. Przecież lubię teatr. Ale gdy tylko chcę uświadczyć atmosfery, jaką on wytwarza, tej całej konwencjonalności, to po prostu wybieram się na spektakl. I czy wiesz, o chcę ci powiedzieć? Myślę, że tak, wiesz to.
Rozeznałam się w owej sytuacji już jakiś czas temu. Spodziewam się, że tytułujesz mnie na sposób barokowy i w takie też szaty mnie każdego dnia przystrajasz. Domyślam się, że jest to jakaś oznaka zainteresowania moją osobą. Ale mi jest w nich ciężko, trudno mi złapać dech.
Jestem też trochę ciekawa, jak mnie nazywasz – powiesz mi? Albo nie. Wiesz, że mam krótkie imię i podoba mi się jego brzmienie? Lubię też, gdy ktoś się do mnie zwraca właśnie po imieniu.
I czy już mnie rozumiesz?
Stałem więc przygaszony, ale uświadamiając sobie, że zostałem przecież o coś zapytany, odparłem, trochę się jąkając: - Tak, teraz już wiem, rozumiem.
- To dobrze! - oznajmiła mi wypogodzona – Chodź więc ze mną, przespacerujemy się trochę. Może pójdziemy pod te wzgórza, o tam! widzisz je?
.................Paź Królowej...................
OdpowiedzUsuń................................................
................................................
.............................. .