Tak, moi Drodzy, weselcie się, wypoczywajcie i znajdźcie jakieś fajne przedmioty (niekoniecznie odzież wierzchnią ;) ) pod choinką! Uważajcie na śliskie podłoże, nie przejadajcie się (choć najeść się możecie, oczywiście ;) ), ulepcie sobie bałwana i dobrze się bawcie. A w Nowym Roku odnieście jeszcze więcej sukcesów niż w poprzednim. ;)
Wszystkiego dobrego!
poniedziałek, 24 grudnia 2012
poniedziałek, 10 grudnia 2012
Klaun [pierwsze opowiadanie by Oli - wow! :P ]
by Oli
Huh, cóż za dzień, cóż za okazja! Moi znakomici koledzy - Heini i Konował - wrzucili już po kilka swych opowiadań, do których zapoznania się oczywiście zachęcam i polecam, bo są to dobre rzeczy, lecz ja - pomimo tego, że produkuję tego typu tekstów chyba nieco więcej od nich - jeszcze nigdy nie wrzucilem żadnej beletrystyki na gnomią chatę. Dlaczego? Nie wiem. W każdym razie - lepiej późno niż wcale - i, co więcej, będzie to najprawdopodobniej jedyne me opowiadanie zamieszczone na tym blogu, siły będę dalej angażował w teksty o filmach.
Na początku muszę zaznaczyć, że fabuła nie jest oryginalna; że jest to rzecz jak na mnie dość sentymentalna, niektórzy uważają także, że to mój najgorszy twór... lecz ja mam doń jakiś sentyment i nie oceniam go aż tak ostro. Prosta to rzecz, w gruncie rzeczy bardziej współczesna baśń lub historyja metafizyczna, a nie "normalne" fantasy, "normalne" sf, "normalna" beletrystyka... Pojawiają się też momenty, które można uznać za lekko kiczowate, ale doczytajcie do końca - wszystko (no, prawie) się wyjaśni! ;) Od roku sobie istnieje i niewiele z tym zrobiłem, trzymajcie więc, potraktujcie to jako ciekawostkę!
Miłej (mam nadzieję ;) ) lektury!
(Wszelkie komentarze - także krytyczne :P - mile widziane)
KLAUN
Tadeusz siedział na tyłach namiotu, wpatrując się bez zainteresowania w rozgrywające się przed nim widowisko; gruby klaun o twarzy wymalowanej białą i czerwoną farbą, w szerokich, różowych spodniach, starał się rozśmieszyć grupkę kilkunastu osób. Wywalił się właśnie jak długi, niby to na skórce od banana, ale nikogo to nie ruszyło. Ten żart dawno temu przestał być śmieszny.
Mężczyzna westchnął ciężko. Tak naprawdę nie wiedział, po co tu przyszedł. Kiedyś, dawno temu, gdy był jeszcze mały, kochał cyrk; niemalże codziennie wiercił dziurę w brzuchu swemu ojcu, błagał, żeby poszli oglądać tańczące słonie, akrobatów, zaklinacza węży, nawet tę dziwną kobietę z brodą. Teraz jednak nie czuł się tu dobrze. Cyrk go przygnębiał. Kiedyś publiczność, złożona z marzących o chwili odprężenia po ciężkim dniu pracy dorosłych, i przede wszystkim z roześmianych dzieci, dla których to miejsce było innym, pięknym, magicznym światem, wypełniała wszystkie miejsca, od pierwszego do ostatniego. Teraz większość ław świeciła pustkami, a ci nieliczni, którzy zdecydowali się na kupno biletu, nie wyglądali na zadowolonych. Ich twarzy nie rozpromieniały uśmiechy; ich oblicza, poprzecinane głębokimi bruzdami zmarszczek, były szare jak jesienne niebo.
Tadeusza jednak najbardziej przygnębiali cyrkowcy. Wykonywali swoje obowiązki z dokładnością i profesjonalizmem, lecz ich wystudiowane, mechaniczne ruchy upodobniały ich do pozbawionych uczuć robotów; na ich twarzach nie dało się dostrzec pasji i radości, jedynie słabo ukrywany smutek i rezygnację. Występy były dla nich już tylko pracą, nie przyjemnością; chodziło o to, by odbębnić swoje i dostać marną zapłatę.
Niegdyś cyrk był dla Tadeusza pełnym śmiechu, magicznym światem; teraz przywodził mu na myśl powoli rozkładającego się trupa. To miejsce nie mogło wygrać z telewizją. Tak jak teatr. Tak jak cały dawny świat; tak jak świat, który Tadeusz pamiętał - jego świat.
Nic już nie było takie, jak kiedyś. Kiedyś przychodził tu z Marcinem, nim...
Potrząsnął gniewnie głową, zły na siebie. Po co tu przyszedł? Co go napadło? To wszystko było bez sensu...
Nagle poczuł przemożną chęć, by zerwać się z ławy i uciec z tego przeklętego namiotu, wybiec na zewnątrz, pod to cholerne, szare niebo... Nie ruszył się jednak. Perspektywa powrotu do domu przerażała go; perspektywa powrotu do tych pustych, przygnębiających ścian, które zdawały się na niego napierać, jak gdyby chciały go zmiażdżyć...
Wytrwał do końca. Przecierpiał nieśmieszne dowcipy klauna, sztuczki smutnego iluzjonisty i usypiające ględzenie konferansjera. Wszystko to po to, by... Właśnie, po co?
Gdy przebrzmiały już niemrawe oklaski, a publiczność zaczęła zbierać się do wyjścia, Tadeusz nie ruszył się ze swego miejsca, choć jeszcze przed chwilą chciał stąd wybiec. Dopadł go ten sam smutek, który prześladował go od tak długiego czasu. O jego źródle wolał nie myśleć. „To normalne” mówili psychologowie, jakby rzeczywiście było to coś najzwyczajniejszego na świecie. Pieprzenie. Nie wiedzieli, o czym mówili. Nie zdawali sobie z tego sprawy, oni tego nie przeżyli. Oni też stracili serca do pracy; przychodzili, dawali głupie rady i brali za to pieniądze. Nie interesował ich człowiek; jedynie to, ile można było na nim zarobić.
Ci cyrkowcy też tacy byli. A pamiętał ich innymi; pamiętał uśmiechniętych ludzi z pasją, nie te smutne roboty, patrzące na widzów jak na żywe portfele. Wszystko się zmieniło. Cały ten popieprzony świat. Człowiek był wart tylko tyle, ile miał na koncie, nie więcej.
Anna też tak uważała. Dlatego odeszła, takiego samego jesiennego dnia, jak ten. Powiedziała, że potrzebuje czegoś więcej, że nie chce tak żyć. A przecież kiedyś mówiła, że go kocha – bez względu na wszystko, bez względu na stan jego konta. Kłamała.
Tylko Marcin był inny. Zawsze uśmiechnięty, kochał bezwarunkowo; nie za pieniądze czy dla pieniędzy; kochał Tadeusza za to, kim był, i w zamian pragnął jedynie miłości. Ale on był tylko dzieckiem. Co on mógł wiedzieć o tym cholernym świecie?
Może to i lepiej, że...
-Przepraszam pana... – usłyszał czyjś głos; Tadeusz zdał sobie sprawę, że stoi przed nim konferansjer, ten sam, który bez większego przekonania dziękował widzom za przybycie do cyrku. – Ale już dawno po przedstawieniu... nie idzie pan do domu?
-Tak, tak... - mruknął Tadeusz, powoli wstając z ławy. Rzeczywiście, wszyscy już sobie poszli.
-Przepraszam, że zapytam – gnębił dalej tamten – ale czy dobrze się pan czuje? Siedział pan tutaj bez ruchu, ze zwieszona głową, myślałem, że coś panu jest...
-Nie, nic, dzięki. – mruknął, nie patrząc na konferansjera. Niepotrzebnie tu przyszedł.
Gdy znalazł się na zewnątrz, zauważył, iż szarość chmur zdążyła już przejść w złowróżebną czerń. Będzie padać.
-Do diabła. – syknął, przyspieszając kroku. Dlaczego nie przyjechał tutaj samochodem?
-Nie wywołuj wilka z lasu! - rozległ się nagle za jego plecami czyjś głos; Tadeusz obrócił się na pięcie, by spojrzeć prosto w wymalowaną twarz klauna.
Dopiero teraz, z tak bliska, zauważył, iż szeroki uśmiech błazna nie był naturalny; był wynikiem użycia sporych ilości czerwonej farby, fasadą, za którą skrywało się prawdziwe oblicze tego człowieka. Był tak samo smutny, jak pozostali cyrkowcy, a jego wesołkowate zachowanie było tylko grą. Jego pracą.
-O wilku mowa, a wilk tu. – westchnął umalowany mężczyzna.
Tadeusz obrócił się na pięcie, nie mając zamiaru odpowiadać wariatowi, i wrócił do przerwanego marszu.
-Niech pan nie odchodzi. – odezwał się ponownie klaun. – Mam panu coś do pokazania... Coś, co może pana zainteresować.
Tadeusz nie zatrzymywał się. Cała ta sytuacja była co najmniej dziwna, a błazen zaczął go niepokoić. Chciał jak najszybciej stąd odejść. Chciał, żeby klaun zostawił go w spokoju.
-Chodzi o Marcina.
Mężczyzna zatrzymał się raptownie, jak gdyby jakaś niewidzialna siła nagle pozbawiła go możliwości poruszania. Na czoło wystąpił mu zimny pot.
-Co? Skąd o nim wiesz? - syknął, odwracając się do przeklętego błazna. Twarz wykrzywiła mu się w grymasie wściekłości i niedowierzania, lecz cyrkowiec się nie przestraszył. Dalej uśmiechał się smutno.
-Nie chcę tu o tym rozmawiać – wyjaśnił spokojnie – ale niech się pan nie denerwuje. Nie mam złych zamiarów. Proszę iść ze mną, przejdziemy tylko kawałeczek, do mojej przyczepy, mam tam coś, co pana zainteresuje... - widząc wahanie Tadeusza, dodał: - Wiem, że to wszystko brzmi dziwnie... wiem, naprawdę, zdaję sobie z tego sprawę. Ale proszę tylko o minutkę. Tutaj, dosłownie za rogiem. Nie zrobię panu krzywdy. Był pan dzisiaj na naszym występie, zapłacił pan za bilet... dzięki panu będę miał co jeść. Chciałbym się jakoś odwdzięczyć. Proszę.
Tadeusz wahał się; cała ta sytuacja była co najmniej dziwna. W tym klaunie było coś niepokojącego, coś przerażającego. Ten jego smutny uśmiech, ukryty pod czerwienią wymalowanych, radosnych ust, ten jego spokojny głos, a przede wszystkim – jego słowa. Skąd wiedział o Marcinie? To było niemożliwe! Nie znał go, nie mógł wiedzieć...
Może to był jakiś psychol, zboczeniec, śmieć, który chciał mu zrobić krzywdę? Może chciał go pobić i okraść... albo zabić? Lecz skąd wiedział o Marcinie?
-Wszystko panu wyjaśnię. – klaun odezwał się ponownie, jak gdyby czytał w myślach Tadeusza – Niedługo.
I nagle, jakby wbrew sobie, mężczyzna zrobił krok do przodu, a potem następny i następny, tuż za tajemniczym cyrkowcem. Nie wiedział, dlaczego postanowił mu zaufać, dlaczego podjął ryzyko. Być może miało to coś wspólnego z tym, że to był tylko klaun z nadwagą; co mógł mu zrobić? Nie stanowił żadnego zagrożenia.
Nie. Tadeusz pokręcił głową. Doskonale wiedział, dlaczego z nim idzie. Musiał się dowiedzieć, skąd ten psychol znał Marcina.
Nie szli daleko. Drzwi starego, szarego wozu cyrkowego były otwarte na oścież, ukazując równie przygnębiające wnętrze. Poza łóżkiem, małym stolikiem i brudnymi ścianami, w środku znajdowała się tylko duża szafa, jedyny piękny przedmiot w tym smutnym miejscu, wspaniale wykonana, ciągle pachnąca świeżo ściętym drzewem; przywodziła na myśl te magiczne, zmyślone szafy, w których w dzieciństwie chował się Tadeusz, gdy coś mu nie wychodziło lub czegoś się bał. Matka czytała mu Lewisa i pewnie stąd darzył estymą takie stare meble. Gdy był mały, miał nadzieję, że za lasem wieszaków znajdzie przejście do innej krainy, piękniejszej niż świat, w którym przyszło mu żyć.
-Po co tu przyszliśmy? - spytał zniecierpliwiony, gdy klaun usiadł na krześle, wpatrując się w niego dziwnym wzrokiem.
-Proszę usiąść. – zaprosił go błazen po chwili wahania, lecz zauważywszy, że Tadeusz ignoruje jego słowa, kontynuował: - Jak już mówiłem, rozumiem, że dla pana to wszystko jest dziwne, ale...
-Skąd wiesz o Marcinie? - nie wytrzymał drugi mężczyzna; chciał jak najszybciej stąd wyjść, uciec, lecz musiał wiedzieć, skąd ten psychol znał jego syna.
-To nie ma żadnego znaczenia. - odpowiedział tamten, jak gdyby nigdy nic.
-Dla mnie ma! - nie wytrzymał Tadeusz. – Mówisz o moim synu, na miłość boską! Ty cholerny...
-Cśśśś.... - uciszył go delikatnie klaun; jego spokój nie został zburzony przez wybuch gniewu drugiego mężczyzny. – Nie używajmy takich nieładnych słów. To naprawdę nie ma większego znaczenia. Niech się pan nie boi, nic złego panu nie zrobię. Chcę panu pomóc.
-Cholera, dzwonię na policję! - Tadeusz rzucił się do tyłu. To wszystko przypominało jakiś surrealistyczny sen albo kiepski film. Ten błazen był chory, to pewne. Chory. Powinien siedzieć w domu wariatów, a nie występować na scenie. Nie może straszyć porządnych ludzi. Nie może.
-Mogę go panu zwrócić. - powiedział spokojnie klaun, nie wstając ze swego miejsca.
Te słowa były tak niespodziewane i równocześnie tak bezczelne, że Tadeusz zatrzymał się w pół drogi. Obrócił się z powrotem do tego psychopaty i roześmiał prosto w ohydną mordę. Nie wiedział, czy ma mu tylko rozkwasić tę głupią gębę czy zatłuc na miejscu.
-Ty gnoju... - wycedził przez zęby, gdy minął mu już atak histerycznego śmiechu. – Ty głupi gnoju... on nie żyje.
-Przecież wiem. - odpowiedział spokojnie klaun, wstając z krzesła. – Ale mogę ci go zwrócić.
-Jesteś chory... naprawdę chory... - Tadeusz pokręcił głową z niedowierzaniem – Zadzwonię po psychiatrę, gliny, kogo tam jeszcze, niech cię zgarną, musisz się leczyć...
-Jak chcesz. - rzekł obojętnie błazen, podchodząc do szafy. – Rób, co uważasz za stosowne. Ja cię do niczego nie zmuszam. Składam ci tylko propozycję. Jeśli cię to nie interesuje, to nie. Ale wiedz, że nie jestem szalony. Możemy wyrwać piekłu duszę twego syna. Pamiętasz Gilgamesza?
Zimny pot oblał ciało Tadeusza, mroźna dłoń strachu zacisnęła palce na jego sercu. Ten człowiek coraz bardziej go przerażał. To, co opowiadał.... Nie, to nie mogło dziać się naprawdę. To musiał być jakiś głupi sen...
-Nie obawiaj się, to całkowicie bezpieczne. - błazen wyszczerzył zęby. - Dante zszedł do piekieł i wrócił, by o tym opowiadać... Musisz tylko przyznać, że oczy kruka skrywają więcej, niż nam się wydaje...
-Ty gnoju! Cholerny świr! - krzyknął Tadeusz, po czym obrócił się na pięcie i wybiegł z wozu, na wpół przerażony, na wpół wściekły. Klaun go nie zatrzymywał.
Gdy znalazł się już na zewnątrz, poczuł mroźny wiatr na twarzy. Oddychał ciężko, serce biło mu jak młotem, ale strach zaczął powoli go opuszczać, wypierany przez zwierzęcą wściekłość. Jak ten śmieć śmiał mówić mu takie rzeczy? Jak mógł tak kalać pamięć Marcina? Jego synek nie zasłużył na coś takiego... był radosnym, dobrym chłopcem, który kochał cały świat. Nie zasłużył na takie traktowanie. Jakiś świr nie mógł kalać jego pamięci. W jednej chwili Tadeusz podjął decyzję – zabije tego gnoja.
Jednakże gdy wrócił do wozu i zobaczył klauna, spokojnie otwierającego szafę, umysł zaatakowała mu natrętna myśl - „Marcin nie zasłużył też na śmierć.”
Chwila wahania wystarczyła klaunowi na wyciągnięcie z szafy dziwnego, cylindrycznego słoja, w którym niemrawo poruszał się jakiś maleńki ognik (robaczek świętojański?). Ten widok w jakiś niewytłumaczalny sposób zasmucił Tadeusza, a natrętna myśl powróciła ze zdwojoną siłą. Nie potrafił tego w żaden sposób wyjaśnić, ale światełko napełniło jego serce dziwną melancholią.
„Marcin nie zasłużył na śmierć”.
-No dobra, świrze. – warknął Tadeusz, utkwiwszy wzrok w światełku, punkciku, który wręcz zdawał się hipnotyzować jego wzrok. – Zwróć mi go. - powiedział bez emocji, przenosząc wzrok na klauna. – Zwróć mi go. Jeżeli tego nie zrobisz, zabiję cię.
Dopiero po chwili dotarło do niego, jakie słowa opuściły jego usta. Choć przecież nie wierzył temu szaleńcowi, to przed chwilą poprosił go o zwrócenie życia Marcinowi, tak jakby miał do czynienia z jakimś cudotwórcą. Ale to był tylko głupi klaun, chory psychicznie człowiek. Dlaczego mimowolnie go o to poprosił? Czyżby on też oszalał?
Wtedy oczami wyobraźni ujrzał małego Marcina, pięcioletnie dziecko o włoskach koloru słońca, bawiące się na śniegu, uśmiechające się do niego z ufnością i miłością, której nikt w tym cholernym świecie nie chciał mu dać. Widział, jak chłopczyk bawi się tego grudniowego dnia, jak jego czapeczka to pojawia się, to znika za zaspami śniegu. Jego rączki ugniatały pracowicie biały puch, a w jego błękitnych oczach Tadeusz widział niezmąconą radość. Marcin chciał ulepić bałwana, planował to już od wakacji, od tych upalnych dni, gdy inne dzieci nie myślały nawet o zimie. „W końcu ulepię bałwana” powtarzał ojcu, śmiejąc się od ucha do ucha. „Takiego wielkiego, jak na filmach. Nigdy takiego nie lepiłem. Myślisz, że to trudne? Myślisz, że sobie poradzę?”
-Oczywiście, poradzisz sobie. - odpowiadał ojciec jedynej osobie na tym przeklętym świecie, która kochała go bezwarunkowo, za to, kim był, nie wypominała mu tego, czym się stał i nie żądała niczego w zamian. Anna zawsze kłamała; pod jej czułymi słowami zawsze kryło się oczekiwanie. Utrzymywała, że niczego nie pragnie, lecz tak nie było. Pragnęła wielu rzeczy i nie dawała niczego za darmo, choć mówiła inaczej. Nigdy nie kochała Tadeusza, lecz jedynie jego zmyślony obraz; kochała tego mężczyznę, którym według niej powinien być Tadeusz. Ale nie jego.
Marcin był inny. Nie próbował go zmienić, nie chodziło mu o wyidealizowany obraz ojca. Zawsze chodziło mu tylko o niego. I choć często prosił o zabawki czy słodycze, to jednak najważniejszy zawsze był dla niego rodzic, a nie to, co od niego otrzymywał.
Wtedy pękła kra, a wraz z nią rozpadł się świat Tadeusza. Trzask pękającego lodu i krótki, urywany krzyk wymieszały się ze sobą, stworzyły jeden przerażający dźwięk, który już na zawsze zamieszkał w sercu ojca, prześladując go każdej nocy, wracając w snach. Nie potrafił już zasnąć.
Marcinek nie zasłużył na taki los. Być może Tadeusz w końcu oszalał, być może prześladujący go obraz umierającego syna doprowadził go na skraj poczytalności. Być może był już taki sam, jak ten błazen. Być może. Teraz jednak zdał sobie wyraźnie sprawę z tego, że cokolwiek mówił rozum, jego serce nie pozwoliłoby mu na zignorowanie słów cyrkowca, nieważne, jak bardzo szalone mogły się wydawać. Marcin zasługiwał na wszystko. Nawet na uwierzenie w coś, co nie mogło być prawdą. Tadeusz był to winny swemu synowi.
-Cieszę się, że się jednak zdecydowałeś. - dziwnego uśmiechu klauna nie dało się zaklasyfikować do radosnych. – Teraz słuchaj uważnie. Będziesz musiał robić wszystko, co ci każę, nieważne, jak wyda ci się to głupie albo dziwne... musisz robić wszystko, co każę. Od tego zależy powodzenie całego przedsięwzięcia. Łapiesz?
-T-tak... - wybełkotał przytłoczony tą sytuacją Tadeusz.
-Dobrze. - mruknął nieobecnie klaun, przyglądając się badawczo drugiemu mężczyźnie, jak gdyby go w jakiś sposób oceniał. – Przyznaj więc, że oczy kruka skrywają więcej, niż nam się wydaje.
Tadeusz skinął niepewnie głową.
-T-tak. - czy to dzieje się naprawdę?
Niespodziewanie klaun roześmiał się głośno, ochryple, jakby nie zauważając wahania w głosie drugiego mężczyzny, po czym podszedł do słoja, w którym ognik poruszał się niespokojnie.
-Co robisz? - spytał Tadeusz słabym głosem, który wydawał się nie należeć do niego, lecz błazen nie odpowiedział.
-Ith'ar ishtar tha'r theu. - wyszeptał cyrkowiec, całkowicie ignorując pytanie drugiego człowieka. Światełko rzuciło się w swym szklanym więzieniu, jakby doskonale rozumiało te dziwne słowa, a gdzieś w oddali rozległ się się huk gromu. Tadeusz zadrżał.
-Ith'ar isthtar tha'r theu. - powtórzył klaun, kładąc dłonie na słoju i zamykając oczy. W jednej chwili jego oblicze uległo całkowitej przemianie. Nie był już szaleńcem o smutnych oczach, błaznem z nadwagą; nagle jego ukryte pod makijażem rysy zdały się Tadeuszowi niepokojąco szlachetne. Ognik wydawał się zauważyć tę przemianę; skoczył na szklane ściany swego więzienia, jak gdyby próbował je zniszczyć i wyrwać się na zewnątrz. Jego światło przybrało na sile, lecz wszystko wokół zaczęło tonąć w mroku; cienie wypełzały spod szafy i łóżka, klejąc się do nóg Tadeusza, zakrywając okna.
-Akh'than serren tha'r. – klaun uniósł w górę ręce, a zimny wiatr wdarł się do wozu z takim impetem, że drewniane ściany zajęczały w proteście. To nie mogło dziać się naprawdę. To musiał być sen!
-Co robisz...? - jęknął Tadeusz, cofając się o krok. – Przestań...
To nie mogło dziać się naprawdę.
-Akh'thar then! - krzyczał klaun, a wiatr przybierał na sile, uderzając wściekle w ściany wozu.
-Przestań! - wrzasnął Tadeusz, trzęsąc się jak osika.
Cieni było coraz więcej. Gdzieś w oddali rozległ się trzask, jakby coś pękło na pół.
To działo się naprawdę.
-Przestań! Przestań! - wrzeszczał Tadeusz, lecz klaun nie przerywał inkantacji. Ognik niespodziewanie rozbłysł oślepiająco, niczym małe, umierające słońce, lecz cienie się nie cofnęły. Pośród morza czerni pojawiła się nagle wysepka czystej bieli, nie potrafiła jednak przegnać ciemności.
To nie był sen.
Tadeusz rzucił się do panicznej ucieczki. Skoczył do przodu, obawiając się, że cienie go schwycą, owiną mu się wokół nóg, i nigdy stąd nie wyjdzie. Gdzieś na granicy słuchu zarejestrował radosny śmiech dziecka, lecz nie zatrzymywał się. Musiał uciekać.
Ku jego zdumieniu nic go nie pochwyciło, nic nie zatrzymało w tym straszliwym miejscu; udało mu się wybiec na zewnątrz. Oddychał ciężko, tak, że wręcz bolały go płuca, ale mimo to lekko się uśmiechnął. Żył. Czuł ból, więc żył. Udało mu się. Uciekł z tego piekła.
Gdy uniósł głowę, zobaczył nad sobą czarne niebo i poczuł na twarzy wielkie krople deszczu, którymi silny wiatr wściekle smagał go po policzkach. Burza.
Przypomniał sobie wtedy śmiech dziecka, który usłyszał, gdy wybiegał z wozu. Śmiech, który tak dobrze znał.
-Mój chłopak... - wychrypiał. – Marcin... Synku...
Obrócił się na pięcie i rzucił z powrotem do wozu.
-Marcinku! Marcinku! Poczekaj! - krzyczał, wbiegając do środka.
Gdy znalazł się w nieprzeniknionym morzu cieni, powitał go ostry świst wiatru i delikatny, ledwo słyszalny odgłos pękającego lodu. W środku nie było już nikogo.
Miłej (mam nadzieję ;) ) lektury!
(Wszelkie komentarze - także krytyczne :P - mile widziane)
KLAUN
Tadeusz siedział na tyłach namiotu, wpatrując się bez zainteresowania w rozgrywające się przed nim widowisko; gruby klaun o twarzy wymalowanej białą i czerwoną farbą, w szerokich, różowych spodniach, starał się rozśmieszyć grupkę kilkunastu osób. Wywalił się właśnie jak długi, niby to na skórce od banana, ale nikogo to nie ruszyło. Ten żart dawno temu przestał być śmieszny.
Mężczyzna westchnął ciężko. Tak naprawdę nie wiedział, po co tu przyszedł. Kiedyś, dawno temu, gdy był jeszcze mały, kochał cyrk; niemalże codziennie wiercił dziurę w brzuchu swemu ojcu, błagał, żeby poszli oglądać tańczące słonie, akrobatów, zaklinacza węży, nawet tę dziwną kobietę z brodą. Teraz jednak nie czuł się tu dobrze. Cyrk go przygnębiał. Kiedyś publiczność, złożona z marzących o chwili odprężenia po ciężkim dniu pracy dorosłych, i przede wszystkim z roześmianych dzieci, dla których to miejsce było innym, pięknym, magicznym światem, wypełniała wszystkie miejsca, od pierwszego do ostatniego. Teraz większość ław świeciła pustkami, a ci nieliczni, którzy zdecydowali się na kupno biletu, nie wyglądali na zadowolonych. Ich twarzy nie rozpromieniały uśmiechy; ich oblicza, poprzecinane głębokimi bruzdami zmarszczek, były szare jak jesienne niebo.
Tadeusza jednak najbardziej przygnębiali cyrkowcy. Wykonywali swoje obowiązki z dokładnością i profesjonalizmem, lecz ich wystudiowane, mechaniczne ruchy upodobniały ich do pozbawionych uczuć robotów; na ich twarzach nie dało się dostrzec pasji i radości, jedynie słabo ukrywany smutek i rezygnację. Występy były dla nich już tylko pracą, nie przyjemnością; chodziło o to, by odbębnić swoje i dostać marną zapłatę.
Niegdyś cyrk był dla Tadeusza pełnym śmiechu, magicznym światem; teraz przywodził mu na myśl powoli rozkładającego się trupa. To miejsce nie mogło wygrać z telewizją. Tak jak teatr. Tak jak cały dawny świat; tak jak świat, który Tadeusz pamiętał - jego świat.
Nic już nie było takie, jak kiedyś. Kiedyś przychodził tu z Marcinem, nim...
Potrząsnął gniewnie głową, zły na siebie. Po co tu przyszedł? Co go napadło? To wszystko było bez sensu...
Nagle poczuł przemożną chęć, by zerwać się z ławy i uciec z tego przeklętego namiotu, wybiec na zewnątrz, pod to cholerne, szare niebo... Nie ruszył się jednak. Perspektywa powrotu do domu przerażała go; perspektywa powrotu do tych pustych, przygnębiających ścian, które zdawały się na niego napierać, jak gdyby chciały go zmiażdżyć...
Wytrwał do końca. Przecierpiał nieśmieszne dowcipy klauna, sztuczki smutnego iluzjonisty i usypiające ględzenie konferansjera. Wszystko to po to, by... Właśnie, po co?
Gdy przebrzmiały już niemrawe oklaski, a publiczność zaczęła zbierać się do wyjścia, Tadeusz nie ruszył się ze swego miejsca, choć jeszcze przed chwilą chciał stąd wybiec. Dopadł go ten sam smutek, który prześladował go od tak długiego czasu. O jego źródle wolał nie myśleć. „To normalne” mówili psychologowie, jakby rzeczywiście było to coś najzwyczajniejszego na świecie. Pieprzenie. Nie wiedzieli, o czym mówili. Nie zdawali sobie z tego sprawy, oni tego nie przeżyli. Oni też stracili serca do pracy; przychodzili, dawali głupie rady i brali za to pieniądze. Nie interesował ich człowiek; jedynie to, ile można było na nim zarobić.
Ci cyrkowcy też tacy byli. A pamiętał ich innymi; pamiętał uśmiechniętych ludzi z pasją, nie te smutne roboty, patrzące na widzów jak na żywe portfele. Wszystko się zmieniło. Cały ten popieprzony świat. Człowiek był wart tylko tyle, ile miał na koncie, nie więcej.
Anna też tak uważała. Dlatego odeszła, takiego samego jesiennego dnia, jak ten. Powiedziała, że potrzebuje czegoś więcej, że nie chce tak żyć. A przecież kiedyś mówiła, że go kocha – bez względu na wszystko, bez względu na stan jego konta. Kłamała.
Tylko Marcin był inny. Zawsze uśmiechnięty, kochał bezwarunkowo; nie za pieniądze czy dla pieniędzy; kochał Tadeusza za to, kim był, i w zamian pragnął jedynie miłości. Ale on był tylko dzieckiem. Co on mógł wiedzieć o tym cholernym świecie?
Może to i lepiej, że...
-Przepraszam pana... – usłyszał czyjś głos; Tadeusz zdał sobie sprawę, że stoi przed nim konferansjer, ten sam, który bez większego przekonania dziękował widzom za przybycie do cyrku. – Ale już dawno po przedstawieniu... nie idzie pan do domu?
-Tak, tak... - mruknął Tadeusz, powoli wstając z ławy. Rzeczywiście, wszyscy już sobie poszli.
-Przepraszam, że zapytam – gnębił dalej tamten – ale czy dobrze się pan czuje? Siedział pan tutaj bez ruchu, ze zwieszona głową, myślałem, że coś panu jest...
-Nie, nic, dzięki. – mruknął, nie patrząc na konferansjera. Niepotrzebnie tu przyszedł.
Gdy znalazł się na zewnątrz, zauważył, iż szarość chmur zdążyła już przejść w złowróżebną czerń. Będzie padać.
-Do diabła. – syknął, przyspieszając kroku. Dlaczego nie przyjechał tutaj samochodem?
-Nie wywołuj wilka z lasu! - rozległ się nagle za jego plecami czyjś głos; Tadeusz obrócił się na pięcie, by spojrzeć prosto w wymalowaną twarz klauna.
Dopiero teraz, z tak bliska, zauważył, iż szeroki uśmiech błazna nie był naturalny; był wynikiem użycia sporych ilości czerwonej farby, fasadą, za którą skrywało się prawdziwe oblicze tego człowieka. Był tak samo smutny, jak pozostali cyrkowcy, a jego wesołkowate zachowanie było tylko grą. Jego pracą.
-O wilku mowa, a wilk tu. – westchnął umalowany mężczyzna.
Tadeusz obrócił się na pięcie, nie mając zamiaru odpowiadać wariatowi, i wrócił do przerwanego marszu.
-Niech pan nie odchodzi. – odezwał się ponownie klaun. – Mam panu coś do pokazania... Coś, co może pana zainteresować.
Tadeusz nie zatrzymywał się. Cała ta sytuacja była co najmniej dziwna, a błazen zaczął go niepokoić. Chciał jak najszybciej stąd odejść. Chciał, żeby klaun zostawił go w spokoju.
-Chodzi o Marcina.
Mężczyzna zatrzymał się raptownie, jak gdyby jakaś niewidzialna siła nagle pozbawiła go możliwości poruszania. Na czoło wystąpił mu zimny pot.
-Co? Skąd o nim wiesz? - syknął, odwracając się do przeklętego błazna. Twarz wykrzywiła mu się w grymasie wściekłości i niedowierzania, lecz cyrkowiec się nie przestraszył. Dalej uśmiechał się smutno.
-Nie chcę tu o tym rozmawiać – wyjaśnił spokojnie – ale niech się pan nie denerwuje. Nie mam złych zamiarów. Proszę iść ze mną, przejdziemy tylko kawałeczek, do mojej przyczepy, mam tam coś, co pana zainteresuje... - widząc wahanie Tadeusza, dodał: - Wiem, że to wszystko brzmi dziwnie... wiem, naprawdę, zdaję sobie z tego sprawę. Ale proszę tylko o minutkę. Tutaj, dosłownie za rogiem. Nie zrobię panu krzywdy. Był pan dzisiaj na naszym występie, zapłacił pan za bilet... dzięki panu będę miał co jeść. Chciałbym się jakoś odwdzięczyć. Proszę.
Tadeusz wahał się; cała ta sytuacja była co najmniej dziwna. W tym klaunie było coś niepokojącego, coś przerażającego. Ten jego smutny uśmiech, ukryty pod czerwienią wymalowanych, radosnych ust, ten jego spokojny głos, a przede wszystkim – jego słowa. Skąd wiedział o Marcinie? To było niemożliwe! Nie znał go, nie mógł wiedzieć...
Może to był jakiś psychol, zboczeniec, śmieć, który chciał mu zrobić krzywdę? Może chciał go pobić i okraść... albo zabić? Lecz skąd wiedział o Marcinie?
-Wszystko panu wyjaśnię. – klaun odezwał się ponownie, jak gdyby czytał w myślach Tadeusza – Niedługo.
I nagle, jakby wbrew sobie, mężczyzna zrobił krok do przodu, a potem następny i następny, tuż za tajemniczym cyrkowcem. Nie wiedział, dlaczego postanowił mu zaufać, dlaczego podjął ryzyko. Być może miało to coś wspólnego z tym, że to był tylko klaun z nadwagą; co mógł mu zrobić? Nie stanowił żadnego zagrożenia.
Nie. Tadeusz pokręcił głową. Doskonale wiedział, dlaczego z nim idzie. Musiał się dowiedzieć, skąd ten psychol znał Marcina.
Nie szli daleko. Drzwi starego, szarego wozu cyrkowego były otwarte na oścież, ukazując równie przygnębiające wnętrze. Poza łóżkiem, małym stolikiem i brudnymi ścianami, w środku znajdowała się tylko duża szafa, jedyny piękny przedmiot w tym smutnym miejscu, wspaniale wykonana, ciągle pachnąca świeżo ściętym drzewem; przywodziła na myśl te magiczne, zmyślone szafy, w których w dzieciństwie chował się Tadeusz, gdy coś mu nie wychodziło lub czegoś się bał. Matka czytała mu Lewisa i pewnie stąd darzył estymą takie stare meble. Gdy był mały, miał nadzieję, że za lasem wieszaków znajdzie przejście do innej krainy, piękniejszej niż świat, w którym przyszło mu żyć.
-Po co tu przyszliśmy? - spytał zniecierpliwiony, gdy klaun usiadł na krześle, wpatrując się w niego dziwnym wzrokiem.
-Proszę usiąść. – zaprosił go błazen po chwili wahania, lecz zauważywszy, że Tadeusz ignoruje jego słowa, kontynuował: - Jak już mówiłem, rozumiem, że dla pana to wszystko jest dziwne, ale...
-Skąd wiesz o Marcinie? - nie wytrzymał drugi mężczyzna; chciał jak najszybciej stąd wyjść, uciec, lecz musiał wiedzieć, skąd ten psychol znał jego syna.
-To nie ma żadnego znaczenia. - odpowiedział tamten, jak gdyby nigdy nic.
-Dla mnie ma! - nie wytrzymał Tadeusz. – Mówisz o moim synu, na miłość boską! Ty cholerny...
-Cśśśś.... - uciszył go delikatnie klaun; jego spokój nie został zburzony przez wybuch gniewu drugiego mężczyzny. – Nie używajmy takich nieładnych słów. To naprawdę nie ma większego znaczenia. Niech się pan nie boi, nic złego panu nie zrobię. Chcę panu pomóc.
-Cholera, dzwonię na policję! - Tadeusz rzucił się do tyłu. To wszystko przypominało jakiś surrealistyczny sen albo kiepski film. Ten błazen był chory, to pewne. Chory. Powinien siedzieć w domu wariatów, a nie występować na scenie. Nie może straszyć porządnych ludzi. Nie może.
-Mogę go panu zwrócić. - powiedział spokojnie klaun, nie wstając ze swego miejsca.
Te słowa były tak niespodziewane i równocześnie tak bezczelne, że Tadeusz zatrzymał się w pół drogi. Obrócił się z powrotem do tego psychopaty i roześmiał prosto w ohydną mordę. Nie wiedział, czy ma mu tylko rozkwasić tę głupią gębę czy zatłuc na miejscu.
-Ty gnoju... - wycedził przez zęby, gdy minął mu już atak histerycznego śmiechu. – Ty głupi gnoju... on nie żyje.
-Przecież wiem. - odpowiedział spokojnie klaun, wstając z krzesła. – Ale mogę ci go zwrócić.
-Jesteś chory... naprawdę chory... - Tadeusz pokręcił głową z niedowierzaniem – Zadzwonię po psychiatrę, gliny, kogo tam jeszcze, niech cię zgarną, musisz się leczyć...
-Jak chcesz. - rzekł obojętnie błazen, podchodząc do szafy. – Rób, co uważasz za stosowne. Ja cię do niczego nie zmuszam. Składam ci tylko propozycję. Jeśli cię to nie interesuje, to nie. Ale wiedz, że nie jestem szalony. Możemy wyrwać piekłu duszę twego syna. Pamiętasz Gilgamesza?
Zimny pot oblał ciało Tadeusza, mroźna dłoń strachu zacisnęła palce na jego sercu. Ten człowiek coraz bardziej go przerażał. To, co opowiadał.... Nie, to nie mogło dziać się naprawdę. To musiał być jakiś głupi sen...
-Nie obawiaj się, to całkowicie bezpieczne. - błazen wyszczerzył zęby. - Dante zszedł do piekieł i wrócił, by o tym opowiadać... Musisz tylko przyznać, że oczy kruka skrywają więcej, niż nam się wydaje...
-Ty gnoju! Cholerny świr! - krzyknął Tadeusz, po czym obrócił się na pięcie i wybiegł z wozu, na wpół przerażony, na wpół wściekły. Klaun go nie zatrzymywał.
Gdy znalazł się już na zewnątrz, poczuł mroźny wiatr na twarzy. Oddychał ciężko, serce biło mu jak młotem, ale strach zaczął powoli go opuszczać, wypierany przez zwierzęcą wściekłość. Jak ten śmieć śmiał mówić mu takie rzeczy? Jak mógł tak kalać pamięć Marcina? Jego synek nie zasłużył na coś takiego... był radosnym, dobrym chłopcem, który kochał cały świat. Nie zasłużył na takie traktowanie. Jakiś świr nie mógł kalać jego pamięci. W jednej chwili Tadeusz podjął decyzję – zabije tego gnoja.
Jednakże gdy wrócił do wozu i zobaczył klauna, spokojnie otwierającego szafę, umysł zaatakowała mu natrętna myśl - „Marcin nie zasłużył też na śmierć.”
Chwila wahania wystarczyła klaunowi na wyciągnięcie z szafy dziwnego, cylindrycznego słoja, w którym niemrawo poruszał się jakiś maleńki ognik (robaczek świętojański?). Ten widok w jakiś niewytłumaczalny sposób zasmucił Tadeusza, a natrętna myśl powróciła ze zdwojoną siłą. Nie potrafił tego w żaden sposób wyjaśnić, ale światełko napełniło jego serce dziwną melancholią.
„Marcin nie zasłużył na śmierć”.
-No dobra, świrze. – warknął Tadeusz, utkwiwszy wzrok w światełku, punkciku, który wręcz zdawał się hipnotyzować jego wzrok. – Zwróć mi go. - powiedział bez emocji, przenosząc wzrok na klauna. – Zwróć mi go. Jeżeli tego nie zrobisz, zabiję cię.
Dopiero po chwili dotarło do niego, jakie słowa opuściły jego usta. Choć przecież nie wierzył temu szaleńcowi, to przed chwilą poprosił go o zwrócenie życia Marcinowi, tak jakby miał do czynienia z jakimś cudotwórcą. Ale to był tylko głupi klaun, chory psychicznie człowiek. Dlaczego mimowolnie go o to poprosił? Czyżby on też oszalał?
Wtedy oczami wyobraźni ujrzał małego Marcina, pięcioletnie dziecko o włoskach koloru słońca, bawiące się na śniegu, uśmiechające się do niego z ufnością i miłością, której nikt w tym cholernym świecie nie chciał mu dać. Widział, jak chłopczyk bawi się tego grudniowego dnia, jak jego czapeczka to pojawia się, to znika za zaspami śniegu. Jego rączki ugniatały pracowicie biały puch, a w jego błękitnych oczach Tadeusz widział niezmąconą radość. Marcin chciał ulepić bałwana, planował to już od wakacji, od tych upalnych dni, gdy inne dzieci nie myślały nawet o zimie. „W końcu ulepię bałwana” powtarzał ojcu, śmiejąc się od ucha do ucha. „Takiego wielkiego, jak na filmach. Nigdy takiego nie lepiłem. Myślisz, że to trudne? Myślisz, że sobie poradzę?”
-Oczywiście, poradzisz sobie. - odpowiadał ojciec jedynej osobie na tym przeklętym świecie, która kochała go bezwarunkowo, za to, kim był, nie wypominała mu tego, czym się stał i nie żądała niczego w zamian. Anna zawsze kłamała; pod jej czułymi słowami zawsze kryło się oczekiwanie. Utrzymywała, że niczego nie pragnie, lecz tak nie było. Pragnęła wielu rzeczy i nie dawała niczego za darmo, choć mówiła inaczej. Nigdy nie kochała Tadeusza, lecz jedynie jego zmyślony obraz; kochała tego mężczyznę, którym według niej powinien być Tadeusz. Ale nie jego.
Marcin był inny. Nie próbował go zmienić, nie chodziło mu o wyidealizowany obraz ojca. Zawsze chodziło mu tylko o niego. I choć często prosił o zabawki czy słodycze, to jednak najważniejszy zawsze był dla niego rodzic, a nie to, co od niego otrzymywał.
Wtedy pękła kra, a wraz z nią rozpadł się świat Tadeusza. Trzask pękającego lodu i krótki, urywany krzyk wymieszały się ze sobą, stworzyły jeden przerażający dźwięk, który już na zawsze zamieszkał w sercu ojca, prześladując go każdej nocy, wracając w snach. Nie potrafił już zasnąć.
Marcinek nie zasłużył na taki los. Być może Tadeusz w końcu oszalał, być może prześladujący go obraz umierającego syna doprowadził go na skraj poczytalności. Być może był już taki sam, jak ten błazen. Być może. Teraz jednak zdał sobie wyraźnie sprawę z tego, że cokolwiek mówił rozum, jego serce nie pozwoliłoby mu na zignorowanie słów cyrkowca, nieważne, jak bardzo szalone mogły się wydawać. Marcin zasługiwał na wszystko. Nawet na uwierzenie w coś, co nie mogło być prawdą. Tadeusz był to winny swemu synowi.
-Cieszę się, że się jednak zdecydowałeś. - dziwnego uśmiechu klauna nie dało się zaklasyfikować do radosnych. – Teraz słuchaj uważnie. Będziesz musiał robić wszystko, co ci każę, nieważne, jak wyda ci się to głupie albo dziwne... musisz robić wszystko, co każę. Od tego zależy powodzenie całego przedsięwzięcia. Łapiesz?
-T-tak... - wybełkotał przytłoczony tą sytuacją Tadeusz.
-Dobrze. - mruknął nieobecnie klaun, przyglądając się badawczo drugiemu mężczyźnie, jak gdyby go w jakiś sposób oceniał. – Przyznaj więc, że oczy kruka skrywają więcej, niż nam się wydaje.
Tadeusz skinął niepewnie głową.
-T-tak. - czy to dzieje się naprawdę?
Niespodziewanie klaun roześmiał się głośno, ochryple, jakby nie zauważając wahania w głosie drugiego mężczyzny, po czym podszedł do słoja, w którym ognik poruszał się niespokojnie.
-Co robisz? - spytał Tadeusz słabym głosem, który wydawał się nie należeć do niego, lecz błazen nie odpowiedział.
-Ith'ar ishtar tha'r theu. - wyszeptał cyrkowiec, całkowicie ignorując pytanie drugiego człowieka. Światełko rzuciło się w swym szklanym więzieniu, jakby doskonale rozumiało te dziwne słowa, a gdzieś w oddali rozległ się się huk gromu. Tadeusz zadrżał.
-Ith'ar isthtar tha'r theu. - powtórzył klaun, kładąc dłonie na słoju i zamykając oczy. W jednej chwili jego oblicze uległo całkowitej przemianie. Nie był już szaleńcem o smutnych oczach, błaznem z nadwagą; nagle jego ukryte pod makijażem rysy zdały się Tadeuszowi niepokojąco szlachetne. Ognik wydawał się zauważyć tę przemianę; skoczył na szklane ściany swego więzienia, jak gdyby próbował je zniszczyć i wyrwać się na zewnątrz. Jego światło przybrało na sile, lecz wszystko wokół zaczęło tonąć w mroku; cienie wypełzały spod szafy i łóżka, klejąc się do nóg Tadeusza, zakrywając okna.
-Akh'than serren tha'r. – klaun uniósł w górę ręce, a zimny wiatr wdarł się do wozu z takim impetem, że drewniane ściany zajęczały w proteście. To nie mogło dziać się naprawdę. To musiał być sen!
-Co robisz...? - jęknął Tadeusz, cofając się o krok. – Przestań...
To nie mogło dziać się naprawdę.
-Akh'thar then! - krzyczał klaun, a wiatr przybierał na sile, uderzając wściekle w ściany wozu.
-Przestań! - wrzasnął Tadeusz, trzęsąc się jak osika.
Cieni było coraz więcej. Gdzieś w oddali rozległ się trzask, jakby coś pękło na pół.
To działo się naprawdę.
-Przestań! Przestań! - wrzeszczał Tadeusz, lecz klaun nie przerywał inkantacji. Ognik niespodziewanie rozbłysł oślepiająco, niczym małe, umierające słońce, lecz cienie się nie cofnęły. Pośród morza czerni pojawiła się nagle wysepka czystej bieli, nie potrafiła jednak przegnać ciemności.
To nie był sen.
Tadeusz rzucił się do panicznej ucieczki. Skoczył do przodu, obawiając się, że cienie go schwycą, owiną mu się wokół nóg, i nigdy stąd nie wyjdzie. Gdzieś na granicy słuchu zarejestrował radosny śmiech dziecka, lecz nie zatrzymywał się. Musiał uciekać.
Ku jego zdumieniu nic go nie pochwyciło, nic nie zatrzymało w tym straszliwym miejscu; udało mu się wybiec na zewnątrz. Oddychał ciężko, tak, że wręcz bolały go płuca, ale mimo to lekko się uśmiechnął. Żył. Czuł ból, więc żył. Udało mu się. Uciekł z tego piekła.
Gdy uniósł głowę, zobaczył nad sobą czarne niebo i poczuł na twarzy wielkie krople deszczu, którymi silny wiatr wściekle smagał go po policzkach. Burza.
Przypomniał sobie wtedy śmiech dziecka, który usłyszał, gdy wybiegał z wozu. Śmiech, który tak dobrze znał.
-Mój chłopak... - wychrypiał. – Marcin... Synku...
Obrócił się na pięcie i rzucił z powrotem do wozu.
-Marcinku! Marcinku! Poczekaj! - krzyczał, wbiegając do środka.
Gdy znalazł się w nieprzeniknionym morzu cieni, powitał go ostry świst wiatru i delikatny, ledwo słyszalny odgłos pękającego lodu. W środku nie było już nikogo.
Etykiety:
cyrk,
komercja,
literatura,
magia,
miłość,
opowiadania
niedziela, 9 grudnia 2012
Spazmy młodego kabotyna nad artystyczną pornografią, czyli zachłyśnięcie się gnojka Mechaniczną Pomarańczą. [Mechaniczna Pomarańcza]
by poprzednie wcielenie Heiniego Kadlubka
Mechaniczna Pomarańcza, ów dramat science-fiction Stanleya Kubricka jest – można stwierdzić z pełną śmiałością – filmem w licznych kręgach kultowym. Choć, co prawda, od czasu, kiedy to zainaugurowano jego projekcję minęły przeszło trzy dekady – to produkcja owa szokuje widzów po dziś dzień. W największej mierze ze względu na wymyślnie skonceptualizowaną formę i znajdującą się pod jej cokolwiek pofałdowanym płaszczem niezwykle pesymistyczną w swym wydźwięku treść.
Akcja utworu osadzona została w bliżej nieokreślonej przyszłości – ludziom bowiem odzianym w futurystyczne garderoby towarzyszą nieodłącznie surrealistyczne dekoracje, nadające przeto filmowi klimat przemożnego niepokoju – w pełni oddając akcji jej ekstrawagancki wymiar. Umiejscowienie drastycznych fizycznie i dramatycznych w głębszym ujęciu perypetii głównego bohatera, Alexa, w czasie i miejscu niekonkretnym, jest zabiegiem mającym na celu uświadomienie odbiorców dzieła, że przesłanie, czyli problematyka filmu jest zagadnieniem uniwersalnym – przeto niezawisłym od czynników czaso-przestrzennych.
Pozornie, ulegając pierwszemu wrażeniu rozliczne sceny z filmu pobrzmiewają w tonie lekkim, humorystycznym. Pozwolę się w tym momencie posłużyć brutalną sceną, jedną z wielu zresztą. Mianowicie aktowi przemocy najpodlejszej – gdzie wszak sromotnemu zgwałceniu podlega kobieta, na dodatek na oczach bezradnego męża – asystują finezyjne, quasi-baletowe podskoki nikczemników jednorodnie przybranych w obcisłe spodnie na szelkach, kabaretowe kapelusze, sztuczne nosy i ochraniacze na przyrodzenia. Całości groteski dopina sam herszt grupy, wszelako wyśpiewujący solo Deszczową Piosenkę. Absurdalna groza sytuacji potęguje się z chwili na chwilę. Uznaję za stosowne tym niemniej nadmienić, iż mimo błazeńskiej erupcji łotrowskiej pożądliwości cała akcja zostaje przeprowadzona niezwykle metodycznie, jakby agresorzy zawczasu mieli już skrupulatnie przećwiczoną "choreografię napadu". Alex et consortes rzeczywiście więc działają powodowani popędem, targani emocjami – jednakże nie odbywa się rzecz bez nieuwzględnienia wcale racjonalnych reguł.
Natomiast, iżby wzmóc dynamizm sceny w pewnym momencie obserwujemy, jak akcja rozgrywa się w przyśpieszonym, zawrotnym wprost tempie. Dzięki czemu sam w sobie gwałtowny wyimek z filmu zostaje jeszcze zintensyfikowany. A nieomal - spariodiowany.
Pierwsza część filmu jest jakby zapisem, dokumentacją z ekscesów swawolnej, żądnej wrażeń radykalnych szajki. Warto pochylić się na jakiś czas nad ustępem, kiedy to w duchu wojny gangów dochodzi do bezpardonowej potyczki, gdzie na przeciwko siebie stają dwa zwaśnione gangi. Zwycięża wygimnastykowana banda naszego bohatera – deklasując rywali, zostawiając ich leżących bezładnie pokotem. Wspomniana scena jest prześmiewcza; gesty, które towarzyszą bohaterom są pełne egzageracji – a zadawane przez nich razy przerysowane, obśmiewające filmy walk. Symbioza sztuki tanecznej z teatrem, a gdzieś jakby obok dopiero ma miejsce owa bitwa, pogrom.
Niezwykle interesującym momentem omawianego filmu głównie ze względu na walory techniczne – poświadczające o niepospolitym rzemiośle reżysera oraz operatorów – jest chwila, gdy Alex zdając sobie sprawę, iż jego pozycja w gangu systematycznie słabnie postanawia dobitnie – a więc par force – wytrząsnąć z głów swych kamratów jakiekolwiek bądź myśli o wszczęciu buntu. Toteż w ekwilibrystycznym stylu gromi ich w sekwencji, gdzie tym razem w tempie spowolnionym strąca kompanów, jednego po drugim, do wody.
Rzeczonym czynem Alex manifestuje swą egoistyczną indywidualność. Nawiązując do rozważań markiza de Sade: nasz bohater udowadnia, iż jest – wedle nomenklatury filozofa-libertyna – Jedynym. Czyli, że nie ma pośród ludzi nikogo, kto by był mu równy, nawet jego „bracia” (jak się zresztą sami tytułują). Chociaż partycypowali oni w jego rozkoszach, to z upływem czasu stają się ofiarami, którymi bohater de facto u zarania historii wyraźnie pogardzał. Niemniej przeto Alex nie może zostać Jedynym par excellence – są mu oni bowiem niezbędni, potrzebuje ich pomocy – gdyż sam nie byłby mocen w pełni zaspokoić swych zdrożnych namiętności. Utworzył gang nade wszystko dla własnej ochrony, podobnie, jak mieli to czynić libertyni(bohaterowie utworów Sade’a) – organizujący się w tajne stowarzyszenia.
Treść poznawcza filmu dotyka fundamentalnej kwestii – stawia mianowicie pytanie o istotę, o źródło zła. Odpowiedź, która została zawarta w samym finale utworu ma wydźwięk nader niezadowalający. Otóż zło, podług wykładni filmu, tkwi immanentnie w człowieku – jest ono mu przyrodzone. Człowiek powodowany naturalnymi pobudkami (tutaj kłania się rewindykacja natury), ulegający przemożnej sile pożądania zapamiętuje się w ekscesach – choć – jak mądrze zauważył de Sade – tak czy inaczej ściąga racjonalnie cugle swego roznamiętnienia – o tyle, o ile jest to konieczne – iżby się w nim nie zatracić, doprowadzając się do gwałtownego skonu. W ten oto sposób postępuje Alex, który przebywając wśród rodziców zachowuje się niczym zwyczajny, trochę tylko krnąbrny młodzieniec.
Jakkolwiek jedna ze zbrodni bohatera wychodzi nieszczęśliwie dla niego na światło dnia. Osadzony w zakładzie penitencjarnym otrzyma jednakoż szansę przedwczesnego zwolnienia; pod warunkiem, iż podda się nowatorskiej „terapii” – której celem jest przeorganizowanie umysłu „pacjenta” tak, by dla niego obmierzłą była przemoc. Dochodzi do tego, że Alex nie jest nawet w stanie przedsiębrać czynu samoobrony.
Pojawia się pytanie o zakres wolności człowieka. Sama kuracja natomiast odnosi się do normatywnych reguł ludzkiego – tzw. właściwego – zachowania, regulowanych przez setki lat i wdrażanych do młodych umysłów za sprawą procesów socjalizujących. Czyżby więc taki sposób postępowania względem właśnie kształtujących się ludzkich istnień był sztucznym manewrem przeciwstawiającym się przedwiecznej Naturze? Jak daleko miałaby sięgać wolność jednostki, zaliż tak – jak zagadnienie ujął Marks– aby miała prawo do czynienia wszystkiego, co nie szkodzi innym? Z drugiej strony osobowość Sadyczna „tylko w ekscesach może odnaleźć wolność”. Człowiek jest cnotliwym dlatego, że nie chce wchodzić w konflikt ze społeczeństwem i jego decyzja jest kompromisem – poświęca on bowiem swe przyrodzone skłonności stając w szranki z Naturą. Atoli to ona na ostatni bierze górę. No i wiwat! Hej, wiwat!
W drugiej części filmu dawny oprawca staje się ofiarą – a ciemiężą go ci, których on wcześniej upokorzył. Zemsta ma wymiar absolutny, bezwzględny. Alex zostaje przekazywany spod pręgierza do coraz to nowych miejsc kaźni. Fata poddają go przymusowej ekspiacji. Zostaje on osamotniony (osierocony duchowo), staje się człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. Gdy już się zdaje, że Alex ponosi zasłużoną karę, a bezecne postępowanie jest dalece nieopłacalne – naonczas bohater powraca do swej dawnej natury, natury człowieka dążącego nade wszystko do osiągnięcia szczęścia. Ktoś by zakrzyknął: on to na powrót staje się wolnym!
Na koniec winienem tedy jeszcze wspomnieć o oprawie muzycznej do filmu, odgrywa ona bowiem rolę niepoślednią. Przy scenie otwierającej dzieło, gdy dufni w swoje możliwości członkowie gangu siedzą na sofie rozparci niczym wielmożowie (a świat wydaje się leżeć u ich stóp) w barze Korova Milky Bar, towarzyszy obrazowi główny temat z marszu pogrzebowego skomponowanego przez słynnego Purcella z okazji śmierci królowej. Fragment kompozycji został przetworzony przez elektroniczną aparaturę. Poza tym widz dostępuje takoż zaszczytu przesłuchania wyimka z jednej z uwertur Rossiniego. Znaczenia szczególnego w kontekście rozwiązań fabularnych nabiera muzyka chmurnego Beethovena, a zwłaszcza ostatnia z jego symfonii, tj. IX. Rozbrzmiewa ona mianowicie donośnymi dźwiękami, kiedy Alex zostaje poddany „terapii” – współbytuje wtenczas z wyświetlanym na projektorze filmie obfitym w nieprzystojne sceny. Piękno muzyki klasycznej – którą notabene szczególnie sobie upodobali filmowi zbrodniarze – nie harmonizuje, mimo wszystko, ze scenami okrutnego gwałtu. Muzyka pozostaje nienaruszalną świętością.
Na marginesie, nie wiadomo, jakiej muzyki - jeżeli w ogóle - słuchał zboczony markiz. Podobna wiedza, mniemam, mogłaby rzucić pewne światło na jego osławione pomysły.
Kabotyn, 2008.
Akcja utworu osadzona została w bliżej nieokreślonej przyszłości – ludziom bowiem odzianym w futurystyczne garderoby towarzyszą nieodłącznie surrealistyczne dekoracje, nadające przeto filmowi klimat przemożnego niepokoju – w pełni oddając akcji jej ekstrawagancki wymiar. Umiejscowienie drastycznych fizycznie i dramatycznych w głębszym ujęciu perypetii głównego bohatera, Alexa, w czasie i miejscu niekonkretnym, jest zabiegiem mającym na celu uświadomienie odbiorców dzieła, że przesłanie, czyli problematyka filmu jest zagadnieniem uniwersalnym – przeto niezawisłym od czynników czaso-przestrzennych.
Pozornie, ulegając pierwszemu wrażeniu rozliczne sceny z filmu pobrzmiewają w tonie lekkim, humorystycznym. Pozwolę się w tym momencie posłużyć brutalną sceną, jedną z wielu zresztą. Mianowicie aktowi przemocy najpodlejszej – gdzie wszak sromotnemu zgwałceniu podlega kobieta, na dodatek na oczach bezradnego męża – asystują finezyjne, quasi-baletowe podskoki nikczemników jednorodnie przybranych w obcisłe spodnie na szelkach, kabaretowe kapelusze, sztuczne nosy i ochraniacze na przyrodzenia. Całości groteski dopina sam herszt grupy, wszelako wyśpiewujący solo Deszczową Piosenkę. Absurdalna groza sytuacji potęguje się z chwili na chwilę. Uznaję za stosowne tym niemniej nadmienić, iż mimo błazeńskiej erupcji łotrowskiej pożądliwości cała akcja zostaje przeprowadzona niezwykle metodycznie, jakby agresorzy zawczasu mieli już skrupulatnie przećwiczoną "choreografię napadu". Alex et consortes rzeczywiście więc działają powodowani popędem, targani emocjami – jednakże nie odbywa się rzecz bez nieuwzględnienia wcale racjonalnych reguł.
Natomiast, iżby wzmóc dynamizm sceny w pewnym momencie obserwujemy, jak akcja rozgrywa się w przyśpieszonym, zawrotnym wprost tempie. Dzięki czemu sam w sobie gwałtowny wyimek z filmu zostaje jeszcze zintensyfikowany. A nieomal - spariodiowany.
Pierwsza część filmu jest jakby zapisem, dokumentacją z ekscesów swawolnej, żądnej wrażeń radykalnych szajki. Warto pochylić się na jakiś czas nad ustępem, kiedy to w duchu wojny gangów dochodzi do bezpardonowej potyczki, gdzie na przeciwko siebie stają dwa zwaśnione gangi. Zwycięża wygimnastykowana banda naszego bohatera – deklasując rywali, zostawiając ich leżących bezładnie pokotem. Wspomniana scena jest prześmiewcza; gesty, które towarzyszą bohaterom są pełne egzageracji – a zadawane przez nich razy przerysowane, obśmiewające filmy walk. Symbioza sztuki tanecznej z teatrem, a gdzieś jakby obok dopiero ma miejsce owa bitwa, pogrom.
Niezwykle interesującym momentem omawianego filmu głównie ze względu na walory techniczne – poświadczające o niepospolitym rzemiośle reżysera oraz operatorów – jest chwila, gdy Alex zdając sobie sprawę, iż jego pozycja w gangu systematycznie słabnie postanawia dobitnie – a więc par force – wytrząsnąć z głów swych kamratów jakiekolwiek bądź myśli o wszczęciu buntu. Toteż w ekwilibrystycznym stylu gromi ich w sekwencji, gdzie tym razem w tempie spowolnionym strąca kompanów, jednego po drugim, do wody.
Rzeczonym czynem Alex manifestuje swą egoistyczną indywidualność. Nawiązując do rozważań markiza de Sade: nasz bohater udowadnia, iż jest – wedle nomenklatury filozofa-libertyna – Jedynym. Czyli, że nie ma pośród ludzi nikogo, kto by był mu równy, nawet jego „bracia” (jak się zresztą sami tytułują). Chociaż partycypowali oni w jego rozkoszach, to z upływem czasu stają się ofiarami, którymi bohater de facto u zarania historii wyraźnie pogardzał. Niemniej przeto Alex nie może zostać Jedynym par excellence – są mu oni bowiem niezbędni, potrzebuje ich pomocy – gdyż sam nie byłby mocen w pełni zaspokoić swych zdrożnych namiętności. Utworzył gang nade wszystko dla własnej ochrony, podobnie, jak mieli to czynić libertyni(bohaterowie utworów Sade’a) – organizujący się w tajne stowarzyszenia.
Treść poznawcza filmu dotyka fundamentalnej kwestii – stawia mianowicie pytanie o istotę, o źródło zła. Odpowiedź, która została zawarta w samym finale utworu ma wydźwięk nader niezadowalający. Otóż zło, podług wykładni filmu, tkwi immanentnie w człowieku – jest ono mu przyrodzone. Człowiek powodowany naturalnymi pobudkami (tutaj kłania się rewindykacja natury), ulegający przemożnej sile pożądania zapamiętuje się w ekscesach – choć – jak mądrze zauważył de Sade – tak czy inaczej ściąga racjonalnie cugle swego roznamiętnienia – o tyle, o ile jest to konieczne – iżby się w nim nie zatracić, doprowadzając się do gwałtownego skonu. W ten oto sposób postępuje Alex, który przebywając wśród rodziców zachowuje się niczym zwyczajny, trochę tylko krnąbrny młodzieniec.
Jakkolwiek jedna ze zbrodni bohatera wychodzi nieszczęśliwie dla niego na światło dnia. Osadzony w zakładzie penitencjarnym otrzyma jednakoż szansę przedwczesnego zwolnienia; pod warunkiem, iż podda się nowatorskiej „terapii” – której celem jest przeorganizowanie umysłu „pacjenta” tak, by dla niego obmierzłą była przemoc. Dochodzi do tego, że Alex nie jest nawet w stanie przedsiębrać czynu samoobrony.
Pojawia się pytanie o zakres wolności człowieka. Sama kuracja natomiast odnosi się do normatywnych reguł ludzkiego – tzw. właściwego – zachowania, regulowanych przez setki lat i wdrażanych do młodych umysłów za sprawą procesów socjalizujących. Czyżby więc taki sposób postępowania względem właśnie kształtujących się ludzkich istnień był sztucznym manewrem przeciwstawiającym się przedwiecznej Naturze? Jak daleko miałaby sięgać wolność jednostki, zaliż tak – jak zagadnienie ujął Marks– aby miała prawo do czynienia wszystkiego, co nie szkodzi innym? Z drugiej strony osobowość Sadyczna „tylko w ekscesach może odnaleźć wolność”. Człowiek jest cnotliwym dlatego, że nie chce wchodzić w konflikt ze społeczeństwem i jego decyzja jest kompromisem – poświęca on bowiem swe przyrodzone skłonności stając w szranki z Naturą. Atoli to ona na ostatni bierze górę. No i wiwat! Hej, wiwat!
W drugiej części filmu dawny oprawca staje się ofiarą – a ciemiężą go ci, których on wcześniej upokorzył. Zemsta ma wymiar absolutny, bezwzględny. Alex zostaje przekazywany spod pręgierza do coraz to nowych miejsc kaźni. Fata poddają go przymusowej ekspiacji. Zostaje on osamotniony (osierocony duchowo), staje się człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. Gdy już się zdaje, że Alex ponosi zasłużoną karę, a bezecne postępowanie jest dalece nieopłacalne – naonczas bohater powraca do swej dawnej natury, natury człowieka dążącego nade wszystko do osiągnięcia szczęścia. Ktoś by zakrzyknął: on to na powrót staje się wolnym!
Na koniec winienem tedy jeszcze wspomnieć o oprawie muzycznej do filmu, odgrywa ona bowiem rolę niepoślednią. Przy scenie otwierającej dzieło, gdy dufni w swoje możliwości członkowie gangu siedzą na sofie rozparci niczym wielmożowie (a świat wydaje się leżeć u ich stóp) w barze Korova Milky Bar, towarzyszy obrazowi główny temat z marszu pogrzebowego skomponowanego przez słynnego Purcella z okazji śmierci królowej. Fragment kompozycji został przetworzony przez elektroniczną aparaturę. Poza tym widz dostępuje takoż zaszczytu przesłuchania wyimka z jednej z uwertur Rossiniego. Znaczenia szczególnego w kontekście rozwiązań fabularnych nabiera muzyka chmurnego Beethovena, a zwłaszcza ostatnia z jego symfonii, tj. IX. Rozbrzmiewa ona mianowicie donośnymi dźwiękami, kiedy Alex zostaje poddany „terapii” – współbytuje wtenczas z wyświetlanym na projektorze filmie obfitym w nieprzystojne sceny. Piękno muzyki klasycznej – którą notabene szczególnie sobie upodobali filmowi zbrodniarze – nie harmonizuje, mimo wszystko, ze scenami okrutnego gwałtu. Muzyka pozostaje nienaruszalną świętością.
Na marginesie, nie wiadomo, jakiej muzyki - jeżeli w ogóle - słuchał zboczony markiz. Podobna wiedza, mniemam, mogłaby rzucić pewne światło na jego osławione pomysły.
Kabotyn, 2008.
Etykiety:
analiza,
brutalność,
dystopia,
film,
recenzja,
science fiction,
Stanley Kubrick,
wolność
niedziela, 2 grudnia 2012
Paź królowej
by Heini Kadlubek
Nie wiem, to mogła być wiosna. Teraz tak przypuszczam i staram się
tego dociec. Natomiast wtedy w umiarkowanym stopniu sobie tym
zaprzątałem głowę. A że pora była cokolwiek ciepła wynoszę z
tego, jak byłem podówczas ubrany oraz usposobiony. Jeśli idzie o
to pierwsze – to byłem przyodziany w lekki, można powiedzieć
letni oraz świąteczny strój. Na który to w głównej mierze
składały się biały surdut i takież pantalony.
Poza tym byłem życzliwie nastrojony wobec życia oraz czekających
mnie oraz tak wyczekanych przeze mnie dni.
Gdy wymaszerowałem na podwórze, pierwsze co uczyniłem – to zaczerpnąłem rzeźwego powietrza. Wskutek czego pojaśniało mi w głowie. Myślę, że nawet rozpocząłem nucić całkiem dosłyszalnie pewną piosnkę. Z którą to zapoznałem się pewnego razu, gdym był na dworze na proszonej wieczerzy z zamówionym koncertem.
Minąłem dość szerokim, ale nie ostentacyjnym łukiem okoliczny wyszynk. Ażeby za moment zejść lekko stromym zboczem w dolinę poprzetykaną drzewami. Uświadczyłem tam giętkich brzóz, a w dali niewyraźnych jeszcze dębczaków. Jest to powszechnie znane i dostępne miejsce spotkań.
Aktualnie, gdy sięgam pamięcią do czasu minionego, nie wiem, czy byłem wtedy z kimś umówiony, czy szedłem w to miejsce, bo uznałem je za malownicze, a wreszcie: możliwe też, że coś przeczułem, zwietrzyłem zatem pewną ku czemuś sposobność?
Była to dość wczesna pora, niemniej słońce jak gdyby już zupełnie przebudzone: świeciło bezwstydnie. Tak, że jego promienie odbijały się od kropli rosy.
No i cóż? - pierwsze osoby, które spotkałem okazały się być mi całkiem nieźle znane, choć też w dość różnym stopniu. Byli to mężczyzna i kobieta. Zatem: don Saltamontes oraz donna Iza, którą to dla ułatwienia w dalszych ustępach będę tytułował „królową świętą i pełną czci Izabellą”.
Pierwsze co – to przywitałem się z napotkanymi, wykazując się znajomością dworskich manier.
- Bądźcież pozdrowieni, dumna donno Izabello oraz ty, brodaczu, don Saltamontesie! - zawołałem układnie. Nadto klepnąłem go z rewerencją w ramię, a po jej opiętej rękawiczką dłoni prześlizgnąłem się nabożnym pocałunkiem.
Zaczem, rzecz wiadoma, wygłosiłem okolicznościową, zaprawioną pogodnym humorem przemowę. Pierwej oznajmiłem im, że jestem rad ze spotkania, by za chwilę począć układać słowa na cześć dzisiejszego przedpołudnia.
Jestem przeświadczony, ze gdybym miał przy sobie mandolinę – to i bym zaśpiewał, towarzysząc sobie oszczędnie instrumentem muzycznym. Dlatego tak myślę, bowiem podówczas byłem prawdziwie przy głosie i dobrze by było ową sposobność tak lirycznie wyzyskać.
Jak widać, teraz zbaczam z głównego nurtu narracji, bo jestem też trochę oniemiały, gdy wiem, że powinienem choćby słowem scharakteryzować ówczesną towarzyszkę wesołego kompaniona. I również winienem się przyznać do tego, czemu to wtedy mówiłem wielkim głosem, niemal jak herold, i na dodatek, dlaczego tak prędko przejąłem inicjatywę.
Albowiem byłem dostrzegalnie zawstydzony. Widziałem, ze ona była szczupła, nieomal krucha, i przyobleczona w jasnobłękitną – może nieco spłowiałą od słońca? - suknię. I też właściwie jej nie znałem. Toteż zwyczajnie nie wypadało mi z nią poufnie rozmawiać.
Oczywiście, zapytałem się – jak się przedstawia stan jej zdrowia. I podziękowała mi, może trochę ceremonialnie, na – jak zapewne przypuściła – etykietalne zapytanie. Niemniej które należało do porządku spotkania kulturalnych ludzi. Zaś co do jej zdrowia – to nigdy w nie nie wątpiłem.
Tutaj, powodowany kronikarskim obowiązkiem bądź też zamiłowaniem, wspominam, że między nami leżało rozpostarte białe płótno. Był to, mniemam, symbolicznie napomknięty obrus, który w tym wypadku miast ozdabiać stół zakrywał chłodną jeszcze ziemię.
I też z braku odwagi postanowiłem wbić się w pychę. Zatem odwołując się do mojej wiedzy historycznej opowiadałem im o rysujących się w niejakim oddaleniu delikatną, nieledwie naszkicowaną linią, wzgórz. Mówiłem, że dawniej stanowiły one element fortyfikacji miejskiej. I dodałem pocieszająco, że dziś nie muszą już pełnić podobnej funkcji.
Przyznaję się: próbowałem to rozegrać popisowo. Dlatego też luki w moim wykształceniu wypełniałem niezgorzej wówczas dysponowaną wyobraźnią, zmyślnie dodając „to i owo”. Natomiast gdy na skraju, przy drzewie, zamajaczył motyl – nazwałem go z przekonaniem paziem królowej. Swada z jaką to wymówiłem zakryła moją niepewność. Albowiem nie byłem tak do końca pewny, czy akuratnie go zaklasyfikowałem! Mam słabowity wzrok, więc, jak teraz myślę, mógł to równie dobrze być choćby żeglarz.
Później prowadziliśmy rozmowę. Przy czym, jeśli się do kogoś bezpośrednio zwracałem, to był to don Saltamontes. Jednakże w istocie nie mówiłem do niego. Jedynie ktoś obserwujący nas z zewnątrz mógłby powziąć podobne mniemanie. Chciałem przeto aby moje słowa przyjęła do siebie królowa święta Izabella. Dlatego też można było rozpoznać w moim głosie zmieszanie i podenerwowanie.
Wprawdzie wyczułem, że między nami zaistniało napięcie, które wszakże również jest dialogiem. Jest to bardziej żywa rozmowa. Niemniej nie wykluczam i tego, że wyłącznie we mnie była uwaga i owo napięcie – i że zwyczajnie przeniosłem je na drugą osobę. Chodziło więc zaledwie o moje życzenie.
Teraz nie mogę przytoczyć wielu słów z tego, co zrazu zostało powiedziane, bo też one nie były znów takie ważne, jak gdyby stanowiąc nic innego, jak parawan właśnie, dymną przesłonę. Natomiast pamiętam na pewno, że ona zaklęła. Uczyniła to – ot tak sobie, bez złości.
I jeśli dotychczas podejrzewałem był, że może ona mieć realne przymioty świętej – to wtedy odjęto mi wszelkie wątpliwości.
- Tak to więc jest – powiedział z nagła Saltamontes, po czym prostując się z niejakim wysiłkiem, przeprosił nas, tłumacząc się pewną ważną sprawą, której to musiał stawić czoła. Wprawdzie miał on niebawem wrócić, ale tymczasem pozostawił nas samych sobie.
Będąc pod działaniem adrenaliny, wnet przypomniałem sobie zagadnienie, o którym mogłem opowiedzieć. Najprzód rzuciłem jeszcze z ukosa nerwowym spojrzeniem na dziewczynę. Aby po krótkim odchrząknięciu zacząć mówić, starannie dobierając słowa:
- Może też pozwoli pani, że spróbuję ją zaciekawić pewnym oto tematem. Albowiem nie dalej jak trzy dni temu miałem sposobność zapoznać się z pewną uczoną rozprawą. Znajduję ją o tyle zajmującą i cenną, że traktuje ona o istotach o anielskim rodowodzie. Jest to tedy jak gdyby traktat angelologiczny.
Autor tegoż jako były wojskowy a obecnie teolog poświęca swoją
uwagę oraz namysł Archaniołowi Michałowi. A zatem: prawi o nim
jako o strategu oraz taktyku. Przeto takie funkcje skupiły się w
nim, gdy podjął się zadania stłumienia rebelii ciemnych
odszczepieńców.
I choć znamienity autor nie podaje w wątpliwość powszechnie znanych zasług i odznaczeń bojowych rzeczonego Sługi Bożego, to jednak nie jest to równoznaczne z tym, że zarazem nie dostrzega on pewnych nieścisłości zawartych w niektórych opracowaniach tegoż tematu.
W tym oto momencie przerwałem. Raz – żeby zaczerpnąć tchu. Dwa – by wybadać reakcję mojej słuchaczki, słowem, chciałem przejrzeć się sobie w jej oczach. Nadmienię jeszcze, że do tej pory byłem z siebie zadowolony, niezgorzej bowiem mi to szło. Wszakże przyjąłem cokolwiek uczoną postawę. Nadto – mówiłem, pamiętając o regułach i walorach intonacji. A mój głos wybrzmiewał w niskich rejestrach, dzięki czemu musiał być przekonujący.
Jakkolwiek w jej spojrzeniu dostrzegłem pomieszanie wyrzutu z zatroskaniem. Czyżbym więc pomylił jakiś fakt? - zaniepokoiłem się poważnie. Jednak mimo moje zmieszanie powziąłem postanowienie kontynuowania opowiadania.
Tymczasem to ona zabrała głos:
- Widzę, żeś zaniepokojony, odkąd to na mnie spojrzałeś. Ale to nie przejmuj się. Nie przejęzyczyłeś się, czego tak się zapewne obawiasz. Co się zaś tyczy samego zagadnienia – to nie jest mi ono dobrze znane. Rozprawy, na którą się powołujesz najzwyklej pod słońcem nie znam.
I jeśli zakładam, że nie okłamujesz mnie, to musisz być prawdomówny – tutaj przerwała, uśmiechając się przy tym, co dodatkowo mnie stropiło – Doceniam także – podjęła wątek – twoje, hmm, tak, twoje zacięcie aktorskie. Przecież lubię teatr. Ale gdy tylko chcę uświadczyć atmosfery, jaką on wytwarza, tej całej konwencjonalności, to po prostu wybieram się na spektakl. I czy wiesz, o chcę ci powiedzieć? Myślę, że tak, wiesz to.
Rozeznałam się w owej sytuacji już jakiś czas temu. Spodziewam się, że tytułujesz mnie na sposób barokowy i w takie też szaty mnie każdego dnia przystrajasz. Domyślam się, że jest to jakaś oznaka zainteresowania moją osobą. Ale mi jest w nich ciężko, trudno mi złapać dech.
Jestem też trochę ciekawa, jak mnie nazywasz – powiesz mi? Albo nie. Wiesz, że mam krótkie imię i podoba mi się jego brzmienie? Lubię też, gdy ktoś się do mnie zwraca właśnie po imieniu.
I czy już mnie rozumiesz?
Stałem więc przygaszony, ale uświadamiając sobie, że zostałem przecież o coś zapytany, odparłem, trochę się jąkając: - Tak, teraz już wiem, rozumiem.
- To dobrze! - oznajmiła mi wypogodzona – Chodź więc ze mną, przespacerujemy się trochę. Może pójdziemy pod te wzgórza, o tam! widzisz je?
Etykiety:
literatura,
miłość,
opowiadania,
sen
niedziela, 25 listopada 2012
Terror u fryzjera! [Szatańskie włosy]
by Oli
Dobry!
Dziś wygrzebałem z szafy kolejny post prehistoryczny. Chyba warty obaczenia, bo dotyczy bardzo popularnego w naszym kraju pisarza, Mr. Mastertona! Zapraszam do lektury... ale może niech najbardziej zagorzali fani wcześniej wezmą coś na uspokojenie ;)
Ach, moje biedne, naiwne owieczki, nawet nie wiecie, na jakie niebezpieczeństwo się narażacie, idąc do fryzjera. Nie chodzi już nawet o to, że pan fryzjer może do stu głów używać jednych i tych samych, nieumytych nożyczek. Nie ma też się co martwić, że wbije Wam w plecy sekator. No bo po co mu miałby trzymać w zakładzie sekator? Naprzeciw rzeczy, które mogą kryć się w jego piwnicy, rzeczy – rzec można – z piekła rodem – to wszystko jest niczym. Tak więc uważajcie!
Widać, że Brytyjczyk Graham Masterton, jeden ze słynnych pisarzy horrorów, też się boi golibrody, zmajstrował bowiem książkę o jakże uroczym tytule Szatańskie włosy (gdyby kogoś to interesowało – wydane w roku 2001).
Szczerze napisawszy, mój kontakt ze współczesnymi twórcami literatury grozy prawie zawsze kończył się straszliwym karpiem (wiecie, wyrażającym niedowierzanie i szok) i rozczarowaniem. W momencie, gdy pisałem tę recenzję, nazwisko Grahama Mastertona – jednego z czołowych twórców tej horrorów – tylko obiło mi się kiedyś o uszy, lecz nie mogę powiedzieć, bym wiedział o nim dużo albo żebym nawet się nim zainteresował. Wiedziałem, że w latach 90 był niesamowicie popularny w Polsce, z czasem jego sława zaczęła przygasać. Dziś nie ma w naszym kraju takiego bumu na jego powieści jak jeszcze dziesięć lat temu, lecz i tak ma dużą i wierną fanbazę. Co więcej, podobno docenia poświęcenie naszych rodaków, ładując do swoich ksiąg wiele odwołań do Polski. Miły gest.
Jednakże nie o tym chciałem. Chciałem napisać, że gdyby nie to, że mój druh – którego tu pozdrawiam – bardzo lubi twórczość Brytyjczyka, nigdy bym się nim nie zainteresował (znaczy się - Mastertonem ;) ). Postanowiłem poczytać Mastertona, spodziewając się czegoś dobrego. Ale zupełnie przypadkowo (no dobra, może trochę z premedytacją :P ) sięgnąłem po dziełko uznawane - nawet przez jego fanów - za najsłabsze w dorobku pisarza – Szatańskie włosy.
Przyznam, że ten raczej głupi tytuł – no bo mądrym go nazwać nie można– wzbudził moje podejrzenia. Choć z drugiej strony jest on tak głupi, że aż zabawny, więc nawet uśmiechnąłem się, biorąc Włosy do domku. Później jednak – wiedząc, że literatury nie ocenia się po okładce - sprawdziłem na angielskiej Wikipedii, iż w oryginale ta chuda książeczka zwie się Hair Raiser – czyli całkiem zmyślnie i śmiesznie. Tak więc Mastertona nie można obarczać winą za „śmiechowy” tytuł – to zasługa tłumacza. Ale za treść tego nietypowego dziełka już niestety odpowiada sam pan Graham...
Cała afera kręci się wokół młodej irlandzkiej dziewczyny, Kelly O'Sullivan, która – chcąc stać się w przyszłości wspaniałą fryzjerką – zostaje uczennicą słynnego mistrza tego fachu, stylisty Simone'a Crane'a. Interesujące? Nie bardzo? No dobra, to po jakimś czasie okazuje się, że piwnica zakładu skrywa tajemnice niczym z Egzorcysty lub Omena. Konkretnie - w workach na ucięte włosy klientów...
Powiało grozą, nie? Nie? Jak to? Przecież od czytania tego paragrafu włos się jeży na głowie! No dobra, nie oszukujmy się. Już sam pomysł jest raczej dziwny, a im dalej, tym lepiej nie jest. Niestety. Cała historia jest infantylna, wiele scen, zamiast mrozić krew w żyłach, śmieszy. Koncept Szatańskich włosów, który sam w sobie – pomimo głupiej nazwy – nie jest zły, a można nawet powiedzieć, że w pewnym stopniu interesujący (hmmm...), zostaje zniszczony przez Mastertona napchaniem weń wszystkich możliwych kiczowatych i ogranych motywów z filmów grozy klasy Z. Bo chyba nie trzeba być geniuszem, żeby zgadnąć, czyim dziełem są włosy?
Paradoksalnie, z początku bardziej interesujące wydały mi się scenki „obyczajowe”, a nie żadne straszne akcje. Niestety, dość szybko się rozczarowałem. Przyznam szczerze, że miła, uczynna i kulturalna Kelly jest według mnie całkiem sympatyczną postacią i nawet nie raziła mnie w trakcie lektury (czego nie mogę powiedzieć np. o pewnych znanych bohaterach pewnych znanych cyklów fantasy...eeech). Ale poza tym... cóż, nie mogę nic więcej o niej rzec. Jest raczej... hmm... no, istnieje jakby w tle wydarzeń. Jej koledzy z pracy w ogóle nie zapadają w pamięć. A pewna dama, pojawiająca się gdzieś w połowie, która zresztą pomaga naszej Kelly, jest po prostu, hmmm... może w ten sposób - jej występ jest absurdalny. Zachowanie stróżów prawa, którzy pod koniec książki dość łatwo przyjmują do świadomości istnienie zjawisk paranormalnych... ech. Ale może nie ma się co dziwić. Może po prostu policjanci zdawali sobie doskonale sprawę z tego, w jakiej produkcji biorą udział i że tutaj nie ma się co dziwić, to całkowicie absurdalny świat.
Bo i rozwój akcji jest dosyć niewiarygodny. W gruncie rzeczy cała fabuła opiera się na splocie serii całkowicie bezsensownych przypadków, których prawdopodobieństwo zajścia jest tak nikłe, jak to, że dostanę za tę recenzję nagrodę Nobla. A dodatkowo gdzieś w tle jest Tajemnica przez duże „T”. I śledztwo. Widać Masterton chciał rozruszać nieco szare komórki czytelnika, by nie był taki bierny i mógł się trochę pobawić. Tyle tylko, że rozgryzienie tożsamości mordercy jest tak trudne jak podrapanie się po... czole. Hm.
Czy więc jest to najgorsza książka, jaką w życiu przeczytałem? Odpowiedź brzmi – nie. Naprawdę, było wiele gorszych. Co nie znaczy, że ta jest dobra. Chcę po prostu wytłumaczyć, dlaczego – po tak długich narzekaniach – dałbym ocenkę 2/6 a nie 1 albo i nawet 0.5. Cóż, co najmniej jeden element mnie autentycznie zainteresował (mianowicie geneza Szatańskich włosów), a wiele rozbawiło (np. to, że [SPOILER] [SPOILER] [SPOILER] szatan ma swoją stronę internetową [/SPOILER] [/SPOILER] [/SPOILER] ). A tak naprawdę to czytało mi się szybko i bez większego bólu. Księga napisana jest językiem prostym (choć w moim odczuciu trochę zbyt prostym, za mało opisów, nawet do końca nie wiemy, jak główna bohaterka wygląda) i Masterton rzeczywiście ma talent do snucia historii, dzięki czemu czytelnik nie musi się przy tym dziwnym utworze męczyć. Co więcej, jest bardzo krótki i nadaje się na nudną przejażdżkę busem. Autor widocznie wiedział, co stworzył, i postanowił nas zbyt długo nie dręczyć. I dodatkowo można nieźle uśmiać się z tego, co się w powieści wyrabia. Chociażby miejsce akcji... horror w zakładzie fryzjerskim? Czy to nie jest absurdalne i w pewnym stopniu zabawne?
I teraz, na koniec recenzji, pora chociaż trochę „rozgrzeszyć” Mastertona z potworka, którego nam zaserwował. Księga jest widocznie adresowana do młodych adeptów grozy. Nie ma się więc co dziwić, że niektóre akcje przypominają przygody Power Rangers. I właśnie w takich - młodzieżowych - rejonach powieść powinna pozostać i nie próbować wychodzić do innego odbiorcy. Jeżeli skończyłeś 12 lat, odpuść sobie. Chyba że ktoś da Ci ją za darmo, wtedy możesz poświęcić tę godzinkę i się nieco pośmiać.
PS.Księga oczywiście ukazała się na rynku polskim, niech Was nie zmyli okładka oryginalnego wydania. Po prostu okładka naszej wersji jest mało ciekawa, a ta – no, popatrzcie sami. Czy to nie nowy wymiar absurdu? :D Jest jak plakat jakiegoś słabego filmu SF z lat 50, typu Blob, który widzisz na własne oczy, ale nie możesz uwierzyć w to, co zobaczyłeś ;) Po prostu... Popatrzcie na nią! :D
Wujek Staszek radzi: Zanim pójdziesz do fryzjera, sprawdź najpierw, czy nie strzyże się tam szatan. Zaoszczędzi Ci to niepotrzebnych kłopotów i równie niepotrzebnego owłosienia.
Etykiety:
Graham Masterton,
horror/thriller,
książka,
literatura,
recenzja
wtorek, 20 listopada 2012
Gra w chowanego (3/3)
by Heini Kadlubek
Przeto i inskrypcje nagrobne wpisują się w bezlik zjawisk, praktyk – do których uciekają się ludzie, którzy stoją wobec czyjejś śmierci. Nieprzypadkowo użyłem sformułowania „uciekają się”. Jest to bowiem eskapizm. Spojrzenie zostaje przerzucone ze śmierci jako nieuchronności biologicznej – z tego, czym naprawdę jest – na plan symboliczny.
Częstokroć ubolewa się nad ograniczonością języka jako takiego. Każdy choć raz znalazł się w sytuacji, podczas której bezradnie rozłożył ramiona, mówiąc jednocześnie w obronie – „tego się nie da opisać słowami”. Bezradność owa jest wzorcowa, gdy staram się opisać sen tak, ażeby oddać jego istotę. Wszelako mówi się – „opowiedz mi swój sen”. Chcąc trafić w oczekiwania interlokutora powinienem przedstawić moje senne marzenie jak opowiadanie, ze wstępem, ekspozycją, etc. Jakkolwiek nie jest to już ów sen, miast niego odbiorca poznaje jego nieudałą rekonstrukcję.
Sen można określić jaką przygotowanie do śmierci. Mówi się o śmierci jako o wiecznym śnie. Także tych, którzy umarli cicho, bez skarg i łagodnie opisuje się słowami – „wyglądała tak, jak gdyby zasnęła i w każdej chwili mogłaby się przecknąć”. Czasami granica między jednym a drugim jest bądź płynna, bądź niedocieczona. Bywa i tak, że umiera się we śnie. Niejeden śni o podobnej śmierci. Wtedy sen się może spełnić w trakcie snu.
Kładę się, opuszczam powieki i po pewnym czasie, bez perturbacji, po prostu - dokonuję żywota. Właśnie „dokonuję żywota”, czyli zwyczajnie, naturalnym trybem zamykam swoje sprawy, toteż umieram, bo nic mnie tu już nie trzyma.
Porównanie śmierci do snu jest dwustronne. Mówi się: „spałeś niby zabity”. Co ciekawe, w podobnych słowach znajduje się pewien ton aprobaty, czyli: podziw dla krzepkiego snu. Przy czym o umieraniu niewiele się powiada. Póki się żyje, póty nie chce się na te tematy dużo mówić; kiedy zatem?
Pozostają żałobnicy. Złożenie kondolencji jest obowiązkiem niewdzięcznym. Co można powiedzieć osobie, którą odumarł ktoś, kogo kochała? Nie wiadomo; zresztą i ona nie wie, co należałoby wysłuchać. Toteż lepiej zmilknąć. Milczenie nie jest jednoznaczne z obojętnością. Całkiem prawdopodobne jest to, że prawdziwie zobojętniali mają usta pełne komunałów. Podejdzie „współczujący” do wdowy i rzeknie przyciszonym głosem – „wiem, co czujesz, droga”. „To dziwne – odpowie nagabnięta – bo ja z kolei nie wiem”. Bądź można usłyszeć – „łączę się z tobą w bólu”; jest to mistyczna komunia w cierpieniu. Wielu się podłącza niby do jakiegoś gniazdka.
Bohater pierwszej powieści Stanisława Lema milczy:
W drodze powrotnej Stefan manewrował tak, żeby się czasem nie dostać w pobliże ciotki Anieli-wdowy, nie żeby jej nie lubił, albo nie współczuł, przeciwnie, było mu jej żal, tym bardziej, że wiedział, jak kochające się stanowili ze stryjem małżeństwo, ale mimo gorączkowych wysiłków nie mógł wykrzesać z siebie ani jednego zdania kondolencji1.
Tymczasem pozwolę sobie powrócić do właściwości języka. Jeśli słyszę, że redukuje on, ba, spłyca ludzkie doświadczenia i emocje – to nie mogę do końca przystać na ów zarzut. On to bowiem je modeluje, a może nawet kreuje, dając prawo zaistnieć. Czy jest coś do pomyślenia, zrobienia, czego nie jestem mocen nazwać? – musiałbym dłużej pomyśleć. Mówię to, co jest. Gdy o czymś nie mówię, to tego nie ma. Muszę być naśladowcą mego praszczura, Adama, żeby wiedzieć, na czym stoję. Jednak najpierw nauczą mnie mówić.
Jeśli Nietzsche podpisywał się na furiacko pisanych epistołach mianem Dionizosa, to jakże mógł pozostać Fryderykiem Nietzsche?
Czytam oto wyryty na nagrobku napis: „tutaj spoczywa ś.p. X” – i nie mogę się żachnąć, że ktoś blaguje, bowiem niepodobna, aby ktokolwiek mógł spoczywać pod zwałami ziemi. Ci którzy przychodzą na ów grób nie pojmą powyższych zarzutów. Oni przychodzą do niego – a nie na miejsce, gdzie złożono zwłoki. „A cóż to za różnica? podnosisz wyłącznie kwestię nazewnictwa” – zarzucisz mi. Czyli sprawa fundamentalna, proszę, słuchaj mnie uważniej. Oni odwiedzają; ich przyjście to przy-bycie.
Nie staje mi autorytetu, przytaczam tedy słowa ojca Alberta z opowiadania Msza za miasto Arras:
Czym jest gwałt, który nazwiesz karą? Jest karą. A czym urojenie, które nazwiesz wiarą w zbawienie? Jest wiarą w zbawienie. Człowiek wydaje ci się utworzony z czynów i zamysłów, gdy tymczasem jest także utworzony ze słów2.
Słowo jest święte. Słowo jest przekleństwem. Pewien człowiek wygłaszał słowa, które mu dyktował Bóg. Jego stentorowy głos rozbrzmiewał w szerokiej okolicy. Znajdował posłuch u ludzi. Cieszył się poważaniem, słowa jego zostały rzucone na żyzną glebę. Uznał siebie prorokiem, my go w tym zdaniu umacnialiśmy. Zatem rzeczywiście był on prorokiem. Jednak pewnym ludziom jego nauki nie przypadły do gustu. Uznali go za wichrzyciela, a do tego – wariata. Rozpowiadano – czubek. Ludzie się od niego odwrócili, czasem ciśnięto weń kamieniem. Słowa jego zadekretowano jako bełkotliwy dialekt obłąkanego. Jako schizofrenika, a był nim, wreszcie zamknięto go w odpowiednim domu. Zrobiono z niego wariata.
Słowo staje się ciałem. Potrzeba nam tylko przekonującego poety. Wówczas: zapach chowanego ciała jest tożsamy z wonnymi kwiatami wieńców pozgonnych. Czoło zmarłego jest rzeźbione w marmurze. Ciało umarłej – pamiętaj, skoro to mówię – nie jest rozpaczliwie nieme, ale zmilkłe, bo pogrążone w zadumie.
Przechodzę obok nagrobka i czytam wyrytą nań prośbę – „Proszę ciebie, przechodniu, o modlitwę za moją duszę. Zdrowaś Mario...”. – Składam więc ręce do modlitwy. Modlę się za niego, a nie za pozbawione duszy ciało. Zwraca się do mnie człowiek, odpowiadam mu podług tak a nie inaczej przedstawionej przezeń prośby.
Inskrypcje nagrobne są poezją. Zwykło się mówić, że poeta jest fantastą, jego związki z życiem i ziemią są jedynie deklaratywne czy umowne. Zajmuje się on tworzeniem słów, fraz – czymś nienamacalnym; vulgo: niepotrzebnym. Powiem inaczej: on tworzy poprzez słowa i zdania. Póty nie poznamy śmierci, póki nie będziemy o niej mówić. – „A czy milczenie nie jest złotem?” – usłyszę. Dobrze – odrzeknę – uznaję prawdziwość tych słów, pozostało tedy tyle tematów i rzeczy, które nie są ani złotem, ani milczeniem.
Zdążyłem był na opolski cmentarz przy ulicy Wrocławskiej. Znalazłem się na jego terenie, zaraz gdy przekroczyłem uchyloną furtkę. Skręciłem w lewo, tam znajduje sie opleciony powojem mur. Natknąłem się na niemieckie tablice nagrobne.
Dowiaduję się, że oto tutaj spoczywa on w Panu. Widzę też dwie nisze. Jedna jest pusta. Natomiast druga jest schronieniem dla okaleczonej rzeźby. A niektórzy zżymają się na to, że nikt tu nie przychodzi, że cmentarz ów został zapomniany.
Jakkolwiek odczytuję nader optymistyczny napis – Wiedersehen! Czymże bowiem jest trwanie człowieka wobec wieczności. Jest ono chwilą. I implikuje to pogodną myśl – rozłąka jest tylko tymczasowa! Wszelako zwykłem mówić „do zobaczenia” komuś, kogo wrychle zobaczę. Wreszcie: mówię to osobie, którą przede wszystkim chcę zobaczyć. Nie jest to, jak się przypuszcza, ot, formuła pożegnalna – ale zaklinanie niedalekiej przyszłości.
Paul Schylla jest jednym ze szczęśliwców, który pozostawił po sobie inskrypcję nagrobną. Bowiem z wielu tablic starł je – oględnie mówiąc – czas. Niektóre są idealnie gładkie. Na niepodobieństwo zakrawa przypuszczenie, iż kiedyś były one zapisane. Coś, co było, ale tego już nie ma ontologicznie jest równocenne z moimi fantazjami, ba, urojeniami.
Wiele nagrobków leży bezładnie wzdłuż muru, niby rekwizyty do dawno niegranej sztuki. Spośród nich wyodrębniam spojrzeniem jeden, który wyróżnia się gęsto zapisaną powierzchnią. Jest to nagrobek Johannesa Jahna. – I czytam, że piastował ważny urząd. Stworzenie owego napisu było ostatnim aktem oddania mu należytych honorów. Brzmi on jednak chłodno. Życie człowieka zostaje wtłoczone między wąskie ramy. O ile bogatsze są tablice, które noszą na sobie jedynie imię i nazwisko zmarłego. Ktoś, kto przyjdzie na taki grób, nie będzie przyporządkowywał swoich przemyśleń pod nagrobny biogram.
Odstępuję od muru i dostrzegam napisy, będące dedykacjami. Czytam więc: najdroższemu synowi / Rodzice i Rodzeństwo, Bądź wola Twoja Panie / kochanej mamusi i żonie / dzieci i mąż, Drogiej matce / syn synowa i córka. Są to podarunki osobiste. Człowiek obcy może mieć skrupuły, czytając powyższe inskrypcje. Rad nierad wnika on w pewne relacje rodzinne i niejednokrotnie pogmatwane stopnie zażyłości.
Nadto uzmysławia on sobie, że śmierć człowieka jest żałobą wielu bliskich mu osób. Umiera się po wielekroć. W jednej osobie kończy się życie: męża, ojca, brata. Wraz z jego śmiercią ginie świat, który on dostrzegał i przeżywał.
Być może o tym śpiewał Grzegorz Ciechowski w utworze Republiki Śmierć na pięć, mógłby o tym świadczyć poniższy wyjątek z utworu:
skoczył kot
a za kotem pies
za nim koń
a za koniem ja
razy pięć
skaczę razy pięć
nie ma cię
wyskakuje świat
Zresztą i ty odchodzisz takim, jakim byłeś przez umierającego widziany. Nikt nie odtworzy ciebie tak, jak robiło to jego oko. W piosence Republiki ogrom świata reprezentują zwierzęta, formujące samostraceńczy korowód. One skaczą, można powiedzieć, na łeb na szyję. Skaczą w otchłań. Naraz świat obraca się wniwecz. Drzewo, które on widział zaraz po przebudzeniu się nie istnieje. „Zaraz” – powiesz – „wprowadzasz mnie w błąd, ono istnieje – i to bardzo realnie. Bez żadnego problemu je dotykam”. Jednakże – słuchaj – nie jest to jego drzewo, które spostrzegał, gdy dniało.
Będąc pod wpływem podobnych przemyśleń łatwiej przyjdzie dać odpór projektom kary śmierci. Ostatnia noc – później, ba, za moment już nie będzie nocy. Korytarz – widzisz go – on prowadzi do izby z szubienicą. I ostatnie życzenie. „ – Pali pan? Nie? no, teraz pan chyba zapali, co?”. I że niby to wszystko po twojej agonii będzie trwało. Ci, których znałeś będą jeść, pracować tak samo, jak to robili do tej pory. Do celi śmierci wkrótce zawita twój następca. Ty nie dajesz wiary tym zapewnieniom: przeto z tobą wszystko odchodzi.
Oddam na chwilę głos Andrzejowi Szczypiorskiemu, on mniej więcej pisał o tym samym:
Kiedy umarł młody saint Omer, zapytałem siebie, gdzie teraz świecą gwiazdy tego dziecka? Ano, zgasły na zawsze. On miał inne gwiazdy niż moje, choć przecież te same. Jego słońce już nie świeciło, jego wiatry już nie wiały po świecie, jego deszcz nie padał już na pola, jego drzewa już nie szumiały. Wszystko szczezło (...)3
Oto odkrywam tajemnicę końca świata. Słowa, które spisał Jan Apokalipktyk wreszcie do mnie przemawiają. Będę wiedział pierwszy, kiedy ozwą się anielskie trąby. I pieczęć po pieczęci zostaną zerwane. Położę się do łożnicy. Będę tego potrzebował, ażeby zebrać siły do najdalszej z moich podróży. Będzie to Otchłań. I nigdzie już nie dotrę4.
Nasz język jest przepojony metaforami. Nawet nie wiemy, jak często metaforyzujemy. Także o sobie, który przestaje być podmiotem myślę jako o osobie. Nie mogę pojąć, że nic nie ma. Nicość utożsamiam z Czeluścią czy, co zrobiłem wyżej, z Otchłanią. One ukrywają bogactwo.
Umarły prowadzi życie. Czy jego egzystencja jest podobna do naszego życia? – zapewne tak. Przeto czyta się inskrypcje nagrobne informujące, iż ktoś „zasnął w Panu, „spoczywa w pokoju”; czy bardziej zdynamizowany komunikat: „przeniósł się do wieczności”. Zatem wykonuje on podobne ruchy do naszych poczynań. Odpoczywa, myślę że jest zdrożony. Przenosi się dokądś. Ich pośmiertne bytowanie nazywamy według kategorii, którymi posługujemy się jako ludzie żywi. Dziwi cię to?
I jeśli moje życie pozagrobowe nie będzie się znów tak bardzo różniło od tego, które aktualnie mam – to dlatego, że inaczej żyć bym już nie potrafił. Tak oto wszelkie możliwości rajskiego wywczasu limituje moje myślenie.
Wszystkie ceremonie, nasze zabiegi wokół zmarłych można by sprowadzić do jednego stwierdzenia. Nie robimy nic innego, jak oswajamy się ze śmiercią. Na początek – ze śmiercią bliźniego; ale w dalszej perspektywie ze śmiercią, która i nas spotka. Myślę, że wyciąganie tak prostych wniosków jest błędne i – przynajmniej dla niektórych – niesprawiedliwe. Natknąłem się niedaleko podniszczonej kaplicy pomiędzy przerdzewiałymi krzyżami na wyraz miłości. Na jednym z nagrobków oto przeczytałem: Daj Panie / siostrze mej / ukochanej zaznać / pokoju i / światłości / wiekuistej. Jest to ślad uczucia, myślę, niepodyktowanego konwencją.
1 S. Lem, Szpital Przemienienia, Warszawa 1975, s. 25.
2 A. Szczypiorski, Msza za miasto Arras, Warszawa 1971.
3 A. Szczypiorski, dz. cyt., s. 107.
4 Wiele razy słyszałem opinię, że nie liczy się cel podróży, ale samo podróżowanie, wędrówka. Nie wiem, dlaczego pomyślałem o agonii.
Etykiety:
Andrzej Szczypiorski,
filozofia,
Fryderyk Nietzsche,
literatura,
muzyka,
opowiadania,
poezja,
przemijanie,
Republika,
rock,
sen,
Stanisław Lem,
śmierć,
wiara
środa, 14 listopada 2012
Gra w chowanego (2/3)
Umierający rozdziera w końcu zasłonę. Wydając ostatnie tchnienie uzyskuje z gruntu niepojętą eksperiencję.
„O czym my możemy ze sobą rozmawiać, kiedy ty jeszcze nie umarłeś?” – musi się w takim razie zapytać ten, który skonał; może z pewną wyższością, może z przydźwiękiem smutku w „głosie”. Może jednak, zgodnie z paradoksalnym porządkiem biblijnym – role ich są zgoła odwrotne. Wszelako Chrystus rzekł ongi...: Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani.
Cmentarz, co jasne, pełni przede wszystkim funkcje pochówkowe. Jego ziemia przyjmuje zmarłe ciała. Jakkolwiek skupia on w sobie i inne zastosowania. Albowiem:
Cmentarz jest również uznawany za miejsce publiczne, stanowiące własność publiczną. Dotyczy to zarówno cmentarzy komunalnych jak i wyznaniowych. W strukturze, przestrzeni miejskiej jest to bardzo ważna podprzestrzeń, w ramach której obserwuje się szereg działań i zachowań społeczności miejskiej1.
Dlatego też, gdy powiemy komuś, że byliśmy w południe na cmentarzu, usłyszymy – „Też mi pomysł, jeszcześ młody. Jesteś jakimś obsesjonatem. To jest niezdrowe, mówię ci...” Nekropolia jest miejscem, które zarówno umożliwia podtrzymać pamięć o zmarłym, jak i porzucić niektóre związane z nim wspomnienia, które utrudniają życie jako takie. Przebywanie w niej nie implikuje tego, co dawne, byłe, więc nieaktualne – bywa zgoła odmiennie.
Cmentarz przy ul. Wrocławskiej znajduje się jak gdyby na ustroniu, nie jest miejscem często uczęszczanym. Mimo to można na nim spotkać młodych przemierzających cmentarną drogę przechodniów. Niejeden z nich w ciszy projektuje pewne bliższe bądź dalsze plany. Bywa i tak, że znalazłszy spokój, rozważa on coś w sobie. Możliwe, że podążający ostatnim odcinkiem drogi konduktu żałobnego pomyśli o obumarciu jako o perspektywie, która niechybnie jest mu pisana. Myślenie o własnej śmierci jest myśleniem wybiegającym w przyszłość najdalszą i ostateczną.
To niesłychane, że cmentarz jest miejscem spaceru par, najczęściej – młodych. Jeśli ich zażyłość jest wystarczająco silna, to mogą oni w niedalekim czasie dać życie kolejnemu pokoleniu. Wiąże się to i z nadzieją, i z pewnym pocieszeniem: więc jednak to prawda, że non omnis moriar. Przeto – rzędy, szpalery krzyży są mijane przez tych, w których tu i teraz ogniskuje się Życie. Oprawą dla spotkań jest przyroda, mianowicie – wiekowe, rozłożyste drzewa. Zakorzeniły się one między grobami w czasach, które pamiętam z opowiadań.
Gdy wiosna jest w przepychu, wtedy korony drzew się zielenią. Łatwiej jest przystać na obowiązek skonania. Odgłosy życia wypełniają tedy miejsce spoczynku.
Natomiast jesień one drzewa ozłaca, wtedy dzień upływa szybciej, a i życie jakoś bardziej nieuchronnie niźli dotychczas przepływa między palcami. Nim nie odlecą w dal – ptaki darzą trelem cmentarne nagrobki i ludzi przygodnych. Niezależnie od pory dnia – rudzik wyśpiewuje nieustannie tony melancholiczne. Niektóre ptaki „budują się” w obrębie murów cmentarnych. Dlatego zdarzy się, że na terenie nekropolii uda nam się zoczyć tzw. „ptasiarza”, czyli człowieka, który z zainteresowaniem oraz empatią dokonuje obserwacji ptasich zwyczajów. Niektórym nieodłącznie towarzyszy aparat. Przy jego pomocy „badacz przyrody” wykona zdjęcie z pogranicza sztuki i dokumentu. Cmentarną kaplicę upodobały sobie rozmaite sowy. Niekiedy można na jedną z nich natrafić i zauważyć, jak regeneruje się po doświtowych aktywnościach.
Pytającym o to, czy istnieje życie pozagrobowe, w świetle powyższych słów odpowiem, że tak, bowiem – pominąwszy robactwo – jeno poza grobem krzewi się wszelkie istnienie.
Gdym szedł w głąb cmentarza, to dogasł we mnie pesymizm. Opadły mnie dalekie od rozpaczy przemyślenia. Odczułem spokój. Nie sądzę, aby mój stan ducha był aż tak osobny. Na jakiś czas zamarłem. Roztoczywszy wzrok po dalej położonych nagrobkach, zdałem sobie jasno sprawę ze swojej śmiertelności – i, co więcej, przystałem na nią. Wreszcie pomyślałem, że to jest moje miejsce – i nie było w tym ani krzyny goryczy czy ironii. Była i tęsknota: za tym, by mieć swoje, na wyłączność, miejsce. Móc w końcu osiąść gdzieś na stałe.
Wróciwszy do domu, pomyślałem, że o istotę śmierć nie powinienem się pytać tych, którzy żyją – by mieć właściwe kompetencje należałoby choćby raz umrzeć, jak Łazarz. Natomiast gdy umrę, już się o to nie zapytam.
W pewnej piosence Peter Steele, lider zespołu Type O Negative, znalazł miejsce dla słów: „wszystko umiera”2. Wyśpiewywał on tę prawdą – na którą niełatwo przystać – na wielu koncertach. I kiedy można było mniemać, że dzień po dniu wszystki świat odumrze śpiewającego – niespodzianie to jemu przyszło umrzeć. I dziś wielu nie potrafi sobie tego wyjaśnić.
Przeto częstokroć na wieść o czyimś zgonie powiada się – „nie rozumiem tego”. Albo – „widziałem go bodaj wczoraj, zupełnie nie wyglądał na takiego, który sposobi się do zejścia. Wszelako zawsze był okazem zdrowia”. Mówi się tak, jak gdyby przeznaczeni na prędką śmierć owiani byli mistycznym chłodem. „Słuchaj, X tej nocy oddał ostatnie tchnienie”3 – oznajmię napotkanemu. Wyjąka wreszcie, nie kryjąc zdumienia – „jak to możliwe?”
Jakkolwiek, kto zna tekst Petera Steele’a o umieraniu dookolnych bytów, ten powinien być na to przygotowany tak, jak na swój kres. Czy śmierć opłakiwanego człowieka nie jest twoją własną śmiercią?
Współczując, rzutujesz na niego swoje wyobrażenia o byciu umarłym. Gdyby mógł wciąż cierpieć, to przydałbyś mu bólu.
Nadto wszystko to, co robimy dla zmarłych, jest naszą przyjemnością: cała przyjemność po naszej stronie. Wznosimy umarłym miasta, nazywane nekropoliami. Przechadzamy się przygrobowymi ścieżkami. Bardzo lubimy spacerować, zwłaszcza słoneczną porą. I nie ma tłumów, zatorów. Wyjąwszy Zaduszki, podczas których widzimy wiele znajomych twarzy. Jak dobrze jest ich ponownie zobaczyć. Lubimy przestronne cmentarne alejki. Doceniamy wreszcie i drzewa, i zapach kwiatów, których sami znosimy całe naręcza. Czyż nie jest zdrowo co jakiś czas opuścić zakurzone miasto?
Jeśli przemierzam cmentarne alejki i odczytuję z płyt nagrobnych imiona, nazwiska, daty narodzin oraz śmierci – to nie robię tego dla nich samych. Porównuję swój wiek z liczbą lat, której dożyli zapełniający nekropolię ludzie. Prowadzę rachunki, statystki na własne potrzeby. Gdy napotykam mojego rówieśnika, to z wiadomych przyczyn się wzdrygam. A jak to będzie, kiedy umrę? kto przyjdzie? jakie będą reakcje poszczególnych przybyłych? - zgadujemy, bawimy się w przypuszczenia.
Usadawiam się na ławce, zostały one roztropnie porozmieszczane w zacienionych koronami drzew miejscach. Naraz na jednym z nagrobków zoczyłem swoje nazwisko. Niepokoję się przez chwilę, ale na koniec stwierdzam, że jest to wcale zabawny zbieg okoliczności. Wszakże mam jeszcze czas. Dlatego spocząłem na ławce.
Przewędruję wiele cmentarzy i będę znał przyzwyczajenia grabarzy. Może natknę sę na kogoś pokroju cudacznego – nomen omen – Leo Hysia4.
Wreszcie, to nikt inny a my wydajemy kamieniarzom dyspozycje wyrycia na grobie adekwatnych inskrypcji. Ażeby później móc przychodzić, by je raz po raz odczytywać. Niechybnie w owych słowach zaklęte zostało ukojenie. I my je znajdujemy. Przychodzimy po nie, dlatego nie możemy go przeoczyć. I będę żył powoli, nieśpiesznie. Śmierć będzie we mnie cicho dojrzewała, nie rzutując na ważne sprawy, które będę załatwiał. Wreszcie nie zaciąży owo dowieranie na moich relacjach z innymi ludźmi. Rodzimy się śmiertelni, ale cokolwiek dobrze sobie z tym radzimy.
Bywa jednak i tak, że przemaszeruje mi przed oczami kondukt pogrzebowy. I choć nie boję się pogrzebów, co więcej – doceniam ich funkcje – to mimochcąc, pogrążam się w sobie. Atoli tak dobrze zorganizowaliśmy sobie świat, że gdy jeszcze raz spojrzę na żałobników i widzę ich spokojne twarze i wyprostowane sylwetki, to i ja odnajduję w sprawnie przeprowadzonej ceremonii otuchę.
Widziałem trumnę niemal zmiażdżoną pod ciężarem okolicznościowych wieńców i wstęg. Zmarły jakby zniknął. Proszę, tylu ludzi chciało po raz ostatni się pożegnać, rzucając gęsto pleciony wieniec. Istotnie – krótkie „cześć” to w takim wypadku zdecydowanie za mało.
Nie dokonywałbym prostego rozgraniczenia na opuszczającego oraz opuszczanych. Rozbitek Antoine de Saint-Exupery, będąc bliski śmierci z braku wodu, niemal wykrzykiwał na pustyni, jak następuje:
Jakie dziwne odwrócenie ról! Zawsze myślałem, że właśnie tak się dzieje, a jednak potrzebowałem Prevota, żeby uzyskać zupełną pewność. No tak, Prevot także nie zna tej przedśmiertnej trwogi, którą nam ciągle kładą do uszu. Ale jest coś, czego ani on, ani ja nie możemy znieść (...) Nie mogę założyć rąk, patrząc na tych rozbitków! Każda sekunda milczenia po trochu zabija tych, których kocham! (...) Dlaczego to ognisko nie zanosi naszego wołania aż na krańce świata? Cierpliwości! Idziemy! Idziemy! Niesiemy wam ratunek!...5
Następuje tu pewien zwrot w myśleniu. Tym samym innymi są niżeli dotąd były i życie, i śmierć. Któż bowiem tak usilnie odczuwa rozłąkę? Ten, który zstępuje do grobowej czeluści – czy jednak ból dotyka, jak to się mówi, bliskich? Człowiek powodowany heroizmem nie kończy ze sobą. Nieraz się słyszy: „dałbym już sobie spokój”, „nic, tylko strzelić sobie w łeb”, jednak zaraz dopowiada się – „gdyby...”. No właśnie, gdyby nie dzieci, matka, może żona. Dokonanie aktu pożegnania się ze sobą wobec pustego świata byłoby wdzięcznym zadaniem. Jak widać, śmierć nie zrzuca ze mnie obowiązków. Wszystkiego tego, co jestem winny innym. Mówi się przecież: - już będą trzy lata, odkąd umarł. Ale jest ze mną, służy mi radą. Bądź bardziej mroczne sformułowanie, jak – „nawiedza mnie we śnie”. Zwierzamy się im przy ich grobach. Któż ma cierpliwość podobną ich cierpliwości?
1 S. Tanaś, Przestrzeń turystyczna cmentarzy: wstęp do tanatoturystyki, Łódź 2008.
2 Tytuł utworu w oryginale brzmi „Everything dies”.
3 Czy raczej zostało wydarte jego trzewiom.
4 Chcących dowiedzieć się czegoś o nim, odsyłam do książek G. Grassa Blaszany bębenek czy Psie lata.
5 A. de Saint Exupery, Ziemia – planeta ludzi, tłum. Zespół redakcyjne, Warszawa 1995, s. 92.
Etykiety:
filozofia,
Gunter Grass,
literatura,
muzyka,
opowiadania,
przemijanie,
śmierć
środa, 31 października 2012
Gra w chowanego (1/3)
by Heini Kadlubek
Co zaskakujące, ziemię cmentarną jako żyzną, czyli gotową przyjąć ciała-ziarna, postrzegał Martin Heidegger. Przygodnie praktykując poezję - może na marginesie jednego z listów - napisał:
Cmentarze i groby są to Boże pola,
na których zasiewa się zmarłych ludzi,
aby na końcu czasów ożyli,
zmartwychwstali i aby wyrosło życie
Słowa powyższe tym bardziej zdumiewają, że ów filozof jakby programowo nie pisał o Bogu. Nie mogąc niczego o nim powiedzieć, wybrał milczenie. Doświadczenie śmierci miałoby tedy być doświadczeniem życiowym. Umieranie podług Heideggera jest czymś jedynie własnym, dlatego – tak drogim. Niejako rewers (albo awers, wszystko jedno) dla pojęcia bycie-ku-śmierci stanowiłby naprędce uzyskany zwrot: umieranie-ku-życiu. Przy czym w pewnym sensie są one tożsame, identyczne.
Niejeden raz słyszałem, jak to świeżo odumarły mówi o odczuwaniu pustki. Ale przecież pustka wyraża chłód i regularną przestrzeń. Gdy tymczasem wyrywa się człowiekowi nieforemne rany, które palą.
I także wiadomo, że to jedynie widzenie, słyszenie, dotknięcie siebie nawzajem pozwala, wprawdzie nadal w niepełnym stopniu, poznać, odczuć obecność drugiego. Nagle – widzi się trumnę niknącą we wnęce. I kto w niej jest? – Nikogo nie ma.
Jednakże aktualnie jest jasno. Wręcz niebywale. Dlatego też aż dziw bierze, że tu tak bezludnie. Myślę, że to pora południa. Słońce wyżej nie wzejdzie. Przynajmniej nie dzisiaj. Znajduję się na terenie parku. Oto dokądś zmierzam.
Chodzę po piaszczystym wzgórku. Wokół – drzewa. Nie wydaje mi się, aby ta okolica była przychylna wobec wędrowców. Widocznie: nic tu po nich.
Nie powiem, abym przemieszczał się swobodnie. Mój krok nie jest lekki. Ważę swoje ruchy. Mimo to: idę.
Spaceruję po mogile. Tylko: skąd ja to wiem? I czy mi to w smak, czy nie? Oczywista, opada mnie przestrach. Ale i temu uczuciu wtóruje słodycz. Przy czym: sza, o tym jeszcze wspomnę słowem.
Kim są pogrzebani? Na pewno nie męczennikami. Zdaje się, że pode mną zagrzebane są wydłużone ciała moich przodków. Czy zatem nie stoję na pewnym gruncie?
Nie można mnie potraktować jako szmeru danej chwili, czyli że: owocu co najwyżej kilkusekundowego wyładowania. Bo też zostałem poczęty dawniej, kiedy indziej.
Nie jestem wreszcie kolorowym ptakiem, który momentalnie zapala się od barw własnych piór.
To właśnie sobie uświadomiłem, gdy powziąłem spacer po grobie przodków. Jednakże nie mówię, że nie jestem ani trochę zlękniony. Przecież jestem. Ale nadal jest to spacer.
Wszelako i tak nie może mnie zadowolić wyłącznie świadomość starożytności mojej krwi ani to, że zmyślny szlifierz – kto? – kształtuje moje kości. Jest to zaledwie początek. Ale i nie omieszkam dodać: warunek sine qua non.
Zatem nie czekając chwili, wiedząc tyle, ile akurat powinienem, znalazłszy wyrwę w szpalerze drzew, schodzę z kurhanu.
Wtedy też interesuję się wałem nadrzecznym. Także on jest biały jak ów piach mogilny. I choć nie wytrząsnąłem z pamięci – gdzieżbym śmiał! – mojego niedawnego doświadczenia, to spieszno mi zobaczyć żywą istotę. A być może także – daj, Boże! – życiodajną.
Gdy raptownie ujrzałem dziewczynę – to zapragnąłem tego, by mój wzrok nie zgasł. Dlaczego moje pragnienie było tak niecodzienne? Bo widziałem coraz mniej. Gaśnięcie oczu utożsamiłem z umieraniem. A może było to zaledwie tymczasowe wykolejenie się duszy z ciała?
I jeszcze pytanie. Skąd to wszystko: wzgórek cmentarny, słońce, jasna ziemia, wał uformowany z piachu i – chyba najważniejsza z wyliczanki – owa dziewczyna? Która przecież nie była bardziej namacalna ponad wiatr.
Oto cmentarz przy ulicy Wrocławskiej.
Uderzające jest zaniedbanie, jakiego wobec rzeczonej nekropolii dopuścili się opolscy dygnitarze. Rozmaici szubrawcy od czasu do czasu dopuszczają się aktów wandalizmu. Nie zostają ukarani, jest tak, jak gdyby nikomu nie zależało na tym, by cmentarz trwał i nie niszczał. Zapoznane rzeźby nieintencjonalnie reprezentują sztukę naznaczoną refleksją vanitas.
Powiada się z przekonaniem – oraz z pewnym optymizmem – że w obliczu śmierci każdy jest równy. O ile samo stanięcie in articulo mortis jest przeznaczeniem każdego, o tyle oprawa ceremonii funeralnej oraz nagrobek, czyli ostatnia oznaka bytności danego człowieka, bywają różnorodne. Różnice jakościowe są widome. Powiedziałbym nawet, że śmierć wyjaskrawia nierówności, które dawniej były wprawdzie dostrzegalne, ale już nie tak silnie manifestowane.
Kiedy to dusza opuszcza zamierające ciało, naówczas ostatkami sił konający szepce zaufanemu – „Rozstaję się z życiem. Mogę ci tedy wyjawić, iż udanie się w niebyt jawi mi się jako przejmująca lękiem i bólem perspektywa. Czy też w zasadzie – jej brak. Toteż racz, mój przyjacielu, wysłuchać moich ostatnich, bo przedzgonnych, dyspozycji. Grobu mojego one dotyczą. Jasnym jest, że dla wielu ludzi znaczyłem niemało. Przez dziesiątki lat umacniałem swoją pozycję społeczną. Chcę więc, ażeby mię pożegnano należycie.
Zatem pragnę, by nagrobek położony na mojej trumnie świadczył o mnie. Będzie to mój ostatni gest. Ludzie reprezentujący przyszłe pokolenia przechadzając się cmentarnymi alejami niejednokrotnie przystaną przy miejscu mojego spoczynku, aby na głos przeczytać z rewerencją oraz podziwem moje nazwisko. Rzekłem.”
I klap, umarł. Gromnica jeszcze nie dogasła, zamówiona płaczka nie uroniła ani łzy, a ciało odwieziono chyłkiem do pobliskiej kostnicy. Nie mija jeden dzień - wola zmarłego zostaje spełniona. Potąd admirowany – odtąd będzie adorowany.
Kiedyś oddalony na linii czasu potomek postawi pytanie swojemu rodzicielowi – „A kim jest ten pan na tym zdjęciu?” Rodzic odrzeknie – „Moje dziecko, jest on twoim dalekim przodkiem, zdaje się, że bratem pradziadka albo jego stryjem. Nie pomnę”.
Na pewno żywi są depozytariuszami genów swego agnata, ale niemal tylko nagrobek jest w stanie o nim cokolwiek powiedzieć. Pod nazwiskiem umarłego częstokroć znajduje się pewna inskrypcja. Także i ona przekazuje pewną wiadomość na temat zmarłego. Co więcej, nawet jej brak jest wielomówny.
Atoli najczęściej to ci, których odumarł bliski, zlecają kamieniarzowi wydłubać na grobie akuratne słowa.
Znawcy sztuki pisząc i mówiąc o sztuce sepulkralnej, nolens volens, podnoszą kwestię śmierci oraz umierania. Jest to więc działanie na styku estetyki, filozofii i – wreszcie – eschatologii.
Wiedza o miejscu, w którym spoczywają zwłoki bliskiego, podtrzymują wrażenie jego istności. Przeto – nawet po jego śmierci będą mówić: „On jest nieżyw”, „on jest umarłym”. Jak widać: „on jest”, tedy jeśli jest, to jak jednocześnie miałożby go nie być? Nawet gdy jego obudowane trumną ciało zniosą w czeluść – to na pytanie przygodnych: „gdzie ów przebywa?”, „gdzie spędza chwile?” – rozliczni, nieprzebrani przyjaciele niezmiernie będą odpowiadać, rozsnuwając pajęczynę niepokoju: „on jest w mogile.”
Bliski jest rzeczywiście blisko, nawet wtedy gdy znajduje się w dalekiej nekropolii, niejednokrotnie umiejscowionej w innym województwie. Jesteśmy bowiem w stanie ulokować jego osobę myślowo w konkretnym miejscu. Nadto - dobrze jest pamiętać wygląd nagrobka wraz z jego nazwiskiem, datami – narodzin i śmierci.
Podług Kanta nasze zdolności epistemologiczne uwarunkowane są przyjętymi przez nas kategoriami – jedną z nich jest przestrzenność, myślenie i postrzeganie przestrzenne1. W przestrzeni jawią nam się miejsca. Między innymi dlatego tak bardzo potrzebujemy precyzyjnych danych – nawet współrzędnych geograficznych – dotyczących miejsca spoczynku „naszego” zmarłego. Nawet właściwości bytu i miejsce bytności Boga i istot anielskich podporządkowane są kategoriom, których przemóc nie jesteśmy zdolni. Pomagamy sobie rzeźbą, obrazem czy bardziej bądź mniej lirycznym wyobrażeniem Nieba.
Niemniej – nie dotyczy to li tylko grobu. Albowiem ten, który przeniósł się na łono Abrahama we wspomnieniach innych jest zazwyczaj umieszczany w konkretnych miejscach. Nadto – w potocznym i cokolwiek tkliwym myśleniu – mówi się – „on pozostał w moim sercu”. I ono jest miejscem sui generis. Wywołuje się z otchłani pamięci sytuacje związane ze zmarłym – przywołujemy także miejsca. Na przykład rozmyślając o pewnym spotkaniu z przyjaciółką w kawiarni, o wspólnym spacerze promenadą, etc. Niejako na granicy obsesji powiada się: „spoglądam na fontannę i myślę o pierwszym spotkaniu, widzę budynek teatru – to wiem, że nieraz tam byliśmy”. Podmiot liryczny w pewnej piosence zepołu Myslovitz opowiada będąc bliski stanu monomanii – „W każdej twarzy ciągle widzę cię”.
1 Patrz: I. Kant, Krytyka czystego rozumu, przeł. R. Ingarden, Warszawa 1957.
Etykiety:
filozofia,
Immanuel Kant,
literatura,
Martin Heidegger,
muzyka,
opowiadania,
przemijanie,
śmierć
Subskrybuj:
Posty (Atom)