Dziś mój ulubiony film i artysta, którego darzę sporym szacunkiem - mianowicie "Leon Zawodowiec" i Sting! Pomysł na połączenie tych dwóch twórców w jednym klipie raczej naturalnym odruchem musiał być, skoro Sting śpiewa "Shape of my Heart" w napisach końcowych "Zawodowca". Stąd powstało takich video całkiem sporo, ale to chyba jest najlepsze. Teledysk ogółem jest całkiem niezły, warto rzucić nań okiem i uchem także.
Uf, napisałem, że postaram się szybko wrzucić konkluzję, ale niestety - nie udało mi się tego uczynić. Wszystkich zawiedzionych przepraszam, ale w zamian daję jeszcze lepszą jakość posta, dwa seriale więcej i dwa lata gwarancji! OK? OK!
A w przyszłym tygodniu mała niespodzianka... ;)
6. Co ludzie powiedzą? (Keeping Up Appearances)
44 odcinki, pięć lat emisji (1990 –
1995)
Typowi przedstawiciele angielskiej klasy wyższej - to widać, słychać i czuć!
No właśnie, co ludzie powiedzą,
widząc, że stawiam ten dość niepozorny – acz dość popularny –
serial wyżej od samego Monty Pythona? Czy stanę się pośmiewiskiem
wszystkich fanów humoru angielskiego? Czy ktoś wsadzi mi do
skrzynki pocztowej złośliwego pytona (pun intended!) albo wyśle w
kopercie jadowitego pająka (oczywiście w kopercie z dziurkami na
wentylację, o zwierzątka należy dbać)? Nie wiem. Ale wiecie co?
Nie boję się Was! I tak nie wiecie, gdzie obecnie przebywam, ha ha
ha!
W porównaniu do innych, odlotowych
seriali z tej listy, „Keeping Up Appearances” jest historią dość zwyczajną i całkiem prawdopodobną. Oto bowiem Hiacynta Bucket
(którą zresztą chce, by tytułować ją Bouquet
– ciekawe, dlaczego? ;) ), przedstawicielka angielskiej klasy
średniej, wiedzie sobie spokojne życie na przedmieściach i wydaje
się, że nie ma zbyt wielu problemów poza... no właśnie!
Zachowywaniem pozorów! I martwieniem się, co ludzie powiedzą. Pani
Bucket (ups, Bouquet) pragnie bowiem być postrzegana jaka dama,
spadkobierczyni dobrego, angielskiego wychowania, a swą rodzinę
kreuje niemalże na szlachtę. Tak więc zdanie sąsiadów jest dla
niej bardzo ważne, a jedynym sensem i celem jej życia jest udawanie
kogoś, kim w istocie nie jest.
Nie
trzeba być geniuszem (choć oczywiście sami geniusze ten blog
czytają ;) ), by domyślić się, że to komedia pomyłek i jedna
wielka farsa – Bucket, by podtrzymać iluzję pochodzenia z klasy
wyższej (w co raczej jej sąsiedzi nie wierzą) i pokazania
znajomym, iż jest od nich lepsza, często musi uciekać się do
takiej ekwilibrystyki, że głowa mała. A rodzina nie podziela jej
lordowskich zapędów – ojciec to dość niesforny starszy pan, mąż
marzy tylko o tym, by wyrwać się spod wpływu Hiacynty, a syn –
wieczny student, interesujący się jedynie, hm, kolegami – ciągle kombinuje, jakby tu od rodziców wyciągnąć forsę na kolejne
eskapady.
Choć
więc obiektywnie „Latający Cyrk Monty Pythona” to lepszy
kawałek kinematografii, to jednak do „Co ludzie powiedzą” mam
spory sentyment. Nie chodzi tylko o sympatyczne postaci, dość
pokręcony humor (moim faworytem jest moment, w którym ojciec
Hiacynty rozbijał się goły po pijaku po mieście, a pani Bucket
wiła się piskorz, by przedstawić sąsiadom jego występki w
szlachetnym świetle ;) ), ale również o to, że jest to historia
zakotwiczona w rzeczywistości. Ilu ja ludzi pokroju Bucket znałem!
Autokreacja i autopromocja była sensem ich życia i czasami ich
starania kończyły się jak u Hiacynty – śmieszną klapą ;)
Bądźmy
więc sobą i nie udawajmy nikogo! Nieprawda, że bycie sobą zapewni
nam sukces i sympatię bliźnich, ale jak robić z siebie błazna, to
lepiej być w tym szczerym! Nikt nie doceni, ale chociaż kac moralny
nie będzie gnębił!
5. Czarna Żmija (Blackadder)
Pierwsza Czarna Żmija – 7 odcinków,
1982; druga – 6 odcinków, 1986; trzecia – 6 odcinków, 1987;
czwarta – 6 odcinków, 1989... eeee... a to jeszcze nie koniec...
Hm, czyżby mały trybut dla okładki drugiego albumu Led Zeppelin?
Uf, formuła tego serialu jest bardzo
dziwna z tego prostego względu, że tak naprawdę są to cztery
seriale, powiązane jedynie postacią... chociaż nie, postacią też
nie, bo to cztery różne postaci... dobra, powiązane ze sobą osobą
Rowana Atkinsona (Jasia Fasolę kojarzysz? ;) ) i opowiada o... hm,
dziejach rodu Blackadder. A żeby było śmieszniej, serii jest
więcej niż cztery... eeee... dokładnie to chyba z dziesięć, ale
tylko cztery to seriale telewizyjne, więc nimi się zajmiemy.
Każda z serii osadzona jest w innym
okresie historycznym – pierwsza w mrocznym średniowieczu, druga w
wieku XVI, trzecia w XIX, czwarta podczas I Wojny Światowej. We
wszystkich Atkinson wciela się w
podejrzanie-podobnych-do-siebie-przodków-potomków o identycznych
imionach (Edmund), identycznej twarzy i podobnym charakterze (chociaż
pierwszy Edmund najbardziej odstaje od reszty – bardziej przypomina
wioskowego głupka, trochę w stylu Jasia Fasoli, nie ma w sobie
wiele ze szczwanego, cynicznego oportunisty, którym to staną się
jego potomkowie).
Tedy (od „więc” nieładnie
zacząć zdanie, stąd to „tedy” ;) ) tak naprawdę obserwujemy
dzieje rodu szlacheckiego, a nie konkretnej postaci, co samo w sobie
jest zabiegiem interesującym i pewnym novum. Zabawne, jak
kolejni Edmundowie stają się coraz przebieglejsi i coraz bardziej
nieprzyjemni, a ród coraz bardziej ubożeje (w pierwszej serii
głupkowaty główny bohater przypadkiem pomógł zdobyć rodzinie
wysoką pozycję w społeczeństwie angielskim, w kolejnych próbuje
zdobyć fortunę, lecz niezbyt mu to wychodzi). Co jeszcze
zabawniejsze – choć najbardziej odpowiadało mi tło historyczne
pierwszej serii, to jednak im dalej w las, tym więcej drzew, jak
to powiada mądrość ludowa i każda kolejna jest lepsza od
poprzedniej.
Jako że jest to produkcja z udziałem
Rowana Atkinsona (a często i napisana przez Atkinsona) spodziewać
się możemy całej masy absurdalnych, niesamowicie zabawnych
sytuacji (choć niektórzy uznać mogą je za bardziej głupie niż
zabawne ;) ) i... całkiem dobrej fabuły! O tak, jak na absurdalną
komedię angielską jest to osiągnięcie dość spore!
I sam
Atkinson radzi sobie nad wyraz dobrze – jeżeli ktokolwiek z Was
kiedykolwiek i gdziekolwiek wątpił w jego zdolności aktorskie,
niech obejrzy sobie ten serial!
Może jestem nieco mało obiektywny
(choć przecież „nie istnieją fakty, jedynie interpretacje”),
bo to jeden z moich seriali i muszę być nad wyraz subiektywny, ale
„Czarna Żmija” jest w(y)dechowa! To prawie opus magnum Rowana
Atkinsona (prawie, bo jest jeszcze pierwsze miejsce na tej liście) i
rzecz, z którą warto się zapoznać.
[dialog przed bitwą; ojciec pyta
syna]:
„Edmundzie, będziesz jutro walczył
z nami?”
„Broń boże! Będę walczył z wrogiem!”
4. Czerwony Karzeł (Red Dwarf)
61 odcinków! I 11 lat emisji (1988 –
1999)... nie, przepraszam, 21 z przerwami (1988 – 1999, 2009),
czyli kolektywnie około 12... A nie, sorry, bo w tym roku „Red
Dwarf” wrócił na antenę! Takoż więc – 1988 – 1999, 2009,
2012.
In space nobody can hear your... laugh?
Oto historia grupy (tak, grupy)
dzielnych (hę?) i mądrych (ha ha!) zdobywców kosmosu, którzy
przecierają nowe szlaki dla rasy homo sapiens...
Zaraz, zaraz, to chyba nie ten
serial...
OK, „Red Dwarf” to rzeczywiście
historia grupy (grupy, tak!) osobników tułających się po
kosmosie, ale, po pierwsze, załoga składa się z postaci nieco
nietuzinkowych, po drugie, niczego nie badają, lecz próbują
zaspokoić swe społeczne potrzeby, a po trzecie, tak, jest to
poniekąd sf, ale ze „Star Trekiem” ma tylko tyle wspólnego, że
go parodiuje. Chyba. Nie znam się za dobrze na „Star Treku”. Ale
podejrzewam. Bo przecież mamy tutaj gwiazdy i podróże gwiezdne...
hm.
W każdym razie – głównym
bohaterem jest Dave Lister, który przypadkiem zasypia na pokładzie
tytułowego „Red Dwarfa”, statku kosmicznego, w XXI wieku, a budzi
się trzy miliony lat później. Jak się okazuje, nie tylko
reszta załogi już dawno temu kopnęła w kalendarz, ale i cała
ludzkość najpewniej też zakończyła swe bytowanie. Człek o
słabszej psychice dawno by się załamał, ale nie Dave! On
postanawia wrócić na Ziemię, choć w gruncie rzeczy nic ciekawego
nie może tam znaleźć. Żeby jednak nie był zbyt samotny i nie
wchodził w interakcje z samym sobą (takowe zazwyczaj są dziwaczne,
a czasem niesmaczne) autorzy dorzucili mu kilka postaci do
towarzystwa – komputer pokładowy (Holly), hologram kolegi
(Listera, nie komputera), Arnolda Judasa Rimmera i istotę zwaną
Kotem, przedstawiciela rasy powstałej z potomków kotki Dave'a,
Frankensteina (w późniejszych odcinkach dorzucają jeszcze
mechanoida Krytena).
Przyznam bez bicia, że „Red Dwarf”
jest jedną z moich ulubionych komedii angielskich i to z trzech
powodów: 1) postaci 2) genialne pomysły twórców 3) wyśmianie
science fiction. Postaci są naprawdę bardzo sympatyczne, a
dodatkowo ich pomysły często są, hm, intrygujące (szczególnie
zapadł mi w pamięć sposób, w jaki Lister chciał przekonać
przedstawicieli obcej cywilizacji, że na jego statku nie ma ludzi ;)
). Jednakże moim faworytem pozostaje Rimmer – gość rzuca po
prostu świetnymi tekstami, a scena, gdy w pierwszym odcinku po raz
tysięczny próbował zdać egzamin, chyba na zawsze pozostanie w mej
pamięci :) Jeśli chodzi o zakręcone pomysły twórców, to jest z
czego wybierać – od planety, na której wszystko dzieje się wspak
do zmieniającego kształt potwora, który atakuje Dave'a,
podszywając się pod... kiełbasę ;)
A wyśmianie sf? Po pierwsze, przecież
ten film to prawie stuprocentowa parodia „Star Treka”(jak już
pisałem, na „Star Treku” się nie znam, ale podejrzewam, że
odwiedzanie kolejnych, coraz dziwniejszych planet, jest w istocie
startrekowe), a to jeden z najbardziej znanych przykładów sf w
historii. Po drugie- nie da się ukryć, że science fiction to
gatunek, który w dużej mierze opiera się na schematach – obcy,
podróże kosmiczne, podróże w czasie, szaleni naukowcy, którzy
chcą wysadzić cały Wszechświat (z sobą włącznie... upsss...)
etc. etc. „Red Dwarf” nawet nie parodiuje tych wszystkich
fabularnych skostnień i skamielin, on je tylko lekko...
hiperbolizuje (lekka hiperbolizacja, cóż za oksymoron! :P ). Bo tak
naprawdę ponad sto lat istnienia gatunku sprawiło, że od
niektórych schematów już trudno uciec - kolejne
produkowane na poważnie utwory stają się śmieszne dla starego
wyjadacza, który to samo widział już w stu dwudziestu innych
tekstach i uśmiecha się z lekkim zażenowaniem, czytając o kolejnej
inwazji obcych na kraj dolarem i whiskey płynącym. Większość
humoru „Czerwonego karła” opiera się więc na sprytnym używaniu
schematów i ukazaniu miejsc, w których używana od prawie wieku
tkanina zaczyna się przecierać jak zbyt często kąpana gumowa
kaczka (ha!).
„Red Dwarf” wyróżnia się
również na tle innych produkcji Brytyjczyków specyficznym klimatem
– i to nic dziwnego, skoro nie ma (chyba!) drugiego angielskiego
sitcomu osadzonego w kosmosie. Nie dziwi mnie również jego
popularność, dzięki której dwa razy wracał na antenę BBC po,
wydawałoby się, ostatnim sezonie z roku 1999. Pierwszy powrót miał
miejsce w 2009 roku, a drugi... w tym! Ha ha, naprawdę! Tych
odcinków jeszcze nie widziałem, ale już zacieram ręce, by je
ujrzeć! I miejmy nadzieję, że na tym jednym sezonie się nie
skończy i „Red Dwarf” reaktywuje się na dobre!
3. Hotel Zacisze (Fawlty Towers)
12 odcinków, 1975 – 1979
John Cleese - jeśli ktoś go nie kojarzy jako John Cleese'a, to może pamięta tę reklamę pewnego banku...?
Słynny projekt jednego z Pythonowców,
niezrównanego Johna Cleese'a („A teraz coś z zupełnie innej
beczki”)! Co więcej, zdaje mi się, że to również jeden z
bardziej znanych w naszym kraju brytyjskich sitcomów, który ma tylu
samu zwolenników, tarzających się wręcz ze śmiechu, oglądając popisy głównego
bohatera, ilu przeciwników, patrzących ze znudzeniem na ekran TV.
Cóż, jak już napisaliśmy – humor angielski jest specyficzny i
jeśli chcesz sprawdzić, czy taki typ komedii Ci odpowiada, to
„Hotel Zacisze” jest niezłym poligonem doświadczalnym.
Rzecz przedstawia nam perypetie Basila
Fawlty'ego, właściciela tytułowego hotelu. Praca, zdawałoby się,
nudna jak flaki z olejem – nadzorowanie poczynań podwładnych i
użeranie się z klientami nie jest najciekawszą drogą rozwoju
kariery. Ale to wszakże angielska komedia, a nie „Hotel 52”,
więc obyczajówki tu niewiele, a za to pełno „odjazdów”.
Okazuje się bowiem, że personel nie jest do końca normalny, a i
goście często wpadają tacy, że należałoby im raczej polecić
pokój bez klamek, a nie luksusowy apartament...
Przyznam bez bicia (i bez kopania, ha
ha!), że jest to jeden z moich ulubionych angielskich seriali;
niektóre odcinki bawią mnie niezmiennie, pomimo kilkukrotnego ich
oglądnięcia. Jako że jest to twór samego Johna Cleese'a, możemy
się spodziewać nie tylko „jaj jak berety”, ale również bardzo
absurdalnego humoru, trochę w stylu Pythona. Trochę, bo to jednak
nie strumień świadomości którym czasami stawały się odcinki
Monty'ego, ale sposób, w jaki komplikuje się żywot naszego
bohatera, jest po prostu niewiarygodny. Odcinki „Goście z Niemiec”
czy „Psychiatra” są tak (pozytywnie? ;) ) pokręcone, że głowa
mała i amerykański chłop z banjo na werandzie na pewno by nie
wpadł na niektóre z zaserwowanych tam pomysłów.
Wielkie ukłony należą się
Cleese'owi nie tylko za scenariusze i sprawną reżyserię, ale
również grę aktorską! To mój ulubiony członek trupy Pythona i
wielokrotnie pokazał, że nie jest tylko dobrym kabareciarzem, ale
aktorem z prawdziwego zdarzenia, lecz tutaj przeszedł samego
siebie. Chyba nigdy nie zapomnę sceny, w której okładał rózgą
swój niesforny samochód... „Zawsze się psułeś! Od pierwszego
dnia, draniu!” (może nie dokładnie tak, ale podobnie, rozumiecie,
taka mała parafraza).
Ogółem mógłbym pisać o „Hotelu”
długo i dużo, ale to nieco bez sensu – serial jest króciutki
(dwanaście odcinków), więc każdy z Was bez problemu może sam go
sobie obejrzeć i samemu się przekonać, czy warto. Wiem, wiem, po
obejrzeniu całości to raczej głupio dojść do wniosku, że nie
było warto, ale czy byłby to pierwszy raz? Ja np. doszedłem do
wniosku, że niepotrzebnie uczyłem się wzoru manganianu potasu i
próbowałem go rozpuścić w wodzie, a nie narzekam. W każdym razie
z „Hotelem Zacisze” na pewno spędzicie przyjemniej czas niż z
podręcznikiem do chemii. No i znowu tak dużo czasu Wam nie
odbierze. Same plusy!
2. 'Allo 'Allo!
86 odcinków! Rekordzista! I emitowany
był w latach 1982 – 1992 (z małymi przerwami, gdyż odtwórca
głównej roli, Gordon Kaye uległ poważnemu wypadkowi i zdjęcia na
chwilę zawieszono). Poza tym jednak istnieje teatralna wersja tego
serialu, która – o ile się nie mylę ;) - dalej grana jest w
Anglii.
Jest Herr Flick - jest zabawa!
Genialny serial. „'Allo 'Allo”
opowiada o czasach okupacji niemieckiej we Francji i perypetiach
karczmarza Rene, jego rodziny i personelu, którzy mają to
nieszczęście, że odwiedzają ich bardzo często nie tylko naziści,
ale również członkowie francuskiego ruchu oporu, członkowie
komunistycznego ruchu oporu i agenci brytyjskiego wywiadu. Jedyne, o
czym marzy Rene, to tylko spokojnie przeczekać wojnę i poromansować
ze swoimi kelnerkami, tymczasem jest zmuszony do brania udziału w coraz
to dziwniejszych i niebezpieczniejszych eskapadach...
A są to eskapady naprawdę niezwykłe!
Fabuła jest tak pokręcona i tak się komplikuje po kilku odcinkach,
że pod koniec serialu trudno jest już się połapać, o co tak
naprawdę chodzi. Jedno zdarzenie prowadzi bezpośrednio do
następnego, pojawiają się nowe wątki, stare się gmatwają,
rozwijają się poboczne, dochodzą nowe postaci, inne odchodzą... Rene próbuje się pozbyć angielskich lotników i po
prostu przeżyć, tymczasem jest wplątywany w coraz to dziwniejsze
plany i pomysły. Von Strohm chce uniknąć zesłania na wschodni
front, a dodatkowo się wzbogacić, gromadząc skradzione dzieła
sztuki (w tym słynną „Upadłą Madonnę z wielkim cycem” Van
Klompa) i ogółem nie można powiedzieć, by był oddany Hitlerowi –
to po prostu karierowicz i oportunista. Gdy Strohm próbuje zagarnąć
obraz Van Klompa dla siebie, miast oddać go Fuhrerowi, ten
posyła swego agent, Herr Flicka z Gestapo, by odzyskał dzieło
sztuki. Herr Flick szybko zaczyna romansować z Helgą, która z
kolei... ufff, nie ma sensu dalej opisywać ;) W skrócie - postaci
starają się wyciągnąć z wojny jak najwięcej osobistych
korzyści, grają więc na dwa albo i nawet trzy fronty i do końca
nie wiadomo, kto komu może ufać i dla kogo pracuje.
Właśnie, postaci! Jest ich cała
masa, tak po stronie Francuzów, jak i Niemców, a i paru Anglików
się znajdzie (co ciekawe, Anglicy w tym serialu zostali
przedstawieni jako banda kretynów – vide oficer Crabtree) i, co
ważniejsze, nie ma tu persony nieciekawej – wszystkie są genialne
i zabawne. Każda z nich posiada też swoje powiedzonka i dziwactwa,
powtarzane co odcinek, a mimo to nie nudzą i za każdym razem bawią
(„To ja, LeClerc!”, „Słuchajcie uważnie, bo nie będę dwa
razy powtarzać”, „Ty głupia kobieto!”). Do moich ulubieńców ;) należą oficer Crabtree (genialna francuszczyzna, nie ma co
;) ), Gruber (i jego mały czołg) oraz Helga („GENERAL VOOOOON
KLINKERHOFFEN!!!”). Jednakże wszystkich ich przebija Herr Otto
Flick z Gestapo! To moja ulubiona postać komediowa – geniusz,
geniusz! Nie tylko ma wdechowe teksty („Podaj mi moją gestapowską
lornetkę wielkiej mocy”), świetne pomysły (np. przebranie
księdza lub niemowlaka – niemowlak lepszy, nie zapomnę tej sceny,
jak się rozbijał wózkiem po Francji :P ), a na dodatek odgrywa go
bardzo utalentowany aktor (Richard Gibson)! To trzeba zobaczyć!
Zresztą co ja tam będę mówił, rzućcie okiem na tradycyjny
gestapowski taniec, wykonany przez Otto:
Albo ta scena:
Tudzież ta ("He had the fish!")
W momencie swojej premiery „'Allo
'Allo!” wzbudziło pewne kontrowersje, bowiem śmianie się z tak
krwawego konfliktu niektórych ludzi zniesmaczyło; twórcom wydawało
się nawet, że serial nie będzie trwał dłużej niż dwa sezony.
Stało się jednak inaczej – nakręcono tych sezonów 9 (!), a
produkcja zdobyła status kultowej. Dla mnie jest to pozycja
genialna, rzecz, która nigdy mi się nie znudzi (Herr Flick będzie
mnie bawił do końca mego żywota i o jeden dzień dłużej) i chyba
mój ulubiony serial w ogóle (tzn. wolę go nawet od „Klanu”,
„Plebanii” i „Mody na Sukces”, o tak!). Gdy tworzyłem tę
listę, długo się zastanawiałem, czy to nie „'Allo 'Allo”
winno być numerem jeden, ale po długich bójkach z myślami (z
których zostało mi niekompletne uzębienie) doszedłem do wniosku,
że jednak palma pierwszeństwa należy się...
1. Jaś Fasola (Mr. Bean)
19 odcinków, 1990 – 1995.
Misiu uśmiecha się radośnie, nie wie, biedaczek, że ma przed sobą wariata.
Ogółem winien być ex aequo z „'Allo
'Allo!”, ale niech będzie i tak.
Kto nie zna „Jasia Fasoli”? I znów
opinie są podzielone – dla jednych jest to super humor, dla innych
komedia dla debili, ale niech tam! Jeśli jest to komedia dla debili,
to ja jestem największym kretynem po tej stronie Europy! Kocham ten
serial i niezmiennie mnie on bawi, chociaż widziałem już wszystkie
odcinki po kilka razy (podobnie jest z „'Allo 'Allo!”). Co
najciekawsze, Mr. Jasiu wcale nie bierze udziału w wyjątkowo
absurdalnych eskapadach, jak jego koledzy z „Hotelu Zacisze”, nie
odwiedza fantastycznych lokacji jak załoga „Red Dwarfa”, a
„jedynie” remontuje mieszkanie, próbuje kupić szczoteczkę do
zębów, nowy fotel etc. Ogółem jego żywot niewiele różni się
od żywota każdego z nas, lecz właśnie dzięki zderzeniu szarej
codzienności z dość, hm, nietuzinkową personą Fasoli, robi się
tak zabawnie, że boki zrywać. Pamiętacie, jak czekał w kolejce do
dentysty? Albo jak poszedł do kina na „Koszmar z Ulicy Wiązów”?
Nie? Jeśli macie 10 lat, jesteście usprawiedliwieni, w innym
wypadku – wstyyyyyd! :P
Co ciekawsze, „Fasola” - w
przeciwieństwie do chociażby „'Allo 'Allo!” - niemalże
zupełnie rezygnuje z zabawnych dialogów na rzecz humoru
sytuacyjnego, pantomimy i tzw. slapsticku. Wiadomo, że w przypadku
humoru „fizycznego” bardzo ważny jest aktor, robiący z siebie
błazna przed kamerą, a tutaj dobrano go idealnie – kto
lepiej pasowałyby do roli „Jasia”, niż Rowan Atkinson? Kto inny
potrafi rozbawić samą miną lub gestem? W gruncie rzeczy dlatego
ustawiłem „Mr. Beana” o oczko wyżej niż „'Allo 'Allo!” -
mimo wszystko trudniej jest zmusić widza do śmiechu samą
pantomimą, która już raczej sama w sobie nikogo nie bawi.
Tymczasem Atkinson wraca do korzeni komedii i udaje mu się odświeżyć
zaśmierdłą już nieco formułę.
Na koniec dodam jeszcze, że moim
ulubionym bohaterem serialu nie jest wcale tytułowy Jaś, lecz...
pluszowy misiu ;) Podobało mi się, jak czytał komiksy z Asteriksem
i moment, gdy został wykorzystany przez swego „pana” w
charakterze pędzla do farby... :P
A na sam koniec – skecz z Freddy'm
Kruegerem.
Wujek Staszek radzi: Wujek Staszek radzi autorowi posta, by
już więcej o Staszku nie zapominał, jak to uczynił ostatnim
razem... DOBRZE mu radzi.
Czas na kolejną odsłonę cyklu. Tym razem do scen z kultowego "Powrotu do przyszłości", sympatycznej komedii sf, przygrywać będzie nam ZZ Top. Cóż dodać, cóż ująć? Ująć raczej nic, dodać natomiast można, że to jeden z bardziej udanych teledysków, z jakimi zetknąłem się w Sieci. Nic, tylko oglądać i się raczyć!
Mimo iż mam prawie zerowy słuch muzyczny, brakuje mi wyczucia rytmu, to jednak bardzo lubię siedzieć lub leżeć, mając przed sobą dobrą książkę, słuchając przy tym ulubionych utworów.
Lubię też odkrywać nowe brzmienia. Bardzo pomocny jest przy tym last.fm, dzięki temu mogę podpatrzeć co scroblują znajomi, oraz to, co poleca mi sam serwis, który wyszukuje dla mnie nowe zespoły na podstawie tego, co znajduje się w mojej bibliotece mediów. I między innymi o tym będzie w dzisiejszym moim wpisie - o muzyce odkrytej dzięki last.fm oraz YT. A więc zaczynamy.
Warpaint
Zespół ten poznałem przez przypadek. Siedziałem akurat z przyjacielem i jakoś nie mieliśmy pomysłu, jaki puścić następny utwór. Tak od niechcenia odwiedziłem profil koleżanki na laście i traf chciał, że męczyła jedną z piosenkę Warpaint – Baby.
Przesłuchałem raz, drugi raz. Następnego dnia, gdy obudziłem się z kacem, pierwsze, co zrobiłem, to przeszukałem YT w poszukiwaniu innych utworów tego zespołu. Poczytałem też na ich temat - obecnie to kwartet kobiecy (Emily !! - tylko popatrzcie jak cudnie wygląda i jaki ma piękny głos, ale nie tylko ona; Jenny, Theresa i Stella są równie urocze i wspaniałe). No i dodatkowy czynnik, patriotyczny - Stella Mozgowa jest Polką z pochodzenia (mówi nawet trochę w naszej pięknej mowie, a niedawno otrzymała polski paszport; chyba się zakochała w Polsce jak była z zespołem na Offach w 2011 roku)
Na przestrzeni lat skład ulegał zmianie, by skrystalizować się ostatecznie w roku 2004. Jak na razie dziewczyny nagrały jedną długogrającą płytę oraz jedną EP-kę. Ich styl to psychodela połączona z rock-artem i ich niepowtarzalnym stylem, zresztą posłuchajcie sami.
Nie pamiętam, jak wpadłem na ten zespół, było to kilka lat temu. I od tego momentu bardzo go lubię. Tak samo jak Warapint, band wywodzi się z Nowego Jorku (i będzie o jeszcze o jednym zespole z Wielkiego Jabłuszka). Zespół ten składa się z trzech utalentowanych kobiet, które tworzą klimatyczną muzykę. Jak na razie nagrały trzy albumy, z czego sam kojarzę dwa. Zapraszam do słuchania.
Kolejny zespół, który poznałem na imprezie. Junkers puścił i się zakochałem. Młody zespół, istniejący zaledwie kilka lat. Bardzo ciekawy, zresztą posłuchajcie sami.
Zespół ten znam od ładnych paru lat. Jak ich określić? Elektronika z dodatkiem dużej ilości cukru. Aha, zespół pochodzi z Australii, nazwa trochę myli.
Utalentowana wokalistka i kompozytorka z Izraela. Śpiewa, gra na gitarze klarnecie i pianinie. Jej muzyka to nastrojowy pop. Lubię ją sobie puszczać w miłe, spokojne noce. Papierosek, kawka i ona.
Kolejny młody, ciekawy zespół, wywodzący się z Nowego Jorku. Skład jest tutaj mieszany - dwie kobietki i jeden facet. Ciekawa i nastrojowa elektronika z ciepłym wokalem. Enjoy!
Na koniec zdecydowałem się na polski akcent. Jest to jeden z moich ulubionych zespołów. Genialne połączenie muzyki z różnych zakątków świata - jest folk polski, muzyka żydowska, brzmienia z Bałkanów, Rosji, Ukrainy. No i, co bardzo ważne, piękny głos Ani. W tle słychać wspaniałych muzyków. Byłem na ich koncercie raz, ale chcę jeszcze raz ich usłyszeć na żywo. Żywiołowość, energia - to jest Dikanda.
(Nota bene - 5 października, Wrocław, cena 20 zł, Dikanda na żywo, chętnych proszę o kontakt.)
Pulsujący
ból głowy, suchość w gardle i nagłe pojawienie się Artysty,
który okazał się nie być do końca sobą. Za dużo
jak na jeden dzień, a jeszcze czeka go ważna misja w nocy. Podszedł
do okna, które otworzył, pozwalając by świeże powietrze wlało
się do pokoju. Zapalił papierosa; paląc, analizował
dzisiejszy dzień, który notabene zaczął się jeszcze wczorajszej nocy,
kiedy wracając z pracy dostał sms-a od Artysty, by go odebrać
rano z lotniska.
Zdziwiony,
był, i to bardzo, ale to nic w porównaniu do tego, co czuł później. Odebrał towarzysza około godziny siódmej nad ranem.
-Cześć K.
-Cześć, jak lot ?
-Jedziemy do Ciebie,
nie mamy dużo czasu.
Analizując to z perspektywy
czasu, nie miał pojęcia, czemu nawet nie zapytał, o co
chodzi, nie był nawet pewny tego, co wtedy myślał. Po prostu wsiedli do autobusu
i pojechali do niego. W drodze trochę się opanował, zaczęli
ze sobą rozmawiać. Gadka taka jak zawsze między nimi.
-O. jak pracę
nad grą? Pisałeś mi, że udało Ci się znaleźć
grafika?
-Niedawno udało nam
się przekroczyć magiczną cyfrę dziesięciu tysięcy
wejść na bloga.
-A co u B.?
-Waters ma zagrać w Poznaniu, wybierasz się może?
-Tak, już się obroniłem.
-A dobrze, praca ciężka,
ale daję radę.
-Co, ty nauczycielem? Pedofil uczy w podstawówce.
-Obejrzyj sobie ten
film, naprawdę bardzo dobre kino.
-Nie patrz tak dziwnie
na to dziecko, bo na policję zadzwoni.
Gdy
wysiedli na odpowiednim przystanku, Bohater poszedł jeszcze z
Artystą do sklepu, bo lodówka była pusta. Tutaj kolejny raz się
zdziwił - O. kupił alkohol (on nie pije!), w dodatku whiskey,
litr Jacka Danielsa. Bohater, widząc niestandardowy zakup kumpla, nic
nie powiedział (może prezent za gościnę, czy co?), sam zaś wybrał jakiś chleb, coś do niego, makaron i parę
innych produktów spożywczych.
Ze
sklepu mieli już rzut beretem do klatki schodowej, gdzie G. wynajmował
mieszkanie. Gdy weszli, udał się do kuchni by zrobić coś na szybko
do jedzenia, Artystę zaś zostawił w swoim pokoju. Kiedy wrócił
razem z kanapkami, przeżył szok. Gdy Bohater był
zajęty przygotowaniem posiłku, Artysta nie próżnował; wykorzystując
do tego dwa z kilku leżących na parapecie kubków, rozlał po kolejce
trunku.
-Zdrowie - powiedział, podając szklankę Bohaterowi; swoją
zaś wcześniej postawił na kredensie.
Nim
wyraz zdziwienia zniknął z twarzy G., O. zdążył wytłumaczyć
mu, czego od niego oczekuje. Nie czekając na odpowiedź, Artysta położył
na stole paczuszkę z tabletkami i wyszedł.
-Wrócę
jutro rano – powiedział na odchodnym.
Nim Artysta wyszedł z klatki, Bohater zdążył wypić
swój drink i nalać sobie kolejny. Nie minęło pół godziny,
a butelka była już w połowie pusta.
Wyrzucił
niedopałek za okno. Miał wrażenie, że O. w jakimś stopniu
uwarunkował jego psychikę; po prostu wiedział, że zrobi
wszystko co mu kazał zrobić. Pejotl powoli zaczynał działać. Położył
się na kanapie.
Pierwsze,
co sobie wyobraził, to zapach, kiedy czuł go już całym
swoim jestestwem, reszta następowała już samoczynnie.
Dotyk - czuł na plecach miły ciężar, pod rękami kobiece nogi
w rajstopach, na karku zaś ciepły oddech. Dalej doszedł wzrok. Szczupłe
nogi ubrane w czarne rajstopy, do tego czarne szpilki na niewysokim
obcasiku. Sukienka kończąca się w połowie ud. Biała koszula. Wracali
razem do mieszkania, a on, chcąc być dżentelmenem, niósł ją na barana.
Akurat mijali park; szybko dotarli do klatki schodowej, następnie windą
na górę.
Bohater
był tak szczęśliwy, iż nie zauważył pustych ulic i wszechobecnej ciszy… nawet jego własne kroki nie wywoływały
najmniejszego hałasu. Nie wypowiedzieli ani jednego słowa.
W
mieszkaniu zjedli szybką kolację, wzięli prysznic i położyli
się spać. Kiedy zasypiała trzymał ją za rękę.
Gdy się upewnił, że już śpi, przeszedł do pokoju
obok, gdzie stało pianino. Trzeba było wypełnić zadanie powierzone
mu przez Artystę. Zasiadł i zaczął robić wszystko zgodnie
z instrukcjami. „Hey Jude” – zagrał pierwsze dźwięki.
Zaśpiewał. Gra była czysta, tak samo jak wokal. Uśmiechnął
się do siebie.
W
połowie piosenki Ona weszła do pokoju. Stała ze wzrokiem utkwionym
w Bohaterze. Oczy jej wyrażały nienawiść. Z otwartej rany na nadgarstku
kapała krew [kap, kap, kap]. Wiedział że nie może przerwać gry; pomoże jej, a zaprzepaści narkotyk. Jednak mimo uwarunkowania, narzuconemu
mu przez Artystę, wstał od instrumentu i podszedł do niej.
Chwycił
jej rękę, mocno zacisnął i podniósł do góry [kap, kap,
kap]. Nie przestawał, tracił czucie w palcach [kap, kap,
kap]. Widział, jak robi się coraz bledsza [kap, kap, kap].
Oddech coraz płytszy, [kap, kap, kap] uśmiechnęła się tak
dziwnie, tak niewinnie, jak małe dziecko, jednak coś w tym grymasie
się kryło, [kap, kap, kap], tak to samotność, odrzucenie, ból, który czekał by wyjść [kap, kap, kap], pocałował ją,
poczuł słony smak krwi na języku, ustach, choć jej nie
widział [kap, kap, kap], cały już drżał, Ona zaś
spokojnie czekała na dopełnienie swego losu [kap, kap, kap] chciała
coś powiedzieć, ale z jej ust nie wyleciał ani jeden dźwięk [kap,
kap, kap]
Kiedy
się przebudził, był zlany potem. Na krześle naprzeciwko
siedział Artysta.
-Zawiodłeś
mnie, nie tego od Ciebie oczekiwałem, ale wiedziałem, iż tak
uczynisz, to było nieuniknione – wyjął kolejną paczuszkę
z niebieskimi tabletkami. - Teraz zrobimy to dobrze.
Oto kolejna część cyklu i niezwykły teledysk!Ponownie mamy bardzo znany kawałek (Alice Cooper - "Poison" - toż to nawet w polskim radiu czasem leci!), tym jednak razem obrazki nie pochodzą z filmu akcji, lecz z jednej z najbardziej znanych angielskich komedii - "'Allo 'Allo" (to tak a propos ostatnich moich tekstów)! Więcej - bohaterami są Helga i moja ulubiona postać ze wszystkich komedii wszystkich krajów - Herr Flick! To trzeba zobaczyć, tutaj nawet nie ma się co rozpisywać! ;)
Tym razem będzie naprawdę krótko - oto w Chacie wita Poupella, czy na dłużej czy na krócej, to od niej zależy, póki co macie jej opowiadanie, raczcie się! ;) )
Ania całymi godzinami
siedziała na niskim dachu pobliskiego garażu i słuchała muzyki,
patrząc na Niego.
Miał brudne skrzydła i
ubranie. Stał w płaskiej kamiennej misce, ręce złożone do
modlitwy, jak przystało na prawdziwego anioła. Był nieco
patetyczny, ale jego zaniedbanie odejmowało mu wzniosłości. Twarz
miał przyjemną, uśmiechał się lekko, jakby jego myśli sprawiały
mu przyjemność. Otaczały go kamienice, równie brudne i zaniedbane
jak on sam, przesłaniały mu widok na miasto. Mieszkańcy byli do
Niego równie przyzwyczajeni jak do wiecznie walających się po
podwórku śmieci i nie zwracali na Niego uwagi.
Przychodziła prawie
codziennie. Zaczęła zimą, a gdy się ociepliło, siadała na
niskim murze i patrzyła na Niego. Pogrążała się w marzeniach,
chciała, aby ożył i zabrał ją z tego miasta, gdzie już od dawna
nie była szczęśliwa. Rozmyślała także o swoim codziennym życiu.
Miała czas na odpoczynek od wszystkiego, było to bardzo wygodne,
toteż przychodziła dość często.
Mieszkała w
Częstochowie, z babcią, na Focha. Jej tata wyprowadził się kilka
lat wcześniej, nie mogąc znieść babci, swojej teściowej. Ani
powiedział, że jest na tyle duża, żeby dać sobie z nią radę.
Dawała sobie radę, jak ze wszystkim. Od jakiegoś czasu tylko nie
mogła dać sobie rady z pewnym uczuciem. A dokładniej działo się
tak, odkąd zaczęła chodzić do swojego taty krótszą drogą,
niedaleko Jasnej Góry, ulicą 7 Kamienic.
Stał na podwyższeniu,
obok drzewa, u jego stóp gromadził się na przemian śnieg z
deszczówką i liśćmi.
Zauroczył ją swym
pięknem, tak jak zauroczyła Pigmaliona jego rzeźba - kobieta,
którą nazwał Galateą. Bogowie zlitowali się nad nim i ożywili
ją, ale Ania nie łudziła się, że w jej przypadku może stać się
podobnie. Poza tym ona modliła się do innego Boga niż Pigmalion -
najwyraźniej nie tak łaskawego.
Zawsze siadała w jednym
miejscu, patrzyła na Anioła i uśmiechała się. Żal jej było, że
nie może się do Niego przytulić, a nawet gdyby spróbowała wspiąć
się na postument i objąć Go, On pozostałby zimny i niewzruszony.
Nie lubiła podchodzić
do Niego blisko i przyglądać mu się. Wolała obserwować z daleka.
Gdy patrzyła na Jego twarz, mogła zobaczyć, że jest ona nieco
schematyczna, kobieca, ale nie na tyle, aby rzeźba mogła być
wzięta za kobietę. Denerwowało ją czasem to, że uśmiecha się
tak bezmyślnie i nie zwraca uwagi na to, że gołębie paskudzą mu
skrzydła, że kamienice są tak zapuszczone, czy ona tam jest czy
akurat nie mogła przyjść. Zawsze wyglądał identycznie i to ją
irytowało, ale przychodziła nieustannie.
Sama nie wiedziała, co
myśleć o swoim przyzwyczajeniu. Myślała, owszem, myślała o tym,
że nie powinno tak być, że młoda dziewczyna marzy o kamiennym
posągu zamiast znaleźć sobie chłopaka z krwi i kości. Nie umiała
z Niego jednak zrezygnować.
Kilka dni później
zaplanowała sobie, że do Niego pójdzie. Jednak sprawy potoczyły
się inaczej; traf chciał, że tata nie mógł jej u siebie przyjąć,
przełożył więc spotkanie. Nie miała po co iść w tamtą stronę,
ale babcia dała jej listę zakupów i powiedziała, że musi się z
nią uporać do osiemnastej.
Było jeszcze widno,
dzień pogodny i słoneczny. Ania postanowiła, że pójdzie przez
Park Staszica, aby nacieszyć się dobrą pogodą, której ostatnio
nie było za wiele.
W bramie parku poczuła
czyjąś obecność. Obejrzała się, czując dreszcz na plecach.
Nagle usłyszała czyjś
śmiech. Poczuła go. Nawet nie wiedziała, że można poczuć
śmiech, ale ten zmroził ją do szpiku kości. Ironiczny, wysoki i
brutalny. Krzyknęła i odwróciła się. Jabłka i ziemniaki
potoczyły się po chodniku.
Pod drzewem stał
mężczyzna. Był blady, tak blady jak śmierć, Ania nigdy nie
widziała tak białej skóry. Dokoła jego niebieskich oczu były
granatowe cienie, jakby nie spał latami. Usta miał bordowe,
odcinały się ostro czerwienią od bladej skóry, rozciągały się
w perfidnym uśmiechu. Miał duże skrzydła, ich poszarpane końce
spoczywały na ziemi.
Puścił do niej oczko i
znów się roześmiał. Poczuła się jakby została oblana kubłem
lodowatej wody. Zaczęła gorączkowo zbierać jabłka, a on śmiał
się, patrząc na jej drżące ręce. Nagle ucichł, rzucił jej
pogardliwe spojrzenie. Kiedy zerknęła, stał bokiem do niej. Po
dwóch sekundach, które zdawały się jej być dwustoma, zniknął.
Biegnąc, płakała.
Wielkie bezgłośne łzy spływały jej po policzkach. Próbowała
się pozbierać, wytrzeć twarz, ale nie potrafiła.
Ciągle widziała Jego
oczy. Nie chciała wierzyć, że to mógł być posąg Anioła; jej
łagodnego Anioła o spokojnej twarzy. To musiał być wytwór jej
chorej wyobraźni, myślała, albo co gorsza, ktoś dowiedział się
o jej nawyku i postanowił sobie z niej zakpić. Była przerażona.
Bardziej bała się Jego oczu, Jego spojrzenia niż samego faktu, że
zobaczyła faceta ze skrzydłami, który zniknął na jej oczach.
Spojrzenie prześladowało
Anię na każdym kroku. Dwa dni później nie bała się już, że
nagle go spotka na swojej drodze.
Mimo to nie chodziła
przez park.
Po tygodniu odważyła
się iść pod posąg i choć było to absurdalne dla niej samej,
starała się wychwycić jakieś zmiany w Jego wyglądzie.
Z mocno bijącym sercem
weszła na podwórko kamienicy i sztywno podeszła do Anioła. Był
taki sam jak do tej pory. Odetchnęła. Zaczynało się ściemniać
kiedy wracała, dlatego przyspieszyła.
Następnego dnia jej
babcia miała badania kontrolne. Ania miała za zadanie zawieźć
babcie na Parkitkę i zaopiekować się nią podczas pobytu w
szpitalu. Jej tata pracował do późna, więc nie mógł się tym
zająć.
Na miejsce udało im się
zajechać wieczorem. Kiedy babcia w końcu leżała bezpiecznie w
łóżku, Ania, zmęczona do granic możliwości, zasnęła na
twardej kozetce w korytarzu.
Kiedy się obudziła,
poczuła chłód. Wszędzie panował półmrok, ciszy nie zakłócał
żaden dźwięk. Bolały ją plecy od leżenia na płaskim łóżku.
Ziewnęła i wyszła na korytarz, gdzie stał automat z kawą i
słodyczami.
Wybierała właśnie
batonika, gdy zobaczyła, że na końcu korytarza siedzi pochylona
duża postać. Głowę złożoną miała w ramionach, a kolana
podciągnięte pod brodę. Chrząknęła, żeby zwrócić na siebie
uwagę, ale niestety dopiero wtedy zauważyła szare skrzydła
wznoszące się ponad głową postaci. Anioł podniósł głowę.
Oczy miał zimne, widziała to z daleka.
Uśmiechnął się tak, jak
uczynił to przy poprzednim spotkaniu. Ukazał małe błyszczące
ząbki, był wyraźnie zadowolony.
-Znów się spotykamy,
moja wielbicielko. - syknął.
Rzuciła się do
ucieczki. Wbiegła na schody prowadzące na drugie piętro. Usłyszała
czyjeś kroki i przyspieszyła. Wpadła do łazienki, potem do małej
kabiny. Zamknęła się w niej i zsunęła po ścianie. Jej serce
biło z oszałamiającą prędkością. Zaczęła płakać. Powoli
położyła się na brzoskwiniowych kafelkach i złożyła policzek
na dłoni. Nie przestawała płakać.
W takim stanie znalazła
ją dyżurująca pielęgniarka, która długo pukała w drzwi kabiny.
W końcu dziewczyna odważyła się je otworzyć.
Po miesiącu szczytem
odwagi było przejście przez park. Po dwóch - przyjście na
podwórze, aby się z Nim spotkać.
Zrobiła to pewnego
pochmurnego, kwietniowego dnia. Długo odwlekała wyjście z domu,
myła włosy, sprzątała, odrabiała lekcje, ale gdy nie było już
nic więcej do zrobienia, wyszła.
Anioł wciąż wyglądał
normalnie. Usiadła na murku. Zaczęła się w Niego wpatrywać, tak
jak do tej pory. Bała się, ale nie uciekłaby, gdyby się pojawił
Anioł w tej złej wersji. Po niedługim czasie tak bardzo
przywiązała się do milczącej obecności rzeźby, że nie mogła
odmówić sobie ponownego „spotkania”.
Nic się jednak nie
działo. Siedziała blisko godzinę, rozmyślając. Nie wiedziała,
czy go kocha. Nie da się kochać posągu taką miłością, jaką
można pokochać drugiego człowieka, tego była pewna. Było w Nim
jednak coś takiego co kazało jej tu przychodzić i myśleć o Nim.
Marzyć. Zastanawiała się czy wiele w tym dziwnym uczuciu jest z
miłości. Jej koleżanki zakochując się również ciągle myślały
o swoich ukochanych mężczyznach, mówiły o nich i snuły plany i
marzenia. Ona nie mogła liczyć na spełnienie swoich, nie mogła
też mówić o swoim obiekcie westchnień. Mogła tylko marzyć.
Jednak jej marzenia i idealny obraz ukochanego został zachwiany
przez wredną postać o stalowych oczach, która pojawiała się i
znikała, kiedy chciała. Doszła więc do wniosku, że miłością w
tym chorym „związku” jest tylko jej uczucie i chęć „spotykania
się”.
Czasem czuła pogardę
dla samej siebie.
Nie mogła sobie poradzić
ze swoim tchórzostwem. Bała się. Wszystkiego. Przede wszystkim
samotności. I tego, że go znów spotka.
Spotkała go następnego
dnia.
Szła rozdygotana do
szkoły, z mętlikiem w głowie, blada jak ściana.
A On stał pod drzewem i
patrzył na nią spokojnie, nie śmiał się już.
Nie wiedziała jak się
to stało, ale nagle znalazła się bardzo blisko Niego. Złapał ja
za rękę. Był bardzo zimny, a Jego oddech był lodowaty.
-Nie mów nikomu o mnie.
Nikomu. Rozumiesz? - wysyczał.
Skrzywiła się, czując
powiew zimnego powietrza, ale spojrzała na Niego hardo. A
przynajmniej tak jej się wydawało.
-Niby komu i po co
miałabym o tobie mówić? Nikt i tak by mi nie uwierzył. -
powiedziała. Zawiodła się na swoim głosie, bo zaczął drżeć.
-I bardzo dobrze. Ja
istnieję w tobie. Kochasz mnie.
Nawet nie była w stanie
oblać się rumieńcem. Nie mogła też nic wykrztusić.
-Pamiętaj. - dodał.
Gdy rozpostarł ogromne
skrzydła, ich trzepot wydał jej się hukiem.
Podmuch powietrza prawie
zwalił ją z nóg.
Pobiegła przez park,
dopóki biegła, czuła się bezpieczna. Wróciła do domu
rozdygotana i przez długą chwilę siedziała w dużym pokoju
sztywno wyprostowana z bijącym sercem, ignorując komentarze babci.
Myła zęby i widziała
go w odbiciu lustra, stał za nią i patrzył, już bez uśmiechu.
Siedział na posadzce,
gdy brała prysznic, czekając cierpliwie. Wyglądał przez okno w
kuchni, gdy robiła sobie herbatę. Stał w nogach jej łóżka kiedy
kładła się spać. Żył, bardziej w jej umyśle i sercu, ale
stworzyła Go i utrzymywała na tym świecie swoim uczuciem. Bała
się Go i nie mogła wyrzucić ze swojej duszy.
Modliła się co wieczór,
ale nie potrafiła określić, do kogo. Wysyłała prośbę w eter,
prosiła swoją nieżyjącą mamę o radę, o opiekę, o
wstawiennictwo.
Dwa dni później poszła
do Niego. Posąg stał pod drzewem, tak jak zwykle. Usiadła na
murze, tak jak robiła to przez ostanie kilka miesięcy, i patrzyła
na Niego.
Nagle w bramie podwórka
pojawiła się postać. Blady chłopak, miał jasną, ale nie białą
skórę, czerwone, ale nie bordowe usta. Oczy niebieskie, nie miał
skrzydeł.
Była to ta sama osoba,
która ja dręczyła, ale zupełnie odmieniona. Podszedł powoli do
drzewa. Nie odrywali od siebie wzroku, uśmiechając się. Ona
podeszła do Niego, rozmawiali chwilę. Później On wspiął się na
postument i wniknął w beton jak duch, choć mogłaby przysiąc, że
dłoń, którą trzymała, była ciepła i jak najbardziej realna.
Spędzili w
ten sposób następny rok. I kolejny. Byli jak normalna para. On nie
mógł jednak zaprosić jej do siebie. Wracał zawsze o ustalonej
porze, żegnając ją krótkim pocałunkiem w czoło. Czasem
spędzali czas tkwiąc długo w uścisku, nie odzywając się.
Widzieli ją z Nim, ale ona nie mówiła na ten temat więcej, niż
musiała. Wychodzili z jej przyjaciółmi, ale On nigdy nie
przyprowadzał swoich. Przychodzili do niej w odwiedziny, On nigdy
nie wychodził z podobną propozycją. Pytali gdzie chodzi do szkoły,
On odpowiadał zaczepnie, że wszystkiego się już nauczył. Był
zawsze, gdy czuła się źle lub była w niebezpieczeństwie.
Wytłumaczył jej, że
wymodliła sobie Jego zamiast tego „złego anioła”, właściwie
diabła, na którego nieszczęśliwie trafiła. Że przestając
kochać tamtego, dostała kogoś lepszego. Że ma tam „na górze”
kogoś, kto ją kocha, kto przysłał jej anioła stróża do jej
własnej dyspozycji.
W dniu jej
śmierci On w końcu zaprosił ją do swojego domu.
Huh, ostatnio coś sobie uświadomiłem.
Przeglądając mój profil na Filmwebie (nota bene - świetny
portal, korzystajcie jak najczęściej ;) ) zauważyłem, że chociaż
komedii oglądnąłem sporo – ponad 300 – to jednak większości
z nich nie oceniam zbyt dobrze (ostatnio widziałem „Noc żywych
kretynów”, ale zaprawdę, powiadam Wam – już nigdy więcej tego
nie oglądnę! :P ). Najpewniej nazwiecie mnie ponurakiem bez krztyny
humoru (tak, tak, moje kiepskie żarty to potwierdzają :P ), cóż
jednak rzec, gdy produkcje typu „Poznaj moich Spartan” (i
noworodki z ABS-em) w ogóle mnie nie bawią, a niektóre „Straszne
filmy” wręcz odrzucają? Co zrobić, gdy uważam, że „Świat
według Bundych” to kilka(naście) dobrych odcinków i cała masa
tzw. filleru? Ale to jeszcze nic, szykujcie się na szok i strzał
między oczy! Bowiem o ile wszelkie produkcje "wybuchowego" duetu
Friedberga i Seltzera nigdy nie zostaną filmami kultowymi, to mnie
niestety nie bawi twór naprawdę kultowy. Jaki? Eeee... wstyd
napisać, ale... „Miś”. O tak, wiem, lincz, lincz, już
biegniecie po pochodnie, ale co uczynić, co uczynić, co mam zrobić?
Mam przywalić sobie w łepetynę starym śledziem? Gross! ;)
Jednak jeśli to w jakiś sposób mnie
zrehabilituje, mogę napisać, że bardzo lubię „Wojnę domową”,
„Rejs” i jeszcze kilka innych starszych polskich komedii. OK? A
żeby nie było, że mam coś do filmowców z USA, dodam również,
że te najbardziej absurdalne obrazy typu „Naga broń”, „Hot
Shots” (ech, ta scena z kurą :P ) etc. również przypadły mi do
gustu, chyba właśnie dlatego, że są tak straszliwie zakręcone.
A, i „Abbott i Costello”, ale ja chyba ogółem lubuję się w kinie lat 60 i jeszcze starszym (ale od razu zaznaczam – nie,
Flip i Flap nie są moim zdaniem największymi komikami w dziejach).
Ogółem komedia nie jest moim
ulubionym gatunkiem filmowym (chyba że komedia niezamierzona, ale o
tym kiedy indziej ;) ). Jest jednak pewna nacja, której poczucie
humoru strasznie mi odpowiada i niemalże wszystkie jej produkcje
trafiają w me gusta. Otóż są to Brytyjczycy.
Co to za pan o jakże inteligentnym wyrazie twarzy? ;)
Komedia angielska ma tylu
przeciwników, co zwolenników – według niektórych jest
zakręcona, według innych po prostu durna, nie da się jednak ukryć,
że ten rodzaj humoru jest niepowtarzalny, jedyny w swym rodzaju etc.
Taki np. „Wysyp żywych trupów” to moim zdaniem najbardziej
udana parodia gatunku „survive-zombie-attack” („zgaś światło!”
:P ), a i sam tytuł jest już zabawny.
W każdym razie – by przejść w
końcu do sedna – nie będę próbował odpowiedzieć w tym poście
na tak fundamentalne pytania, jak „czy komedia angielska jest
śmieszna czy nie”, „jaka jest najlepsza brytyjska komedia”,
tudzież takie egzystencjalne jak „co będzie, gdy starego śledzia
wsadzi się bratu w skarpetę i jak ofiara tego przedniego żartu
zareaguje nań” albo „czy w grudniu 2012 będzie koniec świata”
(choć na to mogę od razu odpowiedzieć – NIE!). Po prostu wypiszę 10 angielskich seriali komediowych, które uważam za warte uwagi.
Fajnie?
Na koniec początku warto jeszcze
zauważyć, że angielskie seriale komediowe różnią się od tych
produkowanych w Ameryce m.in. tym, że nie są ciągnięte na siłę
i gdy twórcom kończą się pomysły, zazwyczaj oznacza to także
kres ich produkcji. Oznacza to także (zazwyczaj) raczej małą ilość
odcinków, co dla widza może być niemiłe (och, nie można
kompletować sobie dwudziestu pięciu sezonów na DVDkach i poświęcać
na ich oglądnięcie stu pięćdziesięciu godzin tygodniowo ;) ),
ale również (także zazwyczaj) lepszą jakość. No, przynajmniej
według mnie.
Aha. Nie będzie „Benny Hilla”.
Wieeeem, szkooooooda, ale wiecie, właśnie przed chwilą wybiegł z
listy, ktoś go gonił ;)
Oczywiście okazało się, że nie
potrafię niczego napisać krótko, zwięźle i na temat, stąd znowu
muszę podzielić posta na dwa, by nie wyszedł za długi. Grafomania
to straszna choroba. Dziś więc miejsca 10 – 7, dzielna finałowa
szóstka – za tydzień.
A! I jeszcze jedno, bardzo ważne!
Kolejność subiektywna (hah!), żeby nie było. Obiektywnie
„Latający cyrk” jest ważniejszym tworem dla kinematografii
angielskiej, niż np. „Red Dwarf”, ale ja po prostu lubię
Rimmera ;)
10. Tylko głupcy i konie (Only Fools
and Horses)
66 odcinków! I 22 lata emisji (od
1981 – 2003)!!! Jak na brytyjski sitcom – bardzo dużo!
Hm, czy Rodney trzyma w ręku Mountain Dew? ANGLIK z AMERYKAŃSKIM napojem? Cóż za nietakt!
Ten serial jest dla Anglików tym,
czym dla Amerykanów „Hooneymooners” (albo lepiej - „Świat
według Bundych”), a dla nas... hm, „Świat według Kiepskich”?
Oto dość stereotypowa brytyjska rodzina, Trotterowie, starają się
nie tylko podnieść swój status społeczny, wydać się innym
zamożniejszymi, niż są w istocie, ale także „tak robić, żeby
zarobić, a się nie narobić.” Główny bohater serialu, Del Boy
wymyśla coraz to nowsze i ciekawsze pomysły na zarobienie jak
największej fortuny jak najmniejszym kosztem. Zazwyczaj próbuje
hazardu lub oszustw (a czasami jednego i drugiego, jak np. w odcinku
„Modern Men”, gdzie w sprytny sposób robi w konia barmana ;) ),
ewentualnie sprzedaży dóbr, które „wypadły z tyłu ciężarówki”
(dla tych, co teraz są zaspani i nie kumają – chodzi o dobra
kradzione), najchętniej jednak stawia na jak najbardziej wymyślne i
skomplikowane plany, przy których wysiadają nawet zakręcone idee
Ferdynanda Kiepskiego.
Najlepszą postacią serialu jest
jednak moim zdaniem brat Del Boya, Rodney, sympatyczny, facet,
któremu trochę brakuje siły przebicia. A szkoda, bo mądrzejszy
jest od swego brata i bardzo szybko zauważa nielogiczności
wszystkich jego planów i pomysłów, nim jednak jest w stanie
przemówić mu do rozsądku, zazwyczaj jest już za późno. Genialne
są też jego interakcje z bratankiem, Damianem, którego
podejrzewa o bycie Antychrystem (ci, którzy wiedzą, dlaczego, mogą
sobie uścisnąć prawice i uśmiechnąć szeroko).
Jak nietrudno się domyślić, twórcy
oparli cały humor serialu na piętrzeniu coraz to większych
trudności przed grupą dość nietuzinkowych herosów i
obserwowaniu, jak – próbując się z nich wyplątać –
bohaterowie coraz bardziej gmatwają całą sytuację. A widzowie
oczywiście dobrze się bawią, oglądając cierpienia bliźnich.
Cóż, taką mamy sadystyczną naturę, he he he! :P
Dodam jeszcze, że to ulubiony serial
komediowy samych Brytyjczyków. Nic dziwnego, skoro opowiada o
perypetiach dość stereotypowej, ale jednak najbardziej angielskiej
ze wszystkich sitcomowych rodzin. Nie znaczy to jednak, że
nie-Brytyjczycy będą się na tym filmie nudzić, o nie! Polecam.
Minusem serialu jest całkowity brak
gryzoni. Què?
9. Pan wzywał, Milordzie? (You Rang, M'lord?)
26 odcinków (ale za to prawie
godzinnych), 5 lat emisji (1988 – 1993)
Ciężkie jest życie arystokracji. Trzeba pić jakieś stare wina (dwieście lat, pewnie popsute) i zajadać homary... jak to się w ogóle je!?
Rok 1918. Dwóch prostych żołnierzy
ratuje na froncie życie oficera (i szlachcica of korz) Teddy'ego,
który z wdzięczności przyjmuje jednego z nich – uczciwego Jamesa
Twelvetreesa – do swej służby (no, konkretnie do służby swego
brata, lorda Meldruma) . Mija dziewięć lat, a kamerdyner lorda
odchodzi do Krainy Wiecznych Łowów. James ma nadzieję na przejęcie
jego funkcji, lecz w tym momencie w domu państwa zjawia się Alf
Stokes, drugi z żołnierzy, którzy uratowali Teddy'ego. Oczywiście
od razu przejmuje funkcję denata, lecz Twelvetrees wcale nie cieszy
się ze spotkania starego druha. Stokes bowiem to oszust i
oportunista.
Co więcej, Alf nienawidzi
arystokracji i ideologicznie sprzyja bolszewikom, lecz brak pracy
zmusza go do zamieszkania u Meldruma. Niemalże od razu ściąga do
rezydencji lorda również swoją córkę, Ivy, którą zatrudnia w
charakterze pokojówki. I od tego momentu zaczyna się tzw. jazda...
;)
Humor tej produkcji skupia się
głównie na kontrastach między klasą pracującą (służbą) a
rządzącą (arystokracją) – wiele najzabawniejszych sytuacji
wynika bowiem z interakcji tych dwóch sfer społecznych. Zabawne są
również starcia szlachta-szlachta (tutaj głównie lord Meldrum
kontra lord Ralph Shawcross – Meldrum bowiem romansuje z żoną
Ralpha, Agatą, a ten jakoś ma coś przeciwko temu, hm) i
służba-służba (tutaj głównie szlachetny James vs. krętacz
Alf).
I jak to w brytyjskich sitcomach bywa,
mamy sporo barwnych postaci, choć chyba najzabawniejsze to służący
Henry, który zawsze coś ciekawego palnie i Ivy, dziewczyna całkiem
sympatyczna, lecz niezdarna, niezbyt mądra i na dodatek zmuszona do
odrzucania zalotów tak Teddy'ego, który bardzo, ekhem, LUBI
służbę, jak i córki lorda, Cecily, która bardzo, hm, LUBI
kobiety.
„Pan wzywał, Milordzie” nie
zdobył zbyt dużej popularności w Anglii, nad czym należy jedynie
ubolewać, bowiem serial jest nie tylko zabawny, ale posiada także
niezwykły klimat lat 20 XX wieku i w ciekawy – i dość poważny,
jak na komedię – sposób przedstawia starcie klas, świat wyżyn
i, hm, nizin społecznych, jak również walkę starego świata z
nowymi prądami myślowymi (szczególnie zaś z filozofią
socjalistyczną).
8. Mała Brytania (Small Britain)
27 odcinków (2003 – 2006) plus
„Mała Brytania w Ameryce” (2008; to kolejne 6 odcinków); należy
jednak jeszcze zaznaczyć, że serial zaczynał jako słuchowisko
radiowe.
Czego!? Moja dziesięciogodzinna przerwa na kawę jeszcze nie dobiegła końca!
Ten serial pod pewnymi względami
przypomina kultowy „Latający cyrk Monty Pythona” - rzecz wręcz
tonie w oparach absurdu, a o fabule jako takiej nie ma co mówić,
bowiem każdy odcinek składa się z kilkunastu niepowiązanych ze
sobą scenek (większość odgrywana przez scenarzystów, Matta
Lucasa i Davida Walliamsa), choć niektórzy bohaterowie powracają w
kolejnych epizodach (np. dresiara Vicky Pollard czy psychiatra
Lawrence i jego pacjentka, Anna).
„Mała Brytania” to chyba jeden z
najbardziej zakręconych seriali angielskich, gdzie niektóre pomysły
po prostu nie mogły wyjść z głów ludzi do końca zdrowych
psychicznie (wiem, jestem ekspertem w tej materii :P ), a na dodatek
chyba jednym z najodważniejszych w historii telewizji – podobnie
jak Monty Python, Lucas i Walliams nie oszczędzają nikogo i
niczego, wyśmiewając nawet tematy tabu. Np. w jednym odcinku
pojawia się pastor – gej. Dla Polaków taka persona okazała się
nie do przyjęcia, wycięto więc tę scenkę z polskiej wersji.
W każdym razie niektóre żarty
rzeczywiście mogą co wrażliwszych zniesmaczyć i trzeba lubić taki
dość specyficzny humor, by przełknąć pewne gagi. „Mała Brytania” raczej nie jest
dla każdego i nawet ja, ten, który lubi ów serial, przyznaję, że
niektóre scenki są raczej takie sobie. Z drugiej jednak strony
przeważają fajne gagi, a gdy „Mała Brytania” jest
śmieszna, to jest NAPRAWDĘ śmieszna. Pewne z przedstawionych w
niej sytuacji należą do najzabawniejszych momentów w historii
całego kina angielskiego (a niekiedy możemy także zauważyć
przypadkowe nawiązania do naszej polskiej rzeczywistości, jak np. w
skeczu z recepcjonistką ;) ). Gag z chorą psychicznie starszą
panią, której wydaje się, że piesek rozkazuje jej się publicznie
rozebrać, a potem schować w kuble na śmieci, niektórych może konfundować, ale innych rozbawi do łez.
Tym, którzy lubią angielski humor,
oczywiście polecam. Ci, którzy nie lubią... cóż, raczej nie
strawią „Brytanii”. I im oczywiście nie polecam. :P
Hm... no cóż... chyba podaruję sobie wymyślenie jakiegoś zabawnego komentarza, teraz mierzę się z tytanami humoru angielskiego, nie mam szans.
I oto pozycja, przy której nie bardzo
wiem, co napisać. Wiadomo, kultowy serial, ale to już takie
wyświechtane, jak stare gatki. Że klasyka humoru, hm, absurdalnego
– wszyscy wiedzą. Że robili, co chcieli, że czasami nawet na
widza nie zważali, zmuszając go do oglądania rzeczy, których nie
chciał oglądać, o tym wiedzą wszyscy ci, którzy z tym serialem
się zetknęli. Że dla niektórych to najlepsza komedia na świecie,
a dla innych nuda i głupoty, to też wiadomo. Co bym nie napisał,
będą to same frazesy. Zresztą i tak trochę mija się to z celem,
zważywszy na to, że na świecie nie ma chyba osoby, która by nie
słyszała o Monty Pythonie. Fani znają już zapewne wszystkie
odcinki na pamięć i wiedzą, dlaczego lubią je na okrągło
oglądać, a ci, którzy nie lubią, też już zapewne wiedzą, czego
się spodziewać i na co liczyć (albo raczej na co nie liczyć).
Tak więc tak naprawdę moja rola powinna
się ograniczać jedynie do napisania, że lubię Monty Pythona i
zaznaczenia, że należy on do 10 moich ulubionych angielskich
seriali komediowych. Cokolwiek więcej bym nie wyrzekł, będzie to
bezsensowna paplanina, rajt? Co w takim razie moja skromna osoba
powinna zrobić...?
Łel... może się wytłumaczyć,
dlaczego umieściłem go tak nisko? No? No?
Eeee... no bo tak. Starczy? ;) Nie? No
to może po prostu te filmy, które umieściłem wyżej, bardziej
lubię? A skoro je bardziej lubię, to automatycznie muszę mniej
lubić Pythona, prawda? Żelazna logika! W stylu Pythona ;)
Eeeem... Bardzo lubię Pythona. Lecz
wolę chyba seriale, które nie składają się z niepowiązanych ze
sobą scenek. Ale wyobraźnię Pythonów niezwykle sobie cenię. O
tym szerzej może kiedy indziej, przy „Sensie życia wg Monty
Pythona” (kiedyś się za niego wezmę), a teraz ruszajmy dalej!
Ech... a jednak nie ruszymy dalej, bo się post skończył, ha ha!
Dobra, na tym dziś skończymy. Czas iść spać. Ale żebyście nie mówili, że post nie był zabawny, o to kilka onomatopei, które zapewne podniosą wysoko humor tej aktualizacji: