środa, 29 sierpnia 2012

Część druga opowiadania!

by Konował


Minęły dwa tygodnie od wyjazdu Bohatera na Islandię. Życie na osiedlu wróciło na swoje stare tory. Najszybciej otrząsnęli się miejscowi pijaczkowie, którzy już dwa dni później powrócili do swego starego obrzędu. Rytuał ten składa się zawsze z tych samych elementów; zakupu trunku w godzinach porannych oraz spożyciu go z kumplami na jednej z trzech miejscówek. Punkt "A" - dość atrakcyjna posesja, znajdująca się pomiędzy dwoma miejscowymi sklepami; punkt "B" -  trochę dalej, ale miejsce też miłe. Cień, nawet są ławeczki. Punkt "C" lasek za garażami. Idealny dla tych, co lubią mieć kontakt z naturą.
Godzina 9:00. W sklepie panuje pewna nerwowa atmosfera. Mimo, że miejsce było już od ponad trzech godzin czynne, nie przyszedł żaden ze stałych bywalców. Zdziwiona Sprzedawczyni nerwowo paliła papierosa przed wejściem. Tam, gdzie jeszcze wczoraj stała grupka kilkunastu mężczyzn, nie było teraz nikogo. Podeszła do niej Pracownica ze spożywczaka znajdującego się po sąsiedzku. Ona też zauważyła brak czegoś, na co wcześniej nie zwracała uwagi. 

– Nikt dzisiaj nie brał na krechę, sprzedałam tylko jedno piwo; a dzisiaj dojeżdża dostawa, gdzie ja to wszystko pomieszczę.

–U mnie to samo - odpowiada zaniepokojona Sprzedawczyni – może trzeba to sprawdzić czy co?

Sprzedawczyni zostawiła koleżankę, która razem z nią dzisiaj pracowała na sklepie, i poszła na przeszpiegi. W punkcie "A" nie znalazła niczego ciekawego, tylko standardowe śmieci takie jak puszki, butelki bez kaucji, pety, worki. Poszła na punkt "B", gdzie sytuacja przypominała tę z poprzedniej miejscówki. Poszła do lasu, gdzie wreszcie znalazła coś ciekawego. Trzy kartki papieru, które połączone razem tworzyły bardzo uproszczoną mapę okolicy. Narysowana czerwoną kredką świecową, krótkimi grubymi kreskami. Na mapie oczywiście oznaczony był skarb, lecz nie standardową trupią czaszką, tylko symbolem procentów. Zaciekawiona tym kobieta poszła do znajomej ze spożywczaka. Opowiedziała jej o znalezisku i zdecydowały, że razem pójdą do miejsca wskazanego na mapie. Dla dodania sobie animuszu, łyknęły sobie po małpce polskiej czystej bez gazu.

Paląc papierosa i rozmawiając o tym, co mogą znaleźć na miejscu, ruszyły.

Trasa prowadziła najpierw wzdłuż ulicy, dalej Stacja, za torami weszły do lasu. Kilkanaście metrów ścieżki między sosnami, skręt w prawo; po prawej stronie miały las, po lewej zaś powoli zarastający już stawek. Szły kilka minut, skręciły w lewo, dalej prosto, i dalej, dalej, dalej. Po mniej więcej dwudziestu minutach dotarły do miejsca oznaczonego na mapie jako punkt ze skarbem.

Nie wiedząc, co zobaczą na miejscu, na kilkanaście metrów przed celem zdjęły buty, i starały się z całych sił poruszać bezszelestnie. Oj, gdyby to była gra RPG, to założę się, że to byłby to krytyczny sukces. Szły tak cicho, że nawet okoliczne zwierzęta nie usłyszały, nie dostrzegły dwóch pracownic osiedlowych sklepów. Dotarły na małe wzniesienie, pokryte małym skupiskiem drzew, skąd miały dobry punkt obserwacyjny, a same nie były stamtąd widoczne.

Na Polanie, bo to ona była zaznaczona na tajemniczej mapie, znaleźli bywalców obu sklepów. Wszyscy spali, w przeróżnych konfiguracjach, jeżeli chodzi o pozycje, układy osobowe, płciowe. Brak jednak było śladów, śmieci, które powinny towarzyszyć takiej libacji w lesie. Odkryła to Pracownica; dzięki temu, że - będąc z natury rozsądną - przeznaczyła swoje PD-ki zdobyte dzięki handlowi detalicznemu oraz różnorakim Questom pobocznym (takim jak znalezienia męża który ma pracę i nie jest alkoholikiem; wychowanie dzieci oraz najtrudniejszym, który wymaga epickiej charyzmy, tj. załatwienie sprawy w urzędzie) na umiejętność Dedukcji.

-Nie ma butelek, osoba, która dała im alkohol, którym się spili (bo to, że byli skacowani, nie budziło wszelkich wątpliwości, wystarczyło posiadać zmysł węchu) musi mieć coś złego na sumieniu. Zabrała wszystkie butelki, by nie zostawić po sobie odcisków palców.

Sprzedawczyni, która wybrała trochę inną ścieżkę rozwoju swojej postaci, nie nadążyła za dedukcją koleżanki, ale za to miała taką umiejętność jak Dostrzeganie Zatrutego Metanolem. Zza drzewa wyszedł mężczyzna (o, to Niezłomny Bill, ten, którego co roku wysyłano do polskiej drużyny na zawody w piciu z ruskimi); stawiał ostrożne kroki, a rękami badał najbliższe otoczenie. Zatruty złym alkoholem.

Sprzedawczynie w mig dojrzały zagrożenie dla ich interesów. Jeżeli pijacy pozostaną ślepcami, to będą mieli utrudniony dostęp do sklepu, a to znaczy, że będą rzadziej przychodzić, a to znaczy mniej zakupionego piwa. Po chwili narady zdecydowały się, pojechać do swoich przybytków po Miksturki Leczenia, zwane inaczej alkoholem etylowym, który jak wiadomo doskonale leczy działania alkoholu metylowego.

Po mniej więcej godzinie dwie dzielne kobiety wychodziły z auta na polanie, w bagażniku zaś miały zapasy Większych Mikstur Leczenia, które miała pomóc zatrutym przez Zły Alkohol.

Stali bywalcy, którzy do tego czasu zdążyli się przebudzić, stali blisko siebie, zagubieni jak owieczki. Ich Lider, Niezłomny Bill, dość często narażony na działanie Złego Alkoholu, miał wyostrzony zmysł węchu i słuchu, dzięki temu wiedział o wcześniejszej obecności pracownic sklepu. Poinformował on o tym swoich towarzyszy i kazał czekać. Przeczuwał bowiem jakimi ścieżkami krążą myśli Sprzedawczyń ze spożywczaka i czuł, że wrócą z Miksturkami.

Każdy dostał, po jednej sztuce Mikstury (za połowę ceny!). Sprzedawczynie miały rację co do dobroczynnego wpływu ich metody na stan zatrutych. Dość szybko powrócili do siebie. Żaden z nich jednak nie pamiętał wczorajszych wydarzeń. Ich relacje wyglądały tak:

-Ze Zbyszkiem poszedłem sobie jak zwykle na piwko, bo wiecie, jego żona jest Rakiem, a wiecie co to za kobiety, te Raki. Strasznie skryte, zdeprecjonowane, nieufne, takie marudliwe jeszcze. No i Zbysiu musi od czasu do czasu odreagować, no i sobie pijemy z koleżkami, a tu nagle Romciu mówi, że znalazł jakiś śmieszną karteczką, na której tak jakby mapa narysowana, czy co, tylko że bez dużej części. No to badamy ją i nagle takie dziwne uczucie nas ogarnęło, by poszukać reszty (na fragmencie, który oglądał ten Pan, był znak „%”, a jak wiadomo ci panowie mają -10 do rzutów na SW przeciwko tego typu sugestiom). Dzwonimy, okazuje się, że chłopaki mają też dwie pozostałe części mapy, to składamy i idziemy na Polanę, jak doszliśmy to już nic nie pamiętam.
Tego samego dnia Bohater obudził się z ciężkim kacem po piątkowej wypłacie. Okazało się, że gdy spał, dostał sms-a od przyjaciela: „pozdrowienia ze Szkocji”.


 

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Fanowskie teledyski cz. 1 [Snake Plissken + Motorhead]

 by Oli


Dobry wieczór!

Dzisiaj pierwszy post dłuższego cyklu. Nie będą to posty zawierające nowe materiały napisane przez któregoś z członków naszej mini-redakcji, lecz raczej taki quasi-blok reklamowy, promocja rzeczy wartych zobaczenia.

Otóż wielkim szacunkiem darzę trudną sztukę montażu. Kto chociaż raz próbował kleić coś w Windows Movie Makerze wie, jaka to żmudna i ciężka robota; co więcej, żeby klip wyszedł chociaż przyzwoity, należy odpowiednio go rozplanować, wybierać najważniejsze sekundy spośród dwugodzinnego materiału i tak ze sobą wszystko łączyć, by cały film miał jakiś sens, a nie był chaotycznym bajzlem. A gdy się robi klip muzyczny (zwany potocznie teledyskiem), to trzeba jeszcze połączyć obraz z dźwiękiem, ułożyć wszystko tak, by muzyka jak najlepiej współgrała z obrazem. Ciężka to robota, ale jeśli zostanie dobrze wykonana, to efekt może być naprawdę wspaniały.

Na necie znaleźć można sporo takich teledysków, zrobionych przez amatorów, jedne lepsze, drugie gorsze. Postanowiłem przedstawić Wam te, które uważam za lepsze - i głównie te, które wykorzystują obrazy ze znanych filmów.

Na pierwszy ogień pójdzie jeden z moich ulubionych tworów, autorstwa niejakiego KRATOSRETURNSv2. Klip ów w sposób efektywny (i efektowny ;) ) wykorzystuje mój ulubiony kawałek zespołu Motorhead pt. Hellraiser, a co więcej, łączy go z moim ulubionym filmem akcji/science fiction - Ucieczką z Nowego Jorku (i Los Angeles, ale druga część mym zdaniem jest o wiele słabsza). Dlaczego podoba mi się Ucieczka? Napiszę o tym kiedy indziej, choć teraz zdradzić mogę, że duża w tym zasługa dość ciężkiego klimatu i przede wszystkim Kurta Russella (którego umiejętności aktorskie wysoko cenię), który genialnie wcielił się w mego ulubionego bohatera filmów akcji - Snake'a Plisskena!

Tak więc mamy świetną piosenkę, udany montaż i niezły wybór scen. Oto hołd dla największego action hero w dziejach!


sobota, 25 sierpnia 2012

Premiery sierpnia

 by Oli


Dobry wieczór!

Niestety, z przyczyn niezależnych ode mnie nie udało mi się w tym tygodniu ukończyć posta dotyczącego Gwiezdnych Wojen (ale niedługo będzie, spokojnie), wysmażyłem więc posta zastępczego.

Otóż sierpień powoli się kończy, ale nim 31 dzionek tego miesiąca uderzy nas w główki i czerepy, będzie jeszcze kilka premier w naszych polskich kinach. Podobno ten blog jest blogiem przede wszystkim filmowym (huh! :P ), takoż więc przyjrzyjmy się kilku ciekawszym propozycjom:

1. Merinda waleczna (premiera - 17 sierpnia).


Co prawda "Merinda" swą premierę już miała, ale po pierwsze, szeroko to reklamowana rzecz, po drugie wszyscy tutaj lubimy animacje, przyjrzyjmy się jej więc nieco bliżej.

Film ze stajni Disneya/Pixara, opowiada historię młodej Szkotki, która chce zostać łuczniczką (a jak wiadomo, to nie jest kobiece zajęcie - no, przyznajcie sami, ile łuczniczek znacie, co? ;) ). W międzyczasie jakiś niemilec rzuca klątwę na jej rodzinę i oczywiście Merinda musi ich ratować.

Warto wybrać się do kina? Biorąc pod uwagę to, że Pixar rzadko zawodzi, pewnie tak. Trailer prezentuje się nader dobrze - wydaje się, że pixarowy humor został zachowany, a będzie bardziej epicko, niż zwykle. A dodatkowo klimat wczesnego średniowiecza. I animacja zapiera dech w piersiach.

2. Niezniszczalni 2 (premiera - wczoraj, pędem do kin, nim bilety rozgrabią!!!)

Wszyscy ci, którzy tęsknili za starymi, dobrymi filmami akcji z lat 80, dwa lata temu otarli łzy z twarzy, popakowali trochę na siłce, potem chwycili wyslużone kałachy i szturmem ruszyli do kin, oglądać obraz napisany przez samego SLY'a STALLONE'A (tak, tak!), który miał przywrocić świetność tamtym dawnym produkcjom - "Niezniszczalnych"! A ze szczęścia można było wręcz przestać panować nad pęcherzem, gdy się zobaczyło, jakie tuzy tam grały - Stallone! Dolph Lundgren (Dragooooo!!!)! Jet Li! Arnold Schwarzenegger! Bruce Willis! A akcja taka, jak w "Commando", "Rambo", "Tylko jeden" i "Szklanej pułapce" razem wziętych! Czy ja żyję czy już znalazłem się w Raju? 

Czy ten film spełnił pokładane w nim nadzieje, to temat na inny post, lecz najwyraźniej uszczęśliwił fanów rozróby w starym, dobrym stylu, bowiem Stallone nie tylko zaserwował nam drugą część, ale wyszedł z założenia, że ma być "WIĘCEJ! LEPIEJ! ALE PRZEDE WSZYSTKIM - WIĘCEJ!" Myśleliście, że skład poprzedniego filmu to dream - team? To teraz trzymajcie się krzeseł, foteli czy poręczy schodów, bo zaraz Was wywieje z domów z wrażenia! W dwójce grają nie tylko Stallone (!), Li (!!), Willis (!!!), Arni (!!!!) i Dolph (!!!!!), ale także Van-Damme i uwaga, Chuck Norris (przestańcie, nie wytrzymam nadmiaru szczęścia)! A komu mało, to niech jeszcze sobie wyobrazi, że Arnie gra tu więcej, niż w poprzedniku (przedawkowałem!!!).

Wszystkim twardzielom (a tylko tacy to czytają!), którzy są w stanie przetrwać czysty "awesome" wylewający się z ekranu, polecam ten trailer. Ostrzegam jednak, ja prawie zawału dostałem!

3. Zakochani w Rzymie (premiera - wczoraj!)


Oto kolejny film znanego i charakterystycznego twórcy, Woody'ego Allena i kolejny opowiadający o miłostkach przeżywanych w jakiejś europejskiej stolicy. Kto lubi Allena, ten na pewno pójdzie do kina i się raczej nie zawiedzie, kto nie lubi - raczej się nie przekona. Jedno jest pewne - to będzie jeden z hitów tego lata. Aha, w planach Allen ma też "Zabujanych w Krakowie", ale czy rzeczywiście jakaś aktorka typu Angelina Jolie zabuja się w Bogusławie Lindzie w grodzie Kraka, tego jeszcze nie jesteśmy pewni. Poczekamy, zobaczymy. Póki co - obaczmy sobie, jak to w Rzymie bywało...

4. Abraham Lincoln: Łowca wampirów (premiera - wczoraj)


Rzecz wyprodukowana przez Tima Burtona, oparta na książce niejakiego Setha Grahame-Smitha, opowiada historię Abrahama Lincolna, który w chwilach wolnych od rządzenia wspaniałym narodem amerykańskim poluje na wampiry. Eeee...? Sorry, ja chyba wysiadam...

Dla odważnych - trailer.

5. Alpy (premiera - wczoraj)


Ta grecka obyczajówka zapowiada się nader ciekawie - opowiada historię ludzi, którzy udają nieboszczyków, aby pomóc ich bliskim poradzić sobie z żalem po stracie ukochanych. Hm, intrygujące.

Aha, trailer!

6. Pamięć absolutna (premiera - 31 sierpnia)


Film ten to nie tylko adaptacja opowiadania Philipa K. Dicka, o którym dość często wspominamy na tym blogu, ale równocześnie remake kultowego już obrazu z Arnim w roli głównej. Szczerze powiedziawszy, to niezbyt dobrze podchodzę do wszelakich remaków, bowiem zazwyczaj są one słabsze od oryginałów (w ogóle wolę starsze filmy), choć może tym razem będzie inaczej? Wszakże "Coś" Carpentera podobał mi się bardziej od tego z lat 50, czasem więc i remake może być dobry. Zobaczymy.

Klik i oglądamy trailera!

7. W pół drogi (premiera - 31 sierpnia)

Ten twór zapowiada się nader interesująco. Opowiada on historię szczęśliwego człeka w średnim wieku, u którego nagle stwierdza się guza mózgu. Nasz bohater nie tylko musi sobie poradzić ze świadomością tego, że zostało mu już niewiele czasu, ale również z dręczącymi go halucynacjami.

Rzecz została dobrze przyjęta przez krytyków i może rzeczywiście być wzruszającą, prawdziwą historią o odchodzeniu i godzeniu się ze śmiercią. Żeby tylko reżyser nie uderzył w sentymentalne tony...

Byłbym zapomniał - trailer.

To tyle na dziś. Jeśli ktoś z Was obejrzy któryś z tych filmów, dajcie znać i powiedzcie, czy się opłacało iść do kina. Miłej nocki!

Wujek Staszek radzi: Gdy do kin wejdzie taki hicior, jak "Niezniszczalni 2", to nie ma sensu pisać o innych filmach. I tak wszyscy pójdą na dzieło Sly'a. Ja też już tam biegnęęęęęęęęęęęęęęęęę!!!

czwartek, 23 sierpnia 2012

Animacje, które warto obejrzeć


by Konował



Witam, dzisiaj postanowiłem napisać kilka słów na temat kilkunastu, według mnie bardzo ciekawych i interesujących, animacji. Starałem się by tytuły były różnorodne, tak by każdy mógł znaleźć dla siebie coś dobrego. W swojej liście nie uwzględniłem takiej klasyki jak Król Lew, Pocahontas; nie żebym nie lubił tych filmów (uwielbiam je!) jednak mało jest osób które o nich nie słyszały. A więc zaczynamy.

Na początku zanurzymy się w magicznym i bajkowym klimacie filmów Studia Ghibli. Będzie wesoło, nastrojowo, tajemniczo, momentami też bardzo smutno.


1. Mój sąsiad Totoro



http://www.youtube.com/watch?v=I1RhMA5NpsM


Zacznę od klasyki. Mój sąsiad Totoro jest to animacja, którą oglądałem kilka razy, i jeszcze mi się nie znudziła. Gdy tylko mam chandrę, czuje się źle, włączam sobie tę wspaniałą animację, i wszystkie problemy jakoś schodzą na dalszy plan. Nawet nie wiem czemu ta pozycja ma na mnie taki pozytywny wpływ; może to zasługa klimatu, muzyki, pięknej, prostej historii, którą chciał przekazać reżyser; pewnie to wszystko razem. Wypadałoby jednak napisać coś merytorycznego. Film opowiada historię dwóch małych dziewczynek które przeprowadzają się na wieś, by być bliżej swojej chorej matki (tutaj mała uwaga, w wersji oryginalnej głosy głównych bohaterek są bardzo głośne i piskliwe, co może być dla niektórych irytujące). Na miejscu okazuje się, że ich sąsiadami są Totoro oraz parę innych dziwnych stworków. Pozycja ta jest przeznaczona według mnie dla każdego, niezależnie od wieku czy płci. Film wciąga dzięki pięknym, kolorowym i nastrojowym obrazom, muzyce i szczypcie "magii".


2. Ruchomy zamek Hauru


http://www.youtube.com/watch?v=owddukdxFv4


Ruchomy zamek Hauru – kolejna animacja ze studia Ghibli. Tym razem przenosimy się do świata pary, magii, wojny i miłości. Nastolatka imieniem Sophia, zostaje zamieniona w staruszkę przez zazdrosną wiedźmę z pustkowia. Nie wiedząc, co ma robić, ucieka z domu. Trafia na tytułowy zamek czarodzieja Hauru. Razem z nim [czarodziejem, nie zamkiem ;) ] oraz jego młodym pomocnikiem [jw ;) ], przeżywa dużo przygód. Film ma bardzo wciągającą fabułę, dużo śmiesznych scen (głownie za sprawą Marka oraz demona ognia), piękną animację dopracowaną do najmniejszego elementu.


3. Szopy w natarciu



http://www.youtube.com/watch?v=aHIF_Ef2Bwo

Jest to pierwsza animacja ze studia Ghibli, na którą trafiłem. Historia bardzo śmieszna, ciekawa, momentami smutna. Tanuki to istoty (w filmie nie ma ani jednego szopa, kolejny genialny pomysł polskich tłumaczy), które potrafią po treningu zmienić dowolnie swoją postać. Walczą one z ludźmi, którzy chcą zagarnąć ich las, a na tym miejscu wybudować nowoczesny kompleks budynków mieszkaniowych. Film najlepiej oglądać, wiedząc co nieco o kulturze japońskiej, gdyż jest mocno osadzony w mitologii Kraju Kwitnącej Wiśni (jednak i bez tej wiedzy oglądanie sprawia dużo frajdy). Anime, mimo że długie, nie nuży.


4. Narzeczona dla kota



http://www.youtube.com/watch?v=NwoDrRCibhA&feature=related

Prosta historia, która uczy, że nie należy ratować wszystkich kotów. Przekonała się o tym pewna dziewczynka z Japonii. Ocaliła ona kota, który o mało by nie zginął "z ręki" ( ;) ) ciężarówki. I co się stało? Okazało się, że uratowanym był syna króla kota. W zamian za heroizm, dziewczynka została obdarowana dużą ilością martwych myszy oraz (sic!) wyznaczona na narzeczoną dla królewskiego syna. Nikt jej oczywiście o zdanie nie pytał.


5. Spirited Away: W krainie bogów



http://www.youtube.com/watch?v=hCpFeE68Yjg

Opowieść o tym, że nie należy zadzierać w bogami, oraz by nie jeść produktów nieznanego pochodzenia. Dziewczynka przeprowadza się wraz z rodzicami, po drodze gubią się i trafiają do dziwnego miejsca. Stoły uginają się pod ciężarem jadła i napitków. Nierozważni rodzice (ci dorośli!!) rzucają się od razu do konsumpcji. Było to jednak jedzenie bogów, i za to zostali zamienieni w świnie. Córka musi ich ratować.


6. Grobowiec świetlików




http://www.youtube.com/watch?v=_XuJEmSTHow&feature=related

Grobowiec został nakręcony w tym samym roku co Mój sąsiad Totoro, jednak jeżeli chodzi o nastrój, to jest to przeciwny biegun. Jest według mnie film dla osób już dojrzałych. Piękna animacja, napełniająca smutkiem, i niemalże zmuszająca do płaczu. Japonia w czasie drugiej wojny światowej, bombardowana, mieszkańcy przymierają głodem, co chwilę ktoś umiera, zabity przez bombę. W tle rodzeństwo, brat i siostra, starają się znaleźć miejsce dla siebie.

To już ostatni film ze studia Ghibli. Z innych dzieł japońskiego studia polecam jeszcze takie tytułu jak: Powrót do marzeń, Szkarłatny pilot, Opowieści z Ziemiomorza i Księżniczka Mononoke.

7. Piotruś i wilk




http://www.youtube.com/watch?v=fe0pQNdlhiM



Pierwszy tytuł z mojego zestawiania spoza studia Ghibli. Jest to animacja zdecydowanie nie dla dzieci. Historia małego chłopca który mając za pomocników zwierzaki z farmy, poskramia wilka. Fabuła zwariowana, jednak sądzę że warte obejrzenia.

8. Trio z Belleville 

 
                                  

http://www.youtube.com/watch?v=X-KChYBFiB0

Kolejna animacja dla starszych widzów. Surrealistyczny klimat, świat oraz postacie przedstawione w sposób karykaturalny. Świetna i klimatyczna muzyka. Na tym skończę, bo nie wiem co jeszcze mógłbym dodać.

9. Sekret księgi z Kells


                               


http://www.youtube.com/watch?v=OOYrI0vCSoE

Jedna z lepszych animacji, jakie w życiu oglądałem. Młody mnich dostaje trudne i odpowiedzialne zadanie - ukończenie księgi z Kells. Ma ona oświetlać mroczne czasy średniowiecza, w których to ludzie drżeli przed najazdami dzikich Wikingów, przed zarazami, zmianami pogody, klęskami naturalnymi. Za co kocham ten film? Za muzykę (przesłuchaj tylko ten link, który zamieściłem powyżej), za piękną animację, za oddanie klimatu średniowiecza oraz szczyptę tak potrzebnego humoru.


10. Przez ciemne zwierciadło

                                          
     
http://www.youtube.com/watch?v=AV5I-w3N6O8

Świetna animacja, powstała na podstawie prozy Philipa K. Dicka. Bob Arctor, który jest policjantem, rozpracowuje gang handlujący substancją D. Narkotyk ten sprawia, że m.in. osoba ją zażywająca traci kontakt z rzeczywistością, poza tym osobowość zaczyna szwankować. Film świetny.


11. Mary and Max


                                    

http://www.youtube.com/watch?v=uq17zxmTMY8

Opowieść o dwóch niezwykłych ludziach, których połączyła przyjaźń. Obraz jest cudowny, wspaniali bohaterowie, klimat oraz muzyka. To trzeba obejrzeć!

To był ostatni film z moim rankingu. Polecam jeszcze takie tytuły jak: Gnijąca Panna Młoda Tima Burtona, Jak wytresować smoka i Persepolis.

Dziękuję za uwagę :)              

niedziela, 19 sierpnia 2012

16 najgłupszych momentów w historii Gwiezdnych Wojen (2/3) [Gwiezdne Wojny]


by Oli


Dzień dobry!

Zanim podrzucę Wam kolejną dawkę absurdów, zaserwowanych nam przez George'a Lucasa, małe ogłoszenie. Zapewne już zauważyliście, że ten post nazywa się "16 najgłupszych momentów w historii Gwiezdnych Wojen (2/3)". Właśnie! Jest tu trójka, zamiast dwójki, prawda? A miały być dwie części!

Ano miały, ale doszedłem do wniosku, że dwa pierwsze miejsca to już totalny wysyp absurdów, toteż trzeba im poświęcić trochę więcej uwagi, a nie chciałem, by ten tekst rozrósł się do niebotycznych rozmiarów. Stąd decyzja o podzieleniu go na 3 części. Mam nadzieję, że mi wybaczycie... zresztą i tak nie macie za dużego wyboru, ha ha! Za to zdradzę, o czym będzie kolejny tekst. Otóż w przyszłym tygodniu kończymy gwiezdną sagę, a potem napiszę coś o angielskich komediach. Cieszycie się? Fajnie!


9. Han strzelał pierwszy! (Nowa Nadzieja Edycja Specjalna 1997)

Oto i doktor Jon... eee, znaczy się - Han Solo! I wcale nie doktor!

To przykład dość znany i wzbudził sporo kontrowersji na łonie fandomu. Nie bez przyczyny. Niby na pierwszy rzut oka nie ma czego się tu czepić, ale diabełek tkwi w szczegółach... albo raczej w tym, że Han Solo nie ma szans przejść przemiany. A jednym z elementów dobrej historii jest to, że postaci w niej występujące nie są statycznymi kartonowymi herosami, ale osobnikami, którzy uczą się czegoś nowego, zmieniają poglądy etc.

Ale dobra. Wróćmy do początku (ha)!

Han Solo to przemytnik, oportunista i egoista, który nie przepuści żadnej okazji, by zarobić, dba tylko o siebie i swego włochatego towarzysza, Chewbaccę (haaaauuu!), ale nie kocha Imperium, no i w gruncie rzeczy nie wydaje się taki zły. Ale to i tak przemytnik, więc kryształową personą nie jest. Gdy go poznajemy, ma kłopoty, bowiem podpadł bossowi przestępczego światka (Jabbie, jakby kto pytał), no i cóż, musi szybko spłacić dług, inaczej zrobi się nieprzyjemnie. Wielki ślimak (chodzi mi o Jabbę, nie o Hana!) prosi, potem grozi, a w końcu wynajmuje płatnych morderców, by ściągnęli dług (tylko jak można wysępić pieniądze od trupa?). W taki oto sposób Han znajduje się w nieprzyjemnej sytuacji sam na sam z przystojnym napastnikiem o dźwięcznym imieniu Greedo (btw, łapiecie żart Lucasa? Greedo – chciwiec!).

-Mój drogi chłopcze, ja ci wcale nie chcę zrobić krzywdy, po prostu wysyłanie płatnych morderców to taki mój specyficzny sposób wyrażania sympatii...
Tak wyglądałby "Ojciec Chrzestny", gdyby kręcił go Lucas.

Greedo nie lubi Hana i wygląda na to, że cała rozmowa może skończyć się na dość nieprzyjemnych rejonach. Co więc robi Solo? Cichaczem wyciąga blastera i...




-Tak cię nie lubię, że zrezygnuję z nagrody za sprowadzenie cię żywcem i po prostu zabiję na miejscu!
...czyli skuteczny i przerażający łowca nagród w akcji!



No właśnie, co Waszym zdaniem powinien zrobić Han, ten łotr, ale o złotym sercu? Co zrobilibyście Wy, gdybyście byli na miejscu Hana? Co podpowiada instynkt samozachowawczy, gdy siedzicie przy jednym stoliku z gościem, który Was nie lubi i pewnie zaraz Was usmaży?

Chyba większość z nas zrobiłaby to samo, co Han w oryginalnym filmie. Strzelilibyście pierwsi, pozbywając się niemilca, nim ten pozbędzie się Was. Ale dwadzieścia lat później Lucas doszedł do wniosku, że takie zachowanie nie przystoi i daje zły przykład widzom. Wyprzedzać atak bandyty? Nie, jakie to niebohaterskie! Lepiej, żeby Han zareagował na atak Greedo – innymi słowy, pozwolił mu strzelić z odległości zepsutego oddechu, a potem przeszedł do kontrataku. Huh.

 Smażony obcy na wynos, raz!


Zanim pochwalicie Lucasa jako wspaniałego moralizatora, dbającego o etyczne wychowanie młodzieży, przypomnijcie sobie, że strzał z tak bliskiej odległości MUSI trafić, nie ma szans. Innymi słowy, musi zabić Solo, zanim ten zbierze się na honorowy gest i odpowie na atak. Ale spoko, wszakże mamy tu do czynienia z poprzednim wcieleniem Indiany Jonesa, co to dla niego odchylić głowę z szybkością błyskawicy i uniknąć strzału z pół metra (no dobra, z jednego)? Pikuś!

Jak można było spudłować z takiej odległości...?


W taki oto sposób Lucas, chcąc zrobić ze swego bohatera bardziej szlachetnego gościa, wpadł w otchłań absurdów, z której nie tak łatwo się wygrzebać. Po pierwsze, strzelanie jako drugi jest może honorowe, ale głupie – w sytuacji, gdy gość z blasterem sadza cię naprzeciw siebie i zaczyna ci grozić, trzeba działać szybko i uderzyć, nim on uderzy. To logiczne i wcale nie takie łotrowskie (wszakże Greedo wyraził już chęć usmażenia Hana, tak więc nawet to, że Solo strzelił pierwszy, nie zmienia faktu, że działał w samoobronie). Więcej, moment, gdy Harrison Ford odchyla leciutko głowę, unikając lasera wroga nie tylko wygląda tak, jakby Ford miał szyję zrobioną z plasteliny, ale jest również głupi – jaka istota ludzka może uchylić się przed pociskiem? Eeee... To podobno tylko Chuck Norris potrafi! A nie, sorry, to Greedo ma takiego zeza, wszystko jasne.

Poza tym stwarza to też problem fabularny. W czasie filmu Solo miał przejść przemianę wewnętrzną, porzucić bandycką profesję, a stać się idealistycznym bojownikiem o wolność. O jakiej przemianie można mówić, skoro już na początku swej podróży jest tak honorowy, że ryzykuje usmażenie łba po to, by dać dzieciom dobry przykład? Hę?


-Nie przyłączę się do tej waszej szlachetnej sprawy! Jestem szlachetniejszy od was! Zawsze pozwalam moim wrogom strzelić mi w głowę, nim przechodzę do kontrataku!


W kolejnych wersjach Lucas się opamiętał i wprowadził pewne poprawki – mianowicie takie, że Han i Greedo naciskają spusty w tym samym momencie, ale i tak nie rozwiązuje to problemu (i pozostaje kwestia nadludzkiego zmysłu Solo - „mój pajęczy zmysł mnie ostrzega, chyba odchylę głowę lekko w lewo!”). Han strzelał pierwszy i basta, innych wersji nie przyjmujemy! Może w sto dwunastej reedycji Nowej nadziei Lucas pójdzie na ustępstwa i pozwoli Hanowi chociaż krzyknąć „Uważaj, zaraz cię zabiję!” zanim pociągnie za spust, kto wie?

Swoją drogą... edycja specjalna pokazała nam, że Greedo był nie tylko głupi, ale i był wyjątkowym nieudacznikiem. Jak on został łowcą nagród?

8. Nikt nie strzela tak celnie, jak szturmowcy Imperium! (Nowa nadzieja 1977)

Przykład tak znany, że chyba nawet wiedzą o nim osoby, które z Gwiezdnymi Wojnami mają niewiele wspólnego. Obi i Luke, podczas kolejnego bezproduktywnego włóczenia się po pustyni, natrafiają na „lekko” zdezelowany łazik pustynny Jawów (to te takie Lemmingi w habitach), od których kupili droidy. Wnioski wynikają z tego tak oczywiste, że chyba nawet Luke zajarzył, o co kaman – ktoś szukał droidów! KTOŚ, ALE KTO? Czyżby te straszne potwory z celulozą na głowach?

Wtedy Obi, niczym zawodowy naśladowca Sherlocka Holmesa, uruchamia siłę swych szarych komórek i trafnie dedukuje - „TO SZTURMOWCY IMPERIUM!”

Brawo, Obi! Mógłbyś nam wyjaśnić, jak do tego doszedłeś?

Gwiezdnowojenny odpowiednik Sherlocka Holmesa na tropie!


„O, to bardzo proste”, uśmiecha się Obi, „spójrzcie na ślady po miotaczach! To na pewno byli szturmowcy Imperium! Nikt nie strzela tak precyzyjnie, jak oni!”

O tak! Wszakże szturmowcy to elita Imperium! Wytrwali żołnierze i doskonali strzelcy! Pamiętacie te sceny z „Nowej nadziei”, gdy celnie ustrzelili... nie, nie, to zły przykład, lepsze jest „Imperium kontratakuje”, gdzie... eee, tutaj też nic nie... ale w „Powrocie Jedi” na pewno! O tak, jeden przypadkiem trafił księżniczkę Leię w ramię! Juhuuuu! Aha, no i R2 w „Imperium” ktoś PRAWIE zniszczył! Brawo!

Elita Imperium. Doskonali do masakrowania starych farmerów i półmetrowych stworków... chociaż nie, od stworków lepiej trzymaj ich z daleka.


No dobra, już na poważnie. Jak na wspaniałych strzelców to raczej żałosne osiągnięcia, prawda? Gdy widz słucha wypowiedzi Obi-Wana i przypomni sobie całkiem udaną akcję z początku filmu, gdy szturmowcy może nie zabłysnęli kunsztem bojowym, ale jednak wygrali, może sobie pomyśleć „Hm, to mogą być poważni przeciwnicy dla naszych bohaterów.” A potem – szok! Oddziały Imperium spędzają kolejne trzy części nie trafiając w nic, nawet wtedy, gdy mają przewagę liczebną i w powietrzu jest tak gęsto od ognia laserowego, że można by siekiery wieszać. Przykłady? Proszę!

Jak mogli nie trafić w nikogo tutaj, tutaj i tutaj?


Nawet stu szturmowców to za mało na jednego Solo! Ha ha! Łapiecie? Na Solo! Ha!
-Przepraszam, teraz ja muszę zginąć.
Spójrzcie, jaką "wspaniałą" osłonę mają Leia i Han. Gwoli niepotrzebnego wyjaśnienia - nie, szturmowcy nie potrafili ich trafić. Dodam również, że siły Imperium były schowane za powalonym drzewem, mając całkiem fajną osłonkę. Tak, i tak obrywali.


OK, ja rozumiem – nie mogą trafić, bo strzelają do głównych bohaterów; gdyby im się poszczęściło, film by się skończył. Ale przecież można było tak skonstruować scenariusz, by nasi herosi jakoś wychodzili cało z opresji, a szturmowcy mimo wszystko wydawali się groźni, prawda? Tymczasem wyszli na bandę pajaców, a nie wspaniałych wojowników potężnego Imperium.

Jedyne, co im się udaje, to rozwalenie C3PO (ale i tak Chewbacca złożył go do kupy), trafienie R2D2 (ale szybko dochodzi do siebie), jak również przypalenie ramienia Lei (ale chwilę później i tak zostają głupio rozwaleni). Jakim więc cudem w ogóle Imperium zdołało się utrzymać przy władzy, mając tak niekompetentnych żołnierzy? Jak Obi może mówić, że są tak dobrzy? A może oni wszyscy w sekrecie sympatyzowali z Rebelią, dlatego nie trafiali w żadnego z bohaterów? A może te hełmy ograniczają im widoczność? Pytanie tylko – po co w ogóle im te garnki na głowach?

I po co im te zbroje, skoro i tak padają po jednym strzale...?

7. Leia prowadzi Imperium do bazy Rebeliantów (Nowa nadzieja 1977)

Być może zbyt ostro oceniłem szturmowców. Bohaterowie wszakże napocili się, by uciec z Gwiazdy Śmierci, musieli opędzać się od latających wszędzie strzałów z lasera, a gdy uradowani wskakują do Falcona, by w końcu odlecieć, Leia mówi im „Za łatwo nam poszło! Pozwolili nam uciec!”

(Aha, to dlatego ani razu nie trafili i dawali się zabijać – taki sprytny plan!)

A pozwolili, bo... bo... no, moi drodzy Czytelnicy, dlaczego? Ano właśnie! Jeśli pozwolili uciec, to po to, by wiejący bohaterowie Rebelii zaprowadzili ich do swojej bazy, której położenia Leia nie chciała wyjawić nawet na torturach. Hm, trzeba przyznać, że to dobry plan.

To, że Leia go przejrzała, świadczy o tym, że jest inteligentna. Tyle tylko, że zamiast wylądować na jakiejś martwej planecie, znaleźć urządzenie śledzące, pozbyć się go i spokojnie ruszyć na Yavin, księżniczka prowadzi całą imperialną flotę do głównej bazy, zmuszając tym samym Rebeliantów do stoczenia bitwy, która mogła się skończyć całkowitą ich eksterminacją i końcem ruchu oporu. CO?

-Pozwolili nam uciec, bo chcą, byśmy doprowadzili ich do naszej tajnej bazy! Ha ha, przejrzałam ich! Jestem mądra, prawda?
-Eeee... to może nie powinniśmy tam lecieć?
 -Spoko, leć.
-Ale... ale oni odkryją bazę, ściągną tam Gwiazdę Śmierci i jednym strzzałem zniszczą całą Rebelię! To bez sensu, nie lecę tam!
-LEĆ!

Zupełnie nie rozumiem, czym kierowała się Leia, narażając wszystkich swoich przyjaciół na śmierć. Naraziła również swoją sprawę na całkowitą porażkę... i po co? Nie wiadomo. Skoro przejrzała plan Imperium, to po co prowadziła ich do swoich? Doprowadziło to co prawda do bitwy, w której Gwiazda Śmierci została zniszczona, ale która równie dobrze mogła skończyć się całkowitą zagładą Rebelii. Co ja mówię, mogła – powinna! Gdyby nie obecność Luke'a, prowadzonego przez ducha Jedi, Obi-Wana, Yavin zostałby unicestwiony.

Jest to jeden z momentów gwiezdnej sagi, który nie ma najmniejszego sensu, choćbyśmy nie wiem jak starali się go racjonalnie wyjaśnić, po prostu się nie da. No dobra, jest jedno wytłumaczenie. Film się już kończył, trzeba było jak najszybciej doprowadzić do ostatecznego starcia między siłami dobra i zła. Ha, kocham metatłumaczenia!


6. Yoda nie chce trenować Luke'a (Imperium Kontratakuje 1980)

Wyobraźmy sobie przez chwilę, że jesteśmy Yodą (no dobra, trudno umieścić się w skórze metrowego, zielonego stworka, który w istocie jest największym mistrzem Jedi, ale spróbujmy!). Oto wszyscy nasi towarzysze zostali zamordowani, świat, jaki znaliśmy, przestał istnieć, jesteśmy ścigani przez siły Imperium, a na dodatek musimy tkwić na wygnaniu na jakiejś mrocznej, bagnistej planecie. Wtem przybywa do nas syn Wybrańca, który może być następnym Wybrańcem, jedyny Jedi, jakiego mamy pod ręką, ostatnia nadzieja Galaktyki, rekomendowany na dodatek przez naszego wybitnego ucznia, Obi – Wana. Co w takiej sytuacji robimy? Oczywiście, że trenujemy go na Jedi! Co robi Yoda?

„Trenować ja go nie będę. Za stary on jest.”

Eeeee...?

-Nie będę go trenować, bo... eee... nie chce mi się!


Yoda, bez przesady! Co ci zależy? Co masz do stracenia, stary? Nic! Kompletnie nic! Może stracisz trochę czasu, ale to wszystko! A co możesz zyskać? Wszystko! Jeżeli Luke'owi się powiedzie, przywrócisz równowagę Mocy, pomścisz przyjaciół, zniszczysz wrogów... A jeżeli mu się nie powiedzie? Cóż, młody Skywalker zginie i tyle. Wydasz dwa dolary na wieniec i git.

Dlaczego więc mistrz Jedi, mając ostatnią okazję na pokonanie Imperatora i Vadera, rezygnuje z niej, trzymając się kurczowo zasad swojego starego zakonu, który nota bene był tak wspaniale działającą instytucją, że dał się zniszczyć? Hę? WTH? Czyżby chodziło o to, że Yoda boi się powtórzyć błąd z przeszłości, gdy szkolenie za starego osobnika skończyło się masakrą Jedi? Ok, to mogę zrozumieć, ale, naprawdę, czy Jedi mogą być w jeszcze gorszej sytuacji? Nawet jeżeli Luke przeszedłby na Ciemną Stronę Mocy, to tak naprawdę niewiele by się zmieniło.

5. C3PO olewa R2 (Nowa nadzieja 1977)

C3PO i R2D2 to takie galaktyczne odpowiedniki Krawczyka i Norka, Flipa i Flapa, Freda i Barneya – postaci typowo komediowe, przyjaciele, co się ciągle kłócą, ale jak wszyscy wiemy – „kto się czubi, ten się lubi”. Chociaż widzimy, jak sobie dogryzają i jak się wzajem obrażają, to jednak patrzymy na to z rozrzewnieniem i wyrozumiałym uśmiechem. (o takim :) ), bowiem wiemy, że jak przyjdzie co do czego, to jeden odda swe śrubki drugiemu.

-Mam cię dosyć, gracie! Idź w lewo, ja pójdę w prawo!


Co się jednak dzieje podczas pierwszego spotkania z Lukiem? Oto wuj Owen wybiera z przebogatej oferty Jawów C3PO i jakiegoś innego droida i... no i nic. Farmerzy i droidy idą do domu, a 3PO nawet nie oglądnie się przez ramię i nie powie „Cześć, R2! Miło było!” W ogóle to powinien powiedzieć „Panie Owen, niech pan nie bierze tego grata, tutaj jest śliczniutki, nowiutki R2, sympatyczny, już z nim pracowałem, niech pan go bierze!” Ale nie! C3PO cieszy się, że dostał spokojną posadkę w domku Luke'a i olewa swego towarzysza. Wilk to, a nie czło... droid!

No dobra, tutaj raz obejrzał się przez ramię, jakby się zastanawiał, jak pomóc R2, ale chwilę później machnął ręką, jakby sobie pomyślał "A, olewam to, spadam stąd!"


Aż chce się zanucić tę piosenkę Tenacious D, „Friendship”:

„Friendship is rare,
Do you know what I'm sayin' to you?
Friendship is rare.
My derriere,
When you find out much later
That they don't really care”


4. Wessa Free!!! (Powrót Jedi DVD 2004)


Jejku, jejku, jejku! Oto najbardziej niepotrzebny i bezsensowny dodatek do nowej edycji gwiezdnej sagi! Na dodatek psuje całkiem podniosły finał Powrotu Jedi.
Oto pokazano nam wszystkie planety świętujące wykończenie Imperatora – najpierw Endor; potem, w edycji specjalnej z 1997 roku – Bespin, Tatooine i Coruscant (nota bene radość w stolicy Imperium z powodu śmierci Imperatora to też niezłe przegięcie, ale niech tam, sami widzicie, że wariatów w Galaktyce nie brakuje), a potem – w edycji z 2004 – Naboo. I nagle słyszymy ten upiorny wrzask, niczym jęk potępieńca z najczarniejszych czeluści piekieł:

„WEEEEEEEEESA FREEEEEEEEEE!!!”

 -Weeeeeeeeesa freeeeeeeeee!!!

OK, być może nie wydziera się tak ta... persona... o której myślę (i lepiej, żeby tak było, George!), ale... kurka wodna, nie, nie chcę, żeby COKOLWIEK przypominało mi o Jar Jarze! COKOLWIEK! Nie chcę nawet słyszeć uradowanych Gungan, nie!

„WEEEEEEEEESA FREEEEEEEEEE!!!”

Przegiąłeś (sięgam po paralizator):

BZZZZZZZZZYT!!!

„WEEEEEEESA MY LEG HURTS!!!”

3. Śmierć Boby Fetta (Powrót Jedi 1983)

Oto najfajniejszy czarny charakter, obok Vadera, Boba Fett. OK, może imię ma niezbyt ładnie brzmiące, może i jego kwestie dialogowe można policzyć na palcach jednej ręki, a jego udział w wydarzeniach przedstawionych w filmach jest znikomy, ale niech tam! I tak jest morowy (to pewnie głównie zasługa tej fajowej zbroi w kolorze zgniłych badyli)!

 -I'm so great, that I'm jealous of myself!

I jak powinien odejść taki fajny bohater? Oczywiście, że w walce! W huku dział, pośród latających wszędzie promieni z miotaczy laserowych, w walce z Jedi na miecze świetlne! O tak, taki koniec największego łowcy w Galaktyce by mnie usatysfakcjonował!

Przywal mu rakietą, Boba!

I Lucas...eeee.... no... Po krótkiej bijatyce ze Skywalkerem, Boba... eeeech... no cóż, ślepy Han zaczyna wymachiwać kijem, krzycząc „Boba Fett? Gdzie?”, zupełnie jak na tych starych, prehistorycznych komediach, a potem zahacza o jetpack łowcy nagród i posyła go przypadkiem do jamy Sarlacca.

Bez komentarza.
...

Wujek Staszek radzi: Gdy znajdziesz się w towarzystwie fanów Gwiezdnych Wojen, nie używaj takich słów jak Gunganin albo Jar Jar... Zaraz, zaraz, odłóż ten miecz świetlny, ja tylko.... AAAAAAAAAAAAAAAA!!!!

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Wątki eugeniczne w literaturze sf (2/2)


by Heini Kadlubek






Powiem wprost: niemal każda powieść czy opowiadanie sci-fi, które przeczytałem zawiera wątki eugeniczne, choć samo słowo „eugenika” pada rzadko bądź – częściej – wcale. Przyznam się, że gatunek sci-fi znam stosunkowo słabo. Zdaję się trochę na swoją intuicję. Poza tym z rozmów z innymi wiem, że i w tych utworach, których nie przestudiowałem, roi się od tropów eugenicznych.


Zaczynam od Lewej ręki ciemności Ursuli Le Guin. Przy czym otwarcie mówię, że wątku eugenicznego jako takiego w owej książce nie uświadczysz. Natomiast można o takim mówić, mając na uwadze pewne odwrócenie perspektywy.

Otóż bohater utworu, wysłannik, przybywa na planetę, której autochtoni na pierwszy rzut oka niewiele się różnią od mieszkańców Ziemi. Jakkolwiek diabeł tkwi w szczególe. A nawet nie w szczególe. Albowiem, jak się dowiaduję, wszyscy bez wyjątku mieszkańcy tejże planety są hermafrodytami. I co więcej, ich popęd seksualny przez ¾ miesiąca pozostaje w uśpieniu. Obowiązuje ich – uwarunkowany wyłącznie biologicznie – cykl semer-kemmer. Drugi człon tegoż odpowiada za fazę rozbudzenia seksualnego.

Kiedy osobnik się w niej znajduje, to – chcąc nie chcąc, znajduje się to bowiem poza sferą wolicjonalną – jest on niezwykle pobudzony. Wtedy musi się on połączyć z drugą osobą, którą w tym samym czasie również musi opaść popęd typu seksualnego. Zresztą autorka wspomina:



Nie ma tu stosunku bez zgody partnera, nie ma gwałtu. Jak u większości ssaków poza człowiekiem coitus może się odbyć tylko przy obopólnej chęci, inaczej nie jest możliwy [...] Nie istnieje podział ludzkości na silną i słabą połowę, obrońców i wymagających obrony, dominujących i podporządkowanych, włascicieli i sługi, czynnych i biernych.



Skutkiem czego kontynuuje narrator:


Przy spotkaniu z Getheńczykiem nie należy i nie wolno robić tego, co rozdzielnopłciowiec ma we krwi, to znaczy osadzać go w roli mężczyzny lub kobiety i ustawiać się w stosunku do niego pod wpływem własnych oczekiwań [...]



I to właśnie ów hermafrodytyzm jest czynnikiem, dzięki któremu jakikolwiek projekt eugeniczny jest nie do pomyślenia. No bo jakże? skoro nie ma ani silniejszych, ani słabszych. I co, jak mniemam, najważniejsze nie można wpływać na rozrodczość istot. Czyli ani jej wzmagać, ani temperować. I uwaga na marginesie: widać też, jak nasza fizjologia seksualna nas determinuje. Istotnie bowiem nasze libido – w ujęciu Freudowskim – jest bądź mniejsze, bądź to większe, jednakże u człowieka znajdującego się w pełni sił zawsze znajduje się ono na jakimś poziomie.

Eugenika anektuje sferę intymną człowieka. Bywało, że tzw. „wybrakowane” jednostki poddawano kastracji. Można było później przyznac się do błędu, ale cóż po tym?

W wymyślonym przez U. Le Guin społeczeństwie zakrawałoby to na niepodobieństwo. Mieszkańcy przedstawionej przez nią planety dobierali się ze sobą, można powiedzieć, w okresie rui. I podobnie jak u zwierząt, stworzenia najdorodniejsze szukały wzajemnej bliskości. To naturalne, że majestatyczny lew w czasie godów wygląda niecierpliwie najzdrowszej lwicy. Natomiast zwierzęta hodowlane może i mają gładką lśniącą sierść, ale są cherlawe, potrzebują opieki, którą roztacza nad nimi hodowca.

Jak już widać w przytoczonym przeze mnie cytacie, owe istoty nie projektowały na siebie swych idiosynkrazji, lęków, czy wreszcie: tzw. miłości. Każda jest widziana przez inne taką jaką jest. Nie dochodzi do zniekształcenia obrazu na siatkówce. Jest to nie do pomyślenia, przynajmniej dla mnie. Wprawdzie z jednej strony doznaję ulgi: wreszcie koniec z teatrem masek i fałszywymi oskarżeniami. Ale z drugiej – no cóż, nikomu już nie zamydlę oczu.

W owym społeczeństwie trudno jest kogoś poddać stygmatyzacji. Nie wylądujesz tedy ze stemplem „wariat” na czole w lecznicy dla obłąkanych, gdzie „doktorzy” zrobią wszystko, byś nie „podał dalej” swojej puli genów.

Powyżej więc scharakteryzowałem krótko eugenikę na sposób apofatyczny. Nie jest ona zatem czymś naturalnym, biologicznym. Jest ona oparta na założeniach arbitralnych, czyli mówiąc wprost: na wymysłach. Gdy nie ma w społeczeństwie ciągot ku niewoleniu, ciemiężeniu, to nie ma ona źródła. I wreszcie: nie narodzi się w kraju, w którym o twojej wartości nie decydują inni. Nie sformuje się wówczas złowrogie konsylium, które podda cię badaniom, kryteriom, by ogłuszająco zawyrokować – zdatny do życia płciowego, bądź też niezbyt.


Teraz przechodzę do utworu braci Strugackich o tytule Fale tłumią wiatr. Czytając ową książkę, przychodzi do głowy myśl, że tzw. „udoskonalenie” – na czymkolwiek by miało polegać – człowieka, wszelka progresja poza blaskami ma także cienie. Dlatego też eugenika typu pozytywnego niekoniecznie jest czystym dobrem.

Przynajmniej sam podchodzę do tej kwestii z ambiwalencją. Przy krótkim omówieniu tejże posłużę się treścią wspomnianego utworu.

Otóż czytelnik za sprawą swoistego sprawozdania poznaje preludium do „Wielkiej Iluminacji”, wydarzenia bezprecedensowego w dziejach ludzkości.

Zatem: bohater pracuje dla pewnej organizacji, której przyświeca jeden cel, mianowicie: wykryć i rozpracować Wędrowców, czyli przybyszy z odległej i nieznanej planety. Oni rzekomo mieliby przybyć na Ziemię w sobie tylko wiadomym, niekoniecznie szlachetnym celu. Oto, jak jeden z nich opisuje, nie bez dozy autoironii, obowiązki swoje i swych współpracowników:


Jesteśmy pracownikami KOMKON-u 2. Wolno nam zyskać opinię obskurantów, mistyków, zabobonnych kretynów. Jednego nam tylko nie wolno – nie docenić niebezpieczeństwa. I jeśli w naszym domu zapachniało nagle siarką – po prostu musimy założyć, że gdzieś niedaleko pojawił się diabeł z rogami, i przedsięwziąć odpowiednie środki, aż do zorganizowania produkcji wody święconej na skalę przemysłową włącznie!



I właśnie ów czas nadchodzi. Ich zwiadowcy infiltrują ludzkość. Na pewno są lepiej uzdolnieni od nas, stoją na wyższym niż my poziomie umysłowym. Niechybnie będą chcieli nas pouczać. Co prawdopodobne, wprowadzą nas na nieznany nam, dlatego może niebezpieczny, tor rozwoju.

Skąd wiadomo, że juz tu są? Wskazują na to wszystkie znaki na niebie i na ziemi. Spektrum tychże jest dość rozpięte. Od tajemniczych zaginięć po nietypowe zachowania wielorybów.

Przy czym owi eksperci są w błędzie W zasadzie wszystko by się zgadzało, no, poza jednym: Wędrowcy nie istnieją. Zresztą pół biedy, gdyby byli. Problem jest poważniejszy. Oto bowiem dochodzi do rozłamu w rasie ludzkiej. Okazuje się, że niektórzy posiadają potencjalny lecz nieuaktywniony trzeci układ sygnałów. Jeśli zostaje on obudzony, to istota, w której dochodzi on do głosu ulega daleko idącej metamorfozie. Zyskuje on umiejętności, których najwybitniejszy spośród ludzi lecz pozbawiony rzeczonego układu nie jest w stanie objąć rozumem.

Człowiek tedy staje się nie-człowiekiem. Zatem w utworze pojawia się meta-homo, czyli „za-człowiek”. Wniosek nasuwa się jednek: bycie człowiekiem ma on, na całe szczęście, już za sobą i to daleko. Jak już wspomniałem, tylko ułamek ludzkości dostąpiłby podobnego zaszczytu, wznosząc się ponad proch zwany ludzkością. Człowiek jest dla niego czymś radykalnie niższym, gorszym. I nie jest to podyktowane jakimś szowinizmem. Podobnie zrozumiałe jest to, że człowiek uznaje swą wyższość wobec, powiedzmy, ameby, którą rzadko obdarowuje swym zainteresowaniem. I choć owi nie-ludzie wyłonili się z człowieka, to są mu dalecy. Także przestrzennie. W najlepszym wypadku okazują pobłażliwość czy na poły udawaną wyrozumiałość.

Czyli że byłoby wszystko w porządku. Gdyby nie pewna rodząca się wątpliwość. Jest takie pytanie. Czy oni są poprzez to, że dzięki swym zdolnościom stają się półbogami, bardziej szczęśliwi? Owi wybrańcy raczej nie mogą pozostać ludźmi, muszą ulec udoskonaleniu. Człowiek jest pełen wad, to prawda, czasem wręcz odstręcza od siebie, a dla reprezentanta nowej rasy – wszystko co ludzkie jest niskie.

Jednak tak nie jest. „Oto człowiek” powiedział Piłat, wydając Jezusa motłochowi. On to przecież wątpił, wpadał w gniew, cierpiał. Czy w innym wypadku byłby wstanie złożyć z siebie ofiarę za człowieka?

                                     

I na koniec wspomnę jeszcze o opowiadaniu Przedludzie P. K. Dicka. Zabiera on głos w temacie aborcji i , co można wynieść z lektury, jest jej bezwzględnym krytykiem. Utwór podobno powstał jako reakcja pisarza na pewną nowelizację prawną, która podówczas weszła w życie w Stanach Zjednoczonych. Otóż wtedy triumfalnie zalegalizowano tam aborcję.

Autor ukazuje losy chłopca, któremu przyszło żyć w czasach, kiedy dokonuje się tzw. aborcji poporodowych. Wynika to z prawa, wedle którego dziecko staje się człowiekiem dopiero po ukończeniu 12. roku życia, kiedy to mieliby już posiadać duszę. Dlaczego akurat wtedy? - Oczywiście, argument, jak i teza, jest piramidalnie głupi. Chodzi o to, że istota mająca ukończonych 12 lat już opanowała algebrę. Wcześniej jest zaledwie „przedczłowiekiem”.

Nieprzypadkowo ów termin przywołuje na myśl terminologię hitlerowską. Jeśli mamy podludzi, nadludzi, to idąc na całość, wymyślmy jeszcze kategorię przedludzi. Zresztą skojarzeń z praktykami Niemców jest więcej. Oto dziecko zostaje zabrane do kliniki aborcyjnej na „życzenie” swych rodziców. Można by pomyśleć, że wysyłają na śmierć dzieci obciążone kalectwem, sprawiające problemy wychowawcze. Jednakże przeważnie chodzi o wygodę, najczęściej sa oni zwyczajnie znudzeni swym potomkiem.

Jak wiadomo, i hitlerowcy mordowali dzieci chrome, chore psychiczne. I były to dzieci niemieckie. Miało to bowiem miejsce jeszcze przed Holokaustem. Krąży podanie, że pewien ojciec wysłał list do fuhrera z prośbą, by unicestwiono jego syna. Nie wiem, być może jest to legenda, która, jak sądzę, miałaby uprawomocnić owe „zabiegi”. Przy czym akcji, co zrozumiałe, z reguły nie dawano rozgłosu.

Nawiasem mówiąc, przypominam sobie fragment książki Blaszany Bębenek autorstwa G. Grassa, w której to główny bohater, Oskar, karzeł, którego uznano za upośledzonego i psychicznie, i cieleśnie, na poważnie liczy się z tym, że zostanie wysłany pod „opiekę” nazistowskich lekarzy. Ostatecznie ktoś z krewnych się za nim wstawia.

Następnie dzieci z opowiadania Dicka miały być po jakimś czasie zamykane w komorach, gdzie – cytuję – „wysysano im z płuc powietrze”. A wcześniej zabierał je specjalny samochód. Jak wiadomo w cieniu hitlerowskich Niemiec zaułkami krążyły niemal identyczne pojazdy, w których przeprowadzano pierwsze owocne próby zagazowywania ludzi.

Oczywiście, autor podnosi postulaty zwolenników aborcji do poziomu absurdu. Można pomyśleć, że wykoślawia i przerysowuje ich myślenie. Jednakże można na to spojrzeć inaczej. Otóż on po prostu wyciąga daleko posunięte, ale nadal logiczne wnioski z ich założeń. I taka wątpliwość na marginesie: czy już samo, zdawałoby się niewinne, pytanie typu: „od kiedy płód ma duszę?” nie kryje w sobie niekoniecznie godnych zamiarów?

Bardzo zwięźle podsumowując: przywołani przeze mnie autorzy pytają się – kim jesteś, człowieku? Jakkolwiek nie ma na nie odpowiedzi, która jednocześnie nie byłaby wybiegiem. Człowiek jest nieustalonym zwierzęciem – powiedział Fryderyk Nietzsche. To prawda, myślę, jego zasadą bowiem jest procesualność; jest więc raczej zjawiskiem niż bytem. Toteż niepodobna pochwycić go w siatkę pojęć.






Gaworzenie Pana Czapeczki: Oj! Eugenika to takie trudne słowo! I takie smutne! Oj, oj, ktoś mi każe całować się z Tolą? Ale ja wolę Kasię!

niedziela, 12 sierpnia 2012

16 najgłupszych momentów w historii Gwiezdnych Wojen (1/3) [Gwiezdne Wojny]



by Oli



Wszyscy kochamy Gwiezdne Wojny!

No dobra, może nie kochamy, ale mało jest osób, które darzyłyby gwiezdną sagę uczuciami pejoratywnymi. Nie wierzycie? Drogi Czytelniku, nienawidzisz Gwiezdnych Wojen? Nie? A widzisz! Mówiłem! Zapytajcie o to wszystkich – sąsiada, kolegę z pracy, koleżankę z bloku... Jestem pewien, że i nasz prezydent nie wypowiadałby się o tych filmach źle, o nie!

Wiadomo, wielkie kino to nie jest, nie obawiajcie się, fani Bergmana (ilu Was teraz to czyta? :P ), ale jednak jest to urocza historyjka, którą można się nie ekscytować, nie oglądać, nie lubić, ale żeby nienawidzić? Nieeeee. A co więcej – jest to historia, której po prostu NIE DA się nie znać! Jeżeli urodziłeś się na wesołej planecie zwanej Ziemią po pięknej dacie roku pańskiego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego, to prawie na sto procent słyszałeś o Luke'u, Obi-Wanie, Vaderze i Yodzie (nie o jodze, Yodzie!). A jeżeli nie słyszałeś, to powiedz mi, jak się żyje na Wenus? :P

OK, żarty na bok. Jak już się rzekło, Gwiezdne Wojny to historyjka prosta, ale urocza i pejoratywnych uczuć żywić do niej nie można. Wielu ludzi wprost ją kocha, ubóstwia i na Halołyn zakładają na łepetynki nie dynie, ale hełmy Vadera. Inni rozprawiają z zapałem o Mocy, nie zdając sobie równocześnie sprawy z tego, że ten koncept Lucas zapożyczył od brujos i Carlosa Castanedy, którego książkami się wtedy zaczytywał (ha, szok, co?). I ja także lubię Gwiezdne wojny. Może nie jestem fanatykiem i nie potrafię wymienić wszystkich książek, dziejących się w tym jakże rozbudowanym uniwersum; co gorsze, przeczytałem w czasach licealnych jedynie kilka z nich i nie uważam ich za dobre (jak będziecie podpalać dla mnie stos, to uważajcie, żeby się nie poparzyć). A na dodatek prequele mi się nie podobały (ale w tym akurat nie jestem chyba osamotniony?). Ale lubię Gwiezdne Wojny, lubię. Szczególnie „Imperium kontratakuje”. Świetny film.


Zbulwersowani fani Gwiezdnych Wojen przygotowują cieplutki stosik dla bezczelnego Olafescu



Ale właśnie to, że nie jestem fanatykiem, sprawia, że mogę spojrzeć nieco bardziej surowym okiem na gwiezdną sagę, niż człowiek, który wie, ile lat żył Jabba i jaką egzystencję prowadził Rancor, zanim przywiązali go łańcuchem do podłogi. I, cóż, dostrzegam w scenariuszach kilka rzeczy, które można uznać za głupie – lekko głupie albo bardzo głupie. Stąd też wpadłem na pomysł stworzenia listy...

16 najgłupszych momentów w historii Gwiezdnych Wojen (albo 16 WTF momentów w historii gwiezdnej sagi).


Bez komentarza...



Zanim rozpoczniemy – lista nie obejmuje prequelów (to by musiało być top 100 :P ). Uwzględniłem w niej także kilka zmian dokonanych przez cierpiącego na syndrom chronicznego retconowania Lucasa przy okazji różnych specjalnych edycji jego opus magnum, szczególnie zwróciłem uwagę na te, które z fabularnego punktu widzenia są lekko (albo bardziej!) chybione. W tym momencie uznaję wersję wydaną na Blue Rayu za finalną wizję Lucasa (no, przynajmniej do czasu kolejnych poprawek), więc sądzę, że nie można ignorować intencji kreatora i analizować oryginalne filmy. O nie, nie, nie! Tym bardziej, że w tych specjal edyszonach pojawiają się jakże smakowite kąski! :P Mniam!

Ok, jedziem z tym śledziem!

(Aha, listę podzieliłem na dwie części, żeby post nie był aż taki długi – w tej części macie wstęp i pierwszych 7 miejsc, w przyszłym tygodniu pozostałe 9).


16. Lapti Nek wygryzione przez Jedi Rocks! (Powrót Jedi Edycja Specjalna 1997)

Zaczynamy od czegoś pozornie małego, ale sami wiecie jak to jest z tą iskrą – czasami może się z niej zrobić całkiem spory pożar.

Nie jest to żaden fabularny WTF, ale spore zaskoczenie dla fanów, którzy w latach 90 przyszli do kin na Specjalne edycje swych ulubionych filmów. Siedzą sobie, oglądają sceny w pałacu Jabby (o wyczynach opasłego ślimaka szerzej w drugiej części), band się rozgrzewa i nagle...

WTF? CO TO JEST?

Band gra inną piosenkę, niż w oryginale!
-Chłopaki, dorzucamy do pieca!

Heh, szczerze przyznam, że oburzenie fanów w tej kwestii zawsze mnie nieco śmieszyło. Rozumiem, gdyby Lucas zamienił Hana Solo na Herculesa Poirot albo cichaczem gwizdnął Jabbę ze sceny, a na jego miejsce postawił Bukę (heh, chociaż taka podmianka mogłaby być ciekawa :P ) to fani mogliby mieć powody do oburzenia, ale tutaj? Band stworów, które wyglądają, jakby uciekły z ulicy Sezamkowej, gra inny utwór niż w oryginalnej wersji filmu i wszyscy są wkurzeni. Niby dlaczego? No dobra, mogę zrozumieć, że nostalgia to potężna siła, ale... Co za różnica, ta sekwencja i tak jest dosyć krótka...

I choć dalej ta podmiana nie przeszkadza mi tak bardzo, jak inne „ulepszenia” made by Lucas, to jednak zacząłem rozumieć zbulwersowanych fanów. Cała scenka śpiewania jest raczej nieciekawa i ogląda się ją z lekkim zażenowaniem, a widz czuje się tak, jak gdyby ktoś cichcem przeniósł go z seansu Gwiezdnych Wojen na salę, gdzie grają Fraglesy, dodatkowo stwory z Max Rebo Band lepiej wyglądały jako kukły, a nie CGI monstra, ale najważniejsze jest to, że po prostu... Lapti Nek było LEPSZĄ piosenką! Po co było to zmieniać? Nie widzę żadnego sensu. Jasne, pięciokrotne zmienianie dialogów także jest denerwujące, ale ma jakiś tam sens fabularny, a tutaj...?

-Kiedyś byłam jeno szmacianą lalą!
Teraz w nowiutkim CGI błyszczę
Przed całą wielką salą!
Patrzcie, jaki mam piękny pyszczek!

Dodatkowo pojawienie się tej piosenki w filmie rodzi kilka dość ciekawych pytań – np. co Max Rebo i jego band wie o Jedi, dlaczego napisał o nich piosenkę i czy śpiewanie w pałacu sympatyka Imperium, że „Jedi rządzą”, to mądry krok? Eeee... Dobra, Max Rebo jest nienormalny. To pewne.

To chyba kolejny dowód na to, że George Lucas cierpi na syndrom chronicznego retconu.

No ale dorzucił nam za to trzy nowe tancerki, milczeć więc, George wie, co robi!

George! Pamiętaj! W następnych edycjach specjalnych chcę widzieć więcej tej zielonej piękności, wtedy wszystko Ci wybaczę!


15. Luke jest bardzo przywiązany do Obi-Wana... bardziej niż do swego wujostwa (Nowa Nadzieja 1977)

OK, więc na jakiejś zapyziałej planecie na obrzeżach Galaktyki jest sobie młody chłopak, który patrzy w gwiazdy i marzy o tym, by zostać największym pilotem w dziejach. Szybko okazuje się, że ów chłopak idealnie wpasowuje się we wzorzec bohatera i jego wędrówki wg Campbella – nie zna swych prawdziwych rodziców, trochę odstaje od reszty społeczeństwa, chce wyruszyć na poszukiwanie przygody, nie może, więc przygoda przychodzi do niego sama, wręcz wyrywa go z jego ciepłego (Tatooine to pustynna planeta) łóżeczka i zmusza do stawienia czoła przeciwnościom, jakie mu się nawet nie śniły...

O, i po drodze traci wychowawców, a w zamian zdobywa mentora.


Archetypy mistrza i ucznia! Jak Gandalf i Bilbo! Jak Merlin i Artur! Jak Fryderyk Chopin i Piotr Kupicha! Eee... no dobra, trochę się zapędziłem.



Tak, Luke to archetyp herosa, można go postawić na równi z królem Arturem, Frodem i Nikodemem Dyzmą (?), zwyczajny gość, który zupełnym przypadkiem zostaje bohaterem i musi ratować cały (Wszech)świat (no a dodatkowo jest raczej postacią bezbarwną, ale o tym kiedy indziej :P ). Oczywistym jest, że bardzo chce zostać hirołem, ale nie może i tak naprawdę nie ma odwagi poczynić pierwszego kroku (obijanie się na farmie może jest nudne, ale bezpieczne), więc jedynie okoliczności zmuszają go do rzucenia wszystkiego na jedną szalę i nadstawiania karku za Rebelię, o której pierwszy raz w życiu słyszy... Koniecznie więc nie tylko jego dom musi pójść z dymem, ale jego wychowawcy muszą zejść z tego świata i ustąpić miejsca charyzmatycznemu mistrzowi Jedi. OK, wszystko to jest jasne.

Ale diabeł tkwi w szczegółach, rajt? Rajt!

OK, Luke poznaje Obi-Wana Kenobiego, gościa, o którym wie tyle, że jest zbzikowanym starcem, który mieszka na wydmach. Ten ratuje mu tyłek, gdy Luke-fajtłapa nieopatrznie daje się skasować pewnemu potworowi z papierem toaletowym na głowie, a potem wkrada się w jego łaski, opowiadając mu o ojcu. Ale Luke wbrew pozorom taki tępy nie jest – prosty z niego chłop, ale rezolutny, nie chce lecieć z nowo poznanym, zdziwaczałym starcem Bóg wie gdzie i Bóg wie po co, tak więc każe się wieźć do domu, a tutaj...


Poczerniałe szkielety zamordowanych brutalnie wychowawców... to jest kino familijne?



Kurka wodna.

Jak na Gwiezdne Wojny to całkiem brutalna scenka, prawda? Prawda. Nic więc dziwnego, że Luke zeźlił się na Imperium, zasmucił i krzyknął „Jedźmy! Nikt nie woła!” Eeee... to znaczy: „Jedźmy! Już mnie nic tu nie trzyma!”.

Luke jest zdruzgotany, zasmucony, zdumiony, zeźlony i przechodzi jeszcze kilka stanów na "Z".


Potem razem z Benem rozbijają się wozem po portach pełnych męt, jakich w całej galaktyce ze świecą szukać, rozrabiają w barze, gdzie ucinają miejscowemu kolorytowi członki, a na koniec – wraz z nie do końca uczciwym przemytnikiem i jego włochatym partnerem (nie takim partnerem!) - ruszają na Alderaan, by tam spotkać się z księżniczką Leią i wspomóc Rebelię (choć Luke mógłby zrezygnować ze wspomagania Rebelii i zadowoliłby się spotkaniem z księżniczką). Niestety, zamiast tego trafiają na Gwiazdę Śmierci, gdzie Darth Vader sprzedaje fatality Obi-Wanowi i...

A teraz dam ci się zabić, Vader, mam już dość tego filmu. Spadam stąd!

Patrzcie, jaki Luke jest zdruzgotany!

NOOOOOOOOOO!!! Zabiłeś mojego najlepszego przyjaciela, którego poznałem dwie godziny i dwanaście minut temu! Nie daruję, nie daruję!

OK, ja rozumiem – Obi-Wan był jedyną osobą, która łączyła go jeszcze z domem, jedynym namacalnym śladem Tatooine, który w nim został, gościem, który znał jego ojca i całkiem sympatycznym człowiekiem, ale to, że rozpacza po nim bardziej, niż po ludziach, którzy go wychowali, jest dla mnie trochę niezrozumiałe. Tak naprawdę ile się znał z Obi-Wanem? Od kilku do kilkunastu – w porywach kilkudziesięciu – godzin? I jego śmierć jest największą tragedią w jego życiu? No bez przesady. Zachowajmy jakieś proporcje i zdrowy rozsądek!
Jasne, chwalić tylko Luke'a, że taki porządny i uczuciowy z niego gość, że rozpacza nad śmiercią prawie obcego człowieka, ale wydawało mi się, że śmierć ludzi, którzy go wychowali, poruszy go bardziej. Może ich po prostu nie lubił? Gdy jego wujostwo ginie, dość szybko się z tego otrząsa, gdy ginie Obi-Wan, Leia musi go pocieszać, by jakoś wziął się w garść.

Luke nie może dojść do siebie.

W kolejnych częściach ani razu ich nie wspomina, ale ok, załóżmy, że miał ważniejsze problemy na głowie, niż roztrząsanie przeszłości, ale i tak trochę to... niepokojące, prawda? Sprawę pogrąża jeszcze tzw. Expanded Universe. Nie jestem wielkim znawcą, ale w liceum przeczytałem kilka książek i pamiętam, że Luke często wspominał tam śmierć Obi-Wana, Biggsa, czasem swego ojca, a nawet smucił się zdezelowanym robotem, ale o cioci Beru i wujku Owenie ani razu nie pomyślał.

Co jest grane?

14. Hajden wygryzł Szoła! (Powrót Jedi DVD 2004)

Scena, która napsuła krwi wielu fanom. Ponownie przyznam, że aż tak mnie nie poruszyła (no ok, gdy pierwszy raz to zobaczyłem, to się lekko sfrustrowałem, że to już nie to samo, co w mym dzieciństwie, ale dość szybko doszedłem do siebie), ale znowu rozumiem rozgoryczenie fanów. Luke wyszedł właśnie cało z najcięższej walki w swym życiu. Odzyskał ojca tylko po to, by chwilę później go stracić. Postanawia urządzić mu miły pogrzeb, by ocalić jego honor Jedi, by odszedł jako prawdziwy rycerz, a nie największy szwarccharakter w dziejach Galaktyki. Wtem ukazują mu się duchy jego mistrzów – Obiego i Yody – a także...

ZARAZ, ZARAZ, KIM JEST TEN GOŚĆ?

Pan tu nie stał!

OK, przyzwyczailiśmy się do pana Shawa i wsadzenie na jego miejsce Christensena było dość szokującym wydarzeniem. Scenę, którą znaliśmy na pamięć nieco popsuło pojawienie się aktora, którego, hm, fani sagi aż taką sympatią nie darzą. W gruncie rzeczy nie powinno być z tego powodu takiego larum – wszakże Shaw pojawił się tylko na pół minuty, żeby ładnie się pouśmiechać i żarzyć się na niebiesko, nic wielkiego (każdy z nas by to potrafił!). Jego strata nie powinna być takim wielkim ciosem. Z drugiej strony, gdy widzi się Christensena, przypomina się, ile nadziei pokładało się w prequelach, a nie do końca spełniły one wszystkich nadziei; gdy patrzy się na Christensena, przypominają się niektóre raczej tak sobie zagrane scenki z nowej trylogii i słaby dialog z Padme na Naboo z „Ataku Klonów.”

Przede wszystkim przypomina się jednak, jaką wnerwiającą postacią był Anakin.

O tak, tak, przez długi czas myśleliśmy, że Luke Skywalker jest taką sobie personą i nikim intrygującym; czasem nawet nas denerwował. Ale Anakin przebił wszystko. Najpierw był irytującym dzieciakiem, a gdy dorósł, stał się irytującym bufonem emo, który albo narzekał, jaka to z niego wspaniała osobistość i jak to nikt go nie docenia albo płakał, jakie to życie jest okrutne i że nikt go nie lubi (nota bene kojarzy mi się to z pewnym drowem... ;) ). Gdy się o tym wszystkim przypomni i uświadomi sobie, że jeszcze przed chwilą patrzyliśmy na popisy chyba najfajniejszej postaci w całej sadze, czyli Dartha Vadera, to aż chce się zamordować Lucasa, że zmusił nas ponownie do oglądania Anakina, którego nikt nie lubi (widzowie też nie).

Poza tym ktoś powie „hola, hola, co za różnica, przecież i tak Luke nie wiedział, jak wygląda jego ojciec, po co ten wielki szum? Teraz wszystko się trzyma kupy – Anakin wygląda tak, jak wyglądał zanim został Vaderem, więc to piękna (chlip) scena i symbol powrotu Anakina do stanu, gdy jeszcze był niewinny i fajny.” Ok, tylko dwa problemy – primo, jeżeli wrzucenie tutaj Christensena miało symbolizować odrzucenie persony pt. Vader i powrót do rycerza Jedi, to chyba Lucas winien tu wkleić dziecko z „Mrocznego widma”, bo tylko wtedy Skywalker był postacią dobrą i bez skazy. Przypomnijmy sobie, że już w „Ataku Klonów” Anakin nie budził raczej sympatii i nie widziałbym w nim szlachetnego Jedi, którym Vader miałby się stać po oczyszczeniu się z grzechów. Secundo, wyobraźcie sobie, że jesteście Lukiem. Palicie swego ojca, zauważacie duchy swych mistrzów, macie więc nadzieję, że koło nich pojawi się wasz rodziciel, a tu... Hm, kim jest ten młodzik?

-Czy ja wyglądam jak Christensen?

Pomyślcie tak, jak Luke: „Zabiłem swego ojca; miał on jakieś 40 – 50 lat... kurka wodna, więc kim jest ten chłopak!?” Luke i widzowie mają prawo być skonfundowani, bo jeżeli Anakin rzeczywiście chciał się ukazać swemu synowi i powiedzieć mu „Chłopcze, dobrze się spisałeś, patrz, jestem odkupiony!”, to dlaczego wybrał formę młodziana? Skąd Luke miał wiedzieć, że osobnik, który wygląda na jego rówieśnika, jest jego ojcem? Tutaj włącza się raczej ludzkie (i zazwyczaj logiczne) rozumowanie, że ojciec powinien być starszy od syna (znacie inne przypadki? Dajcie znać! :P ), dlatego oczekuje się, że duch będzie przedstawiał dumnego pana w średnim wieku, a nie Christensena! No i co to za problem dla ducha przybrać postać takiego Anakina, jakim byłby dzisiaj, gdyby nie przeszedł na Ciemną stronę Mocy? No jaki, ja się pytam?

Poza tym... Vader zginął, gdy miał już te pięćdziesiąt lat na karku... odmłodził się po śmierci czy co?

No i gitara.


13. Leia wiele wie (Powrót Jedi 1983)

Patrzcie na Luke'a, jak mu się mordka śmieje! Właśnie biegnie do Lei, by wyjawić jej informacje, które z takim trudem wydobył od starego Yody (GADAJ!!!) i teraz raduje się, że podzieli się nimi z nią. I ma nadzieję, że i ona się ucieszy. Albo chociaż zdziwi. Dobre i to.

Tak więc Luke, nasz radosny chłopak z Tatooinie (choć w tym momencie jest w trochę refleksyjnym nastroju) spotyka się z Leią, naszą wojowniczą księżniczką z Alderaanu (która teraz jest raczej pokojowo nastawiona) i mówi jej:

„Leia! Wiesz, czego się dowiedziałem? JESTEŚ MOJĄ SIOSTRĄ!”

A co na to Leia?

„Wiedziałam. Jakoś zawsze o tym wiedziałam.”

Bum! Leżę na podłodze.

-E tam, od czterech lat wiem, że jesteśmy rodzeństwem, tylko nic nie mówiłam, bo chciałam być enigmatyczna.

Nie, nie chodzi o to, że Leia zawsze o tym wiedziała, a nic Luke'owi nie powiedziała. Wiadomo, że nie chodzi jej, że miała pewność, tylko o to, że miała przeczucie. Taka kobieca intuicja, rajt? Problem tkwi gdzie indziej. Otóż Leia mówi Luke'owi, że zawsze to przeczuwała, Skywalker szczerzy radośnie mordkę, a widz, który uważnie oglądał poprzednie części, czuje się trochę nieswojo. Leia! Do diabła! Skoro wiedziałaś, że to twój brat, to czemu się z nim całowałaś!? I to wcale nie tak dawno, bo w poprzedniej części! I to po to, by wzbudzić zazdrość u Hana! Co to za kobieta, która całuje się ze swoim bratem, by zrobić na złość swemu przyszłemu? Eeee? Patologia, powiadam Wam, patologia!

-Niechże ucałuję cię jak brata!


12. Mistrzowski kamuflaż Obi Wana (Nowa Nadzieja 1977)

Obi–Wan, jako jeden z niewielu szczęśliwców przeżył Czystkę i stał się jednym z ostatnich Jedi starego zakonu. Aby uniknąć wszędobylskich siepaczy Imperium, zabójców, szpiegów i swego byłego ucznia, Vadera, ukrywa się na Tatooinie i przybiera pseudonim Ben Kenobi, aby żyć tu w spokoju i wyczekiwać...

Zaraz, zaraz. BEN KENOBI?

Może mam ograniczone horyzonty, może nie potrafię ogarnąć mistrzowskiego zamysłu Obi–Wana, możecie mnie nazwać głupcem, ale, kurza stopa, gdybym ja się ukrywał przed przedstawicielami Nowego Porządku, którzy nie życzą mi dobrze i chcą mi zrobić kuku, zmieniłbym chociaż nazwisko. Co robi Obi–Wan? Zmienia imię, nazwisko pozostawia bez zmian. I to jeszcze przybiera miano Bena (oBi-WaN – nie brzmi podobnie? ;) ).

-Mistrzu, ale z ciebie chytra bestia!
-Eeee, bez przesady, każdy mędrzec by na to wpadł!

W naszym świecie taki „mistrzowski” kamuflaż zostałby przejrzany przez każdego średnio rozgarniętego absolwenta szkoły podstawowej, ale w świecie Gwiezdnych Wojen okazuje się to szczytem przebiegłości. Już sobie wizualizuję, jak dzielni szturmowcy Imperium pukają do chatki naszego mistrza i wywiązuje się taki oto dialog:

„Szukamy Obi – Wana Kenobiego.”

„Przykro mi, panowie, nie znam takiego. Nazywam się Ben Kenobi i tylko zupełnym przypadkiem trzymam w domu dwa miecze świetlne.”

„A, ok, przepraszamy za najście.”

Eeeee....?

-Nazwisko!
-Ben Kenobi!
-Dobra, możesz jechać dalej!
-Eee, panie oficerze, czy to nie ten Jedi, którego szukamy?
-Ośle opancerzony, to jest BEN KENOBI, a my szukamy OBI-WANA KENOBIEGO! Czujesz różnicę?
-Eeee... taaa... taaa... jasne.

No dobra, możecie powiedzieć, że nie jeden pies Burek się nazywa i że Benów Kenobich może być w Galaktyce miliony milionów; więcej, samych Kenobich może być horda. Ale pamiętajmy o tych kilku faktach:

Po pierwsze, Imperium zapewne nie patyczkowałoby się z rodziną znienawidzonego Kenobiego, który zwiał przed ich długim ramieniem i jeszcze sobie robi z nich jaja. Załatwiliby całą jego familię, ot tak, na wszelki wypadek. Imperium zostało zresztą odmalowane w filmach w tak złych barwach, że jestem również skłonny uwierzyć w to, że załatwiliby każdego Kenobiego w Galaktyce, nieważne, czy spokrewnionego z Jedi czy nie. Jak więc nasz mistrz uchował się na Tatooine?

Po drugie, Palpataine i Vader wiedzieli, że jest to wróg, z którym nie ma żartów. Widzieli, jak walczy, widzieli, jaki z niego sprawny generał (na pewno? :P ), logicznym jest więc, że będą SZCZEGÓLNIE wyczuleni na wszystkich Kenobich. A Vader to już na pewno. Wszakże chciał się na nim zemścić za przymusową amputację kończyn dolnych i górnych. A Obi nic sobie z tego nie robi (ha!), tylko zaszywa się na Tatooine (nota bene planecie rodzinnej Vadera, więc wybór kryjówki też jest dosyć nietrafiony) i dalej tytułuje się Kenobim (dobrze, że nie afiszuje się ze swoim „jediajostwem”, ale nie zdziwiłbym się zupełnie, gdyby biegał po planecie, paplając wszystkim o Mocy).

Być może to Palpataine zawalił; pomyślał sobie „OK, Galaktyka jest moja, co mi tam jakiś Obi – Wan i Yoda, co się kryją na bagnach, olewam ich!” Może i tak było. Tylko trudniej uwierzyć mi w to, że Vader tak to wszystko płazem puścił, ale ok. Załóżmy, że Palpataine był arogantem, który nie wykańcza swych wrogów do końca, no i cóż – to się na nim zemściło.

11. It's a trap! (Powrót Jedi 1983)

W porównaniu do wielu innych głupotek na tej liście nie jest to wyjątkowo wielki byk, ale gdy się nad tym zastanowić, to nieco to razi.

Otóż rebeliancki geniusz, karpiomorficzny admirał Akbar, prowadzi swych dzielnych chłopców do miejsca, gdzie Imperium buduje drugą Gwiazdę Śmierci. A tu bach! Imperialni zorganizowali zasadzkę! Akbar, guru spostrzegawczości, oczywiście od razu to zauważa:

„It's a trap!”

OK, stwierdzenie rzeczy oczywistej w sytuacji stresowej można wybaczyć, ale zastanówmy się nad tym, co konotuje ta wypowiedź. Akbar leci na wraży teren, żeby zniszczyć największą superbroń Imperium, a gdy zostaje zaatakowany przez obrońców, jest bardzo zdumiony.

Zaraz, zaraz, gdy atakujemy taką ważną instalację wroga, musimy się przecież liczyć z tym, że odłogiem leżeć nie będzie i tylko kilku pijanych robotników podniesie swe młoty (i sierpy), by nas przegonić. Dobra, można założyć, że Akbara nie zaskoczyła sama obecność wrogich statków, ale to, że jest ich tak wiele i znajdują się wśród nich Gwiezdne niszczyciele. Łał! Spodziewał się oporu, ale nie takiego!

Ale tak czy tak, to wychodzi na to, że z Akbara trąba, a nie admirał.
-Zasadzka!? Nie może byc!

Dobry dowódca winien przewidywać kroki przeciwnika, wiedzieć, że wróg nie jest idiotą i nie zostawi swojej superstacji bez obrony, że zgromadzi tam spore siły, SPODZIEWAJĄC się, że Rebelianci właśnie ten obiekt zaatakują i że to dobre miejsce na zduszenie Rebelii. Akbar powinien także spodziewać się, że laser Gwiazdy Śmierci może działać. Powinien spodziewać się silniejszego oporu, niż założył. A co zrobił? Niczego się nie spodziewał.

Och, słodka naiwności! A podobno jeno przymiotem młodości jesteś!

Śmieszniejsze jest to, że mając takich dowódców, Rebelia wygrała bitwę o Endor (swoją drogą, bili się o te lasy?), ale o tym pomówimy kiedy indziej.

10. Vader płacze! (Powrót Jedi Blue Ray 2011)

Wróćmy na chwilę pamięcią do ostatnich scen „Zemsty Sithów”. W końcu Anakin zniknął z ekranu, prawie na plasterki pociachany przez Obi Wana; to, co z niego zostało, wsadzono do kultowej już zbroi. Nareszcie pojawia się Vader... Wstrzymujemy oddech i...

„NOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO!!!”

Vader drze się tak, że Wookie by się wystraszył.

Taaak... to by było podobne do płaczliwego Anakina, lecz Vader zawsze wydawał się nam oazą spokoju, gościem, który sieka swych wrogów na plasterki, nie wydając żadnego jęku, który patrzy na umierającego syna bez słowa (no dobra, o tym za chwilę). A tymczasem mamy tu coś takiego:

„Palpi, co z moją dziewczyną?”

„Heh, chyba ją przypadkiem udusiłeś.”

„NOOOOOOOOOOOOOOO!!!!”

Dlaczego Lucas musiał robić z Vadera quasi – Anakina, tego nie wiem, wszakże Skywalker przeszedł już przemianę i o wiele dramatyczniejsze – i szokujące! - byłoby, gdyby przyjął wieści o śmierci Padme ze spokojem, a nie jęczał jak morświń.

Ale „Zemsta Sithów" to całkiem inna bajka, wracamy do starej trylogii, mianowicie słynnego pojedynku na miecze świetlne w „Powrocie Jedi”. Luke załatwia ojca i staje naprzeciw Imperatora, który zaczyna go przysmażać jak karczek na rożnie. Jak zapewne wszyscy pamiętamy, Vader bez słowa podszedł do Palpiego i wrzucił go do reaktor Gwiazdy Śmierci, kończąc tym samym wszystkie jego niegodziwości.

Ale nie w nowej wersji na Blue Rayu!

Co robi Vader? Widzi, jak Palpi przypieka Lucka i...

„NOOOOOOOOOOOOOOO!!!”

Kurczę, co jest? 

-NOOOOOOOOOOOOOO!!! TAK BYĆ NIE BĘDZIE!


Po co Lucas wsadził ten tam wrzask, nie zrozumiem nigdy. Doszedł do wniosku, że jeden jęk Vadera na całą sagę to za mało i fajniej będzie, jak lord Sithów dwa razy gębę będzie darł? Ale po co, po co? Takie jęki do Vadera w ogóle nie pasują, a co więcej – jego zwerbalizowana niezgoda na zgładzenie Luke'a mogła ostrzec Palpiego, który z kolei mógł przywalić piorunami także swemu zdradzieckiemu uczniowi. I co wtedy? Plan Vadera spaliłby na panewce.

Kurczę. Aż widz chce zakrzyknąć „NOOOOOOOOOOO!!! LUUUUUUUUUCAAAAAAAAAS!!! DOOOOOOOOOOOOOOŚĆ!!! ZABIERZCIE MU WSZYSTKIE KOPIE GWIEZDNYCH WOJEN!!! BŁAAAAAAAAAAAAAGAAAAAAAAAAM!!!”


CDN.


PS. Większość screenshotów zrobiona przeze mnie, pozostałe obrazki pochodzą z:

http://www.chodzeniepoogniu.com/

http://pnmedia.gamespy.com/planetcnc.gamespy.com/


Wujek Staszek radzi: Zarobiłeś miliard dolarów? Chcesz go szybko pomnożyć? Bierz przykład z Lucasa! Przez kolejne 30 lat wydawaj następne specjalne edycje swoich największych hitów, dodając do kluczowych scen dramatyczne "NOOOOOOOOOOOOOOOOO!!!" (ewentualnie pojękiwania nosorożca)