wtorek, 31 lipca 2012
Czytamy fantastykę!
Dobry wieczór!
Dzisiaj post wyjątkowy - otóż przypadkiem natrafiliśmy na akcję pt. "Czytamy fantastykę!", której celem jest - a jakże! - promowanie fantastyki wszelakiej na naszym polskim gruncie. Pomysłodawcy mają zamiar uczynić to, zawiązując swoistą koalicję blogów, a jako że my nie mamy nic przeciwko fantastyce - więcej, nawet lubimy ;) - postanowiliśmy się przyłączyć. Takie szczytne inicjatywy winny być popierane i mamy nadzieję, że coś z tego ciekawego wyjdzie. Jeżeli chcesz się przyłączyć, nie ma nic prostszego - po prostu klik! i gitara!
Ok, a jako że organizatorzy proszą o odpowiedzenie na kilka pytań, to teraz chwilka zwierzeń:
1. Po pierwsze, może nie jesteśmy fanami fantastyki samej w sobie - bo nie jesteśmy miłośnikami żadnego konkretnego gatunku, po prostu lubimy czytać - ale na pewno jest kilka książek z tego gatunku, które bardzo cenimy. Konował w swoim czasie przeczytał dzieła Tolkiena, Herberta, Dicka i braci Strugackich... aha, jeszcze Sapkowskiego i Salvatore'a. Jeśli chodzi o moją skromną osobę, to moim osobistym faworytem jest "Czarnoksiężnik z Archipelagu" Ursuli K Le Guin. Długo mógłbym o nim pisać, ale nie czas i miejsce na to. Lubię także Dicka, Lema, Le Guin (to oczywiste! ;) ), Tolkiena, Asimova, Wellsa, Zelaznego, a ostatnio przeczytałem całkiem przyjemny cykl Goodman o niejakiej Eonie. Miło wspominam również powieści "Jednym zaklęciem" Watta-Evansa, "Jhereg" Brusta, "Opowiadania guslarskie" Bułyczowa oraz utwory pełnego humoru Terry'ego Pratcheta i lirycznej Robin Hobb. Czytywało się też FR, ale wiadomo - jest tam wiele, hm, delikatnie mówiąc, nieudanych pozycji. ;)
2. Co ciekawego zrecenzowaliśmy? Jest oczywiście tekst o "Obcym", ale to nie książka, więc się nie liczy, ale tak się składa, że dwa dni temu zrecenzowałem "Lewą rękę ciemności" Ursuli K. Le Guin. Świetna rzecz, polecam.
3. Jakie książki fantastyczne zamierzamy niedługo przeczytać? Trudne pytanie, nie czynimy planów na przyszłość. Ja mam zamiar sięgnąć w końcu po braci Strugackich i "Obłok Magellana" Lema, ale kiedy to będzie...?
OK, obywatelski obowiązek spełniony! Czytajmy dobrą fantastykę, czytajmy, bo można znaleźć w tym gatunku prawdziwe perełki :) I wbrew pozorom nie jest to jedynie literatura rozrywkowa - Le Guin, Lem i Dick pokazali nam, że może to być literatura wyższych lotów, filozoficzna wręcz. Warto samemu się o tym przekonać.
Pozdrowionka!
Etykiety:
fantasy,
literatura,
science fiction,
sprawy organizacyjne
poniedziałek, 30 lipca 2012
Czym jest lewa ręka ciemności? [Lewa ręka ciemności]
by Oli
Zaczynamy tydzień niestandardowo - od recenzji, i to książki, nie filmu, ale do tego tekstu przymierzałem się od bardzo dawna i od bardzo dawna chciałem go napisać, bo to jedna z moich ulubionych książek. Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe ;)
Na warsztat bierzemy "Lewą rękę ciemności" Ursuli K. Le Guin.
Kiedy myślę o Ursuli K. Le Guin,
oczami duszy widzę mój ulubiony cykl fantasy i jedną z ulubionych
serii książek w ogóle – mianowicie Ziemiomorze. O tak, chociaż
znam gigantów fantasy, takich jak „Władca Pierścieni” czy
„Conan”, chociaż przyznaję, że przygody Frodo Bagginsa są
bardziej epickie, niż perypetie na Archipelagu, to jednak wolę cykl
o czarnoksiężniku Gedzie. Nie to, żebym miał coś przeciwko
Tolkienowi czy Howardowi, nie! Więcej – Tolkiena szanuję, kiedyś
był moim ulubionym autorem, a i dziś doceniam jego wyobraźnię i
ciężką pracę, jaką włożył w stworzenie dzieła swego życia,
Śródziemia. Tyle tylko, że po prostu opowieść o odnajdowaniu
samego siebie, godzeniu się ze śmiercią, akceptowaniu swej
mrocznej natury i dorastaniu urzekła mnie bardziej, niż kroniki
walk dobrych ludów z Morgothem i Sauronem. Bardziej odpowiada mi ta
kameralna, wręcz intymna, atmosfera utworów Le Guin; podoba mi się
to, że przede wszystkim skupiła się na ludziach, na swoich
postaciach i bardziej osobistych walkach, bojach, które każdy z nas
czasami sam ze sobą prowadzi. Szczególnie upodobałem sobie
pierwszą część (bo pierwsze części zazwyczaj są najlepsze) -
„Czarnoksiężnika z Archipelagu”, który dla mnie jest
arcydziełem fantasy.
Jednakże nie zapominajmy, że dla Le
Guin Ziemiomorze było odskocznią, raczej krótkim epizodem, i nie
można o niej powiedzieć, że jest autorką stricte fantasy. Wszakże
więcej napisała książek science fiction... Jako że Ziemiomorze
mnie urzekło, postanowiłem zapoznać się z innymi dziełami Le
Guin.... i byłem pewien, że nie będę miał do czynienia z science
fiction, gdzie science przysłania człowieka.
Jednakże przyznam bez bicia, że z
początku nie miałem ochoty opuszczać magicznych i jakże
klimatycznych terenów Archipelagu, zostawiać za sobą błękitu
nieba i oceanu, by zanurzyć się w czarnej pustce kosmosu. W końcu
postanowiłem zaufać autorce i ruszyłem na spotkanie z cyklem Hain.
Najpierw w me łapy wpadł „Świat Rocannona”. No cóż,
rozczarowanie. Po Le Guin spodziewałem się o wiele, wiele więcej.
„Planeta wygnania”? Już lepiej, ale ciągle nie jest to magiczny
klimat Archipelagu. No dobrze, wiadomo, trudno czytać science
fiction i liczyć na takie same doznania estetyczne, jak w przypadku
dobrego fantasy, ale wszakże sf wielokrotnie pokazało, jak
wspaniałym gatunkiem potrafi być (Lem, Dick, Asimov), a tymczasem
Le Guin ciągle była dobra, poprawna, ale nie taka, jaką być
powinna – genialna.
I wtedy w me łapy wpadła „Lewa ręka
ciemności”.
I oto stało się! Oszołomiony, niczym
człek trafiony w ciemnej uliczce bejsbolem w głowę, poczułem,
jakbym znów znalazł się w znajomym miejscu, bliskim memu sercu,
choć przecież wkraczałem na te grunty po raz pierwszy. „Lewa
ręka ciemności” bardzo bowiem przypomina „Czarnoksiężnika z
Archipelagu” - intymna historia o odnajdowaniu samego siebie,
wewnętrznej podróży i poznawaniu innych ludzi (oczywiście takim
bardziej dogłębnym poznawaniu, nie na zasadzie „cześć, jestem
Ged, a ty?”). I w to mi graj! Przeczytałem bardzo szybko i od
tamtej pory stawiam ją prawie na równi z moimi ulubionymi
przygodami Krogulca. Uczyniłem to już dość dawno temu, w końcu
jednak nadszedł czas, by podzielić się moimi refleksjami na temat
tej lektury. Jeśli chcecie, posłuchajcie.
Główny bohater, Genly Ai, jest
przedstawicielem Ekumeny na planecie Zima. Jego zadanie – przekonać
miejscowe władze, by dobrowolnie chciały wstąpić w szeregi
Ekumeny, będącej czymś w rodzaju intergalaktycznego związku
wszystkich zamieszkałych planet. Pisząc „dobrowolnego” naprawdę
mam na myśli pokojowy proces – Genly nie może używać żadnych
środków przymusu bezpośredniego (co byłoby zresztą bardzo
trudne, zważywszy na to, że jest sam przeciw hordzie obcych), a
przywódcy sami muszą dojść do wniosku, że chcą wstąpić do
organizacji. Misja Ai jest więc piekielnie trudna, a dodatkowo musi
zmagać się z barierami kulturowymi. I to na wszystkich możliwych
płaszczyznach, bowiem mieszkańcy Zimy są hermafrodytami. A to nie
koniec! Nasz biedny bohater szybko staje się pionkiem w rękach
żądnych władzy polityków Zimy, którzy chcą wykorzystać go do
poszerzenia swych wpływów...
Gdy pierwszy raz „pojawiamy się”
na planecie, wręcz uderza nas niezwykły klimat tego miejsca. Na
Zimie – jak sama nazwa wskazuje – próżno szukać tropików;
przeszywający mróz, majestatyczne szczyty górskie i maleńkie
wysepki cywilizacji na bezkresnym morzu dziczy składają się na
surowy, acz urzekający, krajobraz. Także wspomniana cywilizacja,
choć na pierwszy rzut oka podobna do naszej, w istocie jest
unikatowa i... obca. Nie napotkamy tu ufoludków-ludzi ze starych
filmów sf, którzy różnili się od nas jedynie fikuśnym kształtem
uszu czy kolorem uniformów – mieszkańcy planety są również
homo sapiens (albo lepiej – przedstawicielami gatunku pokrewnego
homo sapiens), lecz jakimiś... innymi. Nie przeszli rewolucji
przemysłowej, ich technologia rozwijała się powoli; nie są
wzrokowcami, stąd też najchętniej słuchają radia, mało czytają
(no dobra, w tym akurat podobni są do większości ludzkości ;) ),
nie mają telewizji; nie prowadzą wojen, więcej – nawet sama
koncepcja wojny jest im nieznana, a co najważniejsze – są
hermafrodytami, nie ma u nich płci, a popęd seksualny odczuwają
jedynie raz w miesiącu. Zima to miejsce w pewien sposób urzekające,
obdarzone surowym pięknem, lecz równocześnie obce, tak więc
nietrudno nam zrozumieć zagubienie i lekkie rozgoryczenie Ai, który
nie potrafi dotrzeć do otaczających go istot. My jesteśmy w trochę
lepszej sytuacji, bowiem Le Guin raczy nas kilkoma miejscowymi
legendami, byśmy mogli choć trochę lepiej poznać przedstawicieli
gatunku, z którym styka się wysłannik Ekumeny.
Żeby było
śmieszniej, nasz heros zaczyna miotać się między dwoma państwami,
których kultury różnią się od siebie jak ogień i woda. Rządzony
przez szalonego króla i zdradzieckich doradców, nieco ksenofobiczny
Karhid, którego obywatele przestrzegają twardych zasad Shifgrethoru
(specyficznego kodeksu honorowego) przeciwstawia się
biurokratycznemu Orgoreynowi, kontrolowanemu przez tajne służby.
Krainy zostały przez Le Guin świetnie przedstawione i z
zaciekawieniem obserwowałem, jak Ai próbuje odnaleźć się w
obcych dlań środowiskach. Smaczku całej sprawie dodaje także
fakt, że wspomniane nacje– delikatnie pisząc – się nie lubią,
a sytuacja robi się coraz gorsza. Politycy obu krajów skaczą sobie
do gardeł, rozpoczynają się knowania i pierwsza w historii Zimy
wojna wisi na włosku.
Intrygi polityczne to kolejny plus
książki, lecz są one jedynie tłem dla bardziej osobistej
historii, pewnego rodzaju startem dla całej fabuły. Dopiero gdy Ai
zostaje zmuszony do podróży przez Zimę, zaczyna rozumieć
otaczające go istoty i siebie samego. Najważniejszym problemem,
poruszanym przez Le Guin, jest problem płci. Autorka na przykładzie
głównego bohatera pokazuje nam, że w codziennym życiu często
postrzegamy ludzi (jedynie!) przez pryzmat ich płci. Oczywiście,
jest to coś istniejącego biologicznie, lecz często przeszkadza nam
w dostrzeżeniu OSOBY, istoty ludzkiej – patrząc na nowo poznanego
mężczyznę czy kobietę oceniamy ich jako mężczyznę i kobietę,
nie jako ludzi. Chcemy, by byli archetypami kobiety czy mężczyzny,
„niezanieczyszczonymi” pierwiastkiem innej płci. Nieświadomie –
niczym Genly – wyznaczamy sobie pewne granice; choć pragniemy
uwagi przedstawiciela przeciwnej płci, to jednak tak naprawdę nie
zaliczamy go do naszego „świata”. Kobiety nie rozumieją
mężczyzn, mężczyźni nie rozumieją kobiet – albo raczej nawet
nie próbują. Tymczasem kobieta i mężczyzna nie są oddzielnymi
gatunkami, lecz w równej mierze składają się na homo sapiens. Le
Guin przedstawia koncepcję dualizmu całego Wszechświata –
człowiek jako gatunek to nie jedna płeć, lecz kobieta i mężczyzna,
powinni więc stanowić jedność. Autorka powtarza nam, niczym
mantrę, że światło jest lewą ręką ciemności; przeciwieństwa
nie są tworami antagonistycznymi, które chcą się zniszczyć, lecz
są częściami większej całości. Dopiero po złożeniu ich „do
kupy” możemy dojrzeć pełny obraz – wtedy objawia się nam cały
Wszechświat i sens rzeczy. Podobnie z człowiekiem jako jednostką,
istotą ludzką – każdy z nas posiada w sobie pierwiastek płci
przeciwnej; często się go wstydzimy, lecz on także jest częścią
nas, czymś, czego nie możemy się wyprzeć. Genly z początku
postrzega mieszkańców Zimy jako ohydnych, bowiem widzi w nich
zniewieściałych mężczyzn. Dopiero, gdy zaczyna rozumieć naturę
swego towarzysza, Estravena, gdy akceptuje, że ma do czynienia z
kimś, kto jest i kobietą i mężczyzną, dostrzega w nim przede
wszystkim istotę ludzką.
Główni bohaterowie próbują
zrozumieć siebie nawzajem, lecz przeszkadza im bariera kulturowa i
biologiczna – rzeczy namacalne, realne, lecz przysłaniające
ducha, zamieszkującego ciało. Wiedzą o tym pewni mnisi z Karhidu
(przypominający nieco mnichów Zen) i potrafią zagnać drzemiącą
w każdym z nich energię seksualną ku wyższym celom – dzięki
niej mogą dotknąć sfery metafizycznej, sfery ducha. Niczym
Nadczłowiek Nietzschego, używają swej pierwotnej części
osobowości, by wybić się ze zwierzęcości, niczym z trampoliny,
na wyżyny, ku ideałowi.
Nasi bohaterowie przyswajają sobie tę
wiedzę podczas – a jakże! - podróży. Wyprawa obfituje nie tylko
w duchowe oświecenia, ale również w ciekawe lokacje. Są tutaj nie
tylko wspomniane przeze mnie dwa, różne od siebie, państwa, dzikie
łańcuchy górskie, lecz także – a może przede wszystkim,
zważywszy na to, że jest on „bohaterem” 1/3 książki -
lodowiec. Uf, spacer po lodowcu to najcięższa część powieści,
tak dla postaci, jak i dla czytelnika. Dla czytelnika nie dlatego, że
się tak strasznie nudzi podczas lektury, lecz ze względu na to, że
Le Guin w doskonały sposób zdołała oddać atmosferę
beznadziejnej walki z naturą, tak sugestywnie, że odbiorca wręcz
odczuwa zmęczenie protagonistów. I jest to chyba jeden z niewielu
opisów „środowiska zimowego”, który sprawił, że niemalże
przeniosłem się do takiego nieprzyjaznego miejsca...
Z góry muszę uprzedzić, że choć
podróż jest długa i nieprzyjemna, to jednak nie należy spodziewać
się epickiej wyprawy, z wartką akcją i pojedynkami na broń białą;
to intymna wędrówka w głąb siebie, pełna silnych emocji –
przede wszystkim wzruszenia i żalu, bowiem „Lewa ręka ciemności”
jest w gruncie rzeczy smutną, poruszającą historią. A do tego
pięknie napisaną (moją ulubioną sceną jest wizyta Ai u
quasi-buddystów z Karhidu).
Ale dość już! Można by pisać i
pisać, analizować podejmowane w powieści problemy (a są tutaj
jeszcze np. tematy odpowiedzialności, obowiązku, alienacji,
bezsensowności wojny, ucisku jednostki przez państwo), ale nie ma
to większego sensu. Recenzja owa zamieni się tylko w niepotrzebny
słowotok, a najlepiej samemu siąść do lektury, przeczytać i
pomyśleć. Na tym moim zdaniem polega siła dobrej literatury – że
zmusza czytelnika do zadumy, przycupnięcia przy książce i
zastanowienia się, o czym tak naprawdę ta powieść była. Do
snucia własnych interpretacji i własnych analiz, tak jak ja
pozwoliłem sobie to uczynić w tej recenzji. Że nie pozostawia
czytelnika obojętnym, ale każe mu się wgryźć głębiej,
przetrawić tekst i spróbować go zrozumieć, wręcz wchłonąć
całym sobą.
Gdybym miał podsumować w jednym
zdaniu, jakie jest przesłanie powieści, to rzekłbym – baaaardzo
upraszczając sprawę, ale pamiętajmy, że to tylko jedno zdanie ;)
- o tym, że wszystkie żywe istoty stanowią jedność i nieważne,
jak kto wygląda, tylko jakim jest człowiekiem. Brzmi banalnie? Tak,
ale po pierwsze, pamiętajcie, że to daleko idące uproszczenie, a
po drugie – nieważne, o czym, tylko JAK. Można poruszać ważkie
tematy i czynić to nieudolnie, a można przedstawić rzeczy błahe
tak zajmująco, że czytelnik nawet nie zauważa, że obcuje z
głupotkami. W przypadku Le Guin mamy i ważne problemy i wspaniałe,
poetyckie niemalże, ich przedstawienie. Czegóż chcieć więcej?
Tylko siąść i czytać! Serdecznie polecam.
Wujek Staszek radzi: Jeżeli wiesz, że znajdziesz się na lodowcu, mając za towarzysza jedynie hermafrodytę w okresie godowym, to przed wyruszeniem w podróż zjedz DUŻO, DUŻO, DUUUUUUUŻO powiadam, czosnku!!! I się nie śmiej, tylko jedz!
Etykiety:
dualizm,
filozofia,
jedność,
kobieta,
książka,
literatura,
mężczyzna,
miłość,
obowiązek,
oświecenie,
płeć,
przyjaźń,
recenzja,
science fiction,
Ursula K. Le Guin,
wędrówka wewnętrzna,
zrozumienie
sobota, 28 lipca 2012
Trybut dla Ricka Wrighta
by Oli
Poniżej macie post Konowała, będący trybutem dla Zbigniewa Herberta - zajrzyjcie doń, bo wart jest tego (Klik!). Szczerze napisawszy, nie chciałem już dziś ładować żadnego posta, żeby nie odwracać Waszej uwagi od dzieła Konowała, ale muszę to napisać, po prostu muszę! Dzisiaj bowiem przypada też rocznica urodzin mojego ulubionego rockowego klawiszowca, Ricka Wrighta z Pink Floyd. Chociaż często niedoceniany i stojący w cieniu kolegów, Wright był po prostu wspaniałym muzykiem i kompozytorem, bez którego zespół nigdy nie brzmiałby tak dobrze. Przyznam w tym momencie, że kiedyś miałem ambiwalentne odczucia co do obecności klawiszowców w zespołach rockowych, ale Wright wszystko zmienił. Dzięki niemu zacząłem doceniać brzmienie dobrych organów. Niewiele osób zdaje sobie również z tego, że Wright - wraz z Watersem - napisał większość materiału na opus magnum Pink Floyd, Dark Side of the Moon. Tak więc - spoczywaj w pokoju, Rick! Byłeś jednym z moich ulubionych muzyków...
Etykiety:
muzyka,
prog,
psychodelia,
Rick Wright,
rock
Trybut dla Zbigniewa Herberta [wstęp]
by Konował
Czas: 28 lipca
1998 roku, miejsce: Warszawa. Przez parawan deszczu widzisz młodego
człowieka, który próbuje jak najszybciej dotrzeć do domu. Burza,
która tej nocy rozpętała się nad stolicą, była potężna. Silny
i porywisty wiatr, deszcz, grad. Niszczycielski żywioł, jednak
można w nim zobaczyć i piękno. W pewnym momencie młodzieniec
zatrzymał się chwileczkę na ulicy, by zaczerpnąć oddechu. W tym
momencie przejechała obok niego pędząca karetka, a za nią
taksówka. Chłopak podejmuje bieg. Kilkanaście minut młodzieniec siedział
już przebrany i wysuszony za biurkiem, gdzie leżał jego nowy
nabytek, Epilog Burzy. Widzimy, jak czyta. Kartkował przez chwilę,
ale szybko zmęczenie dało znać o sobie i zasnął. Kiedy się
obudził, po burzy pozostał ledwo widoczny ślad, księżyc i
gwiazdy świeciły na niebie.
W karetce, którą
młody człowiek widział tej nocy, jechał Zbigniew Herbert
w swą ostatnią podróż. Zmarł po długiej i ciężkiej chorobie.
W ostatnich latach, kiedy nie był w stanie już wychodzić z łóżka,
pisał swój finałowy tomik. Wyobraźmy go sobie, leżący od wielu
dni w tym samym pokoju, którego ma już dosyć, raz po raz duszącego
się. Na plecach ma odleżyny. Smutna i przygnębiająca scena. On
ma jednak siłę by walczyć z Różową Hołotą z Pewnej Gazety,
wyzywać na pojedynek Zdrajców. Ma siłę i fantazję by planować
ucieczkę do Wenecji razem ze swoją młodą i śliczną
pielęgniarką. W ostatnim tomiku pisze:
Panie,
dzięki Ci składam za cały ten kram życia, w którym
tonę od niepamiętnych czasów bez ratunku śmiertelnie
skupiony na ciągłym poszukiwaniu drobiazgów.
Bądź pochwalony, że dałeś mi niepozorne guziki
szpilki, szelki, okulary, strugi atramentu, zawsze
gościnne nie zapisane karty papieru, przezroczyste koszulki, teczki cierpliwe,
czekające.
Panie, dzięki Ci składam za strzykawki z igłą grubą i cienką jak
włos, bandaże, wszelki przylepiec, pokorny kompres, dzięki
za kroplówkę, sole mineralne, wenflony, a nade wszystko
za pigułki na sen o nazwach jak rzymskie nimfy,
które są dobre, bo proszą, przypominają, zastępują
śmierć
tonę od niepamiętnych czasów bez ratunku śmiertelnie
skupiony na ciągłym poszukiwaniu drobiazgów.
Bądź pochwalony, że dałeś mi niepozorne guziki
szpilki, szelki, okulary, strugi atramentu, zawsze
gościnne nie zapisane karty papieru, przezroczyste koszulki, teczki cierpliwe,
czekające.
Panie, dzięki Ci składam za strzykawki z igłą grubą i cienką jak
włos, bandaże, wszelki przylepiec, pokorny kompres, dzięki
za kroplówkę, sole mineralne, wenflony, a nade wszystko
za pigułki na sen o nazwach jak rzymskie nimfy,
które są dobre, bo proszą, przypominają, zastępują
śmierć
Mazury, sezon w pełni. Miejscowy pijaczek siedzi sobie pod drzewem z butelką
mocniejszego trunku. Koło niego przechodzi przystojny mężczyzna, w
wieku około trzydziestu lat.
–Ma pan papierosem poczęstować ?–
woła do turysty.
Ten od razu podchodzi i częstuje miejscowego
zagranicznym papierosem. Rozmawiają przez chwilę, po pewnym czasie
piją już ze sobą wódeczkę, zagryzając ogórkami.
Herbert to nie
tylko człowiek który chodził po muzeach i galeriach państw
zachodnich. Równie dobrze czuł się w Polsce, na Mazurach. Umiał
docierać do ludzi, a że lubił się napić, wiedział jak zawiązać
kontakt.
„Jak trudno
uratować człowieka który ufa”, tak napisał w swoim pięknym
erotyku do Haliny Misiołkowej Herbert. To była piękna miłość.
Zakończyła się dość nagle, po tym jak poeta poznał swoją
przyszłą małżonkę, wtedy to spotkali się po raz ostatni.
Herbert powiedział jej, że się zakochał, ale ją będzie kochał
do końca życia. Ona roztrzęsiona i zapłakana pojechała do domu.
Na koniec Herbert dał banknot konduktorowi, by zaopiekował się jego
muzą.
Nad zaciekami ciemnych snów
i nad rozpaczą nocnych godzin
czuwa Twój krzyk i piąstki dwie
i martwy dzień Twych nienarodzin
i pochylona matki twarz
Kołysze płacz maleńkie sny
unosi lekkie ciało marzeń
i kołysanka się układa
Patrz nic wynosi kosze gwiazd
i tak jak ryby puszcza w błękit
To tylko kilka
epizodów z życia tego wybitnego poety, a życie miał bardzo barwne
i ciekawe. Osobiście zainteresowałem się Herbertem w liceum. W
trzeciej klasie na temat matury ustnej z polskiego wybrałem
sobie „Życie człowieka myślącego – czyli Pana Cogito w
wierszach Z. Herberta”. Pamiętam, że bardzo zaangażowałem się
w ten temat. Przeczytałem jego biografię, monografie, dwutomową
książkę z tekstami o poecie, oraz kilkanaście artykułów.
Kiedy koniec końców napisałem, co mam powiedzieć podczas ustnej prezentacji, wyszło z tego
ponad 15 stron. W rezultacie trzeba było znaczenia okroić moją pracę.
Teraz nadal bardzo lubię poezje Herberta. Mam kupione "Wiersze
Wybrane", które trzymam nad łóżkiem, i od czasu do czasu do nich zaglądam.
Dzisiaj mija
kolejna rocznica śmierci Zbigniewa Herberta, który odszedł od nas
dokładnie 14 lat temu. To jeden z powodów dla których na
Chatce w najbliższym czasie pojawi się seria artykułów dotyczące
twórczości Pana Cogito. Pojawią się moje oraz Olafa analizy oraz
interpretacje wierszy tych znanych oraz tych mniej znanych. Drugi
powód jest taki, iż to jeden z moich ulubionych poetów, on
nauczył mnie iść przez życie w pozycji wyprostowanej, pokazał
najgorszą twarz zdrady, otworzył mi oczy na
cudowności lasu ardeńskiego, oprowadził po krajach zachodu i przedstawiał mi historię naszej kultury i cywilizacji.
Oto trybut dla Herberta.
Oli dorzuca swoje kilkanaście groszy:
Bardzo ładnie napisane, Konowale! Potwierdzam wszystko to, co rzekł mój przedmówca - otóż doszliśmy wspólnie do wniosku, że nie możemy przejść do porządku dziennego nad czternastą rocznicą śmierci wielkiego poety, szczególnie, że obaj darzymy go sympatią. Stąd też kolejne posty o tematyce "standardowej" dla Chatki przetykane będą tekstami o Zbigniewie Herbercie. Mam nadzieję, że już niedługo Konował przedstawi nam swoje pierwsze interpretacje i analizy.
Po drugie - pora na kilka spraw organizacyjnych. Otóż wszyscy uważni Czytelnicy zauważyli już chyba, że na Chacie pojawia się coraz więcej tekstów pozafilmowych. Cóż, nie rezygnujemy całkowicie z zachwytów nad kinematografią światową, ale chyba rozszerzymy tematykę bloga również na literaturę. Tym bardziej, że ja literaturę lubię bardziej od filmów, a poza tym mamy teraz ku temu środki!
Jakie to środki? Zauważyliście, że używam liczby mnogiej, gdy piszę o przyszłości bloga? Tak, tak, z wielką przyjemnością oznajmiam Wam, że Konował postanowił na stałe (miejmy nadzieję ;) ) dołączyć do mieszkańców Chatki (ha!). Będzie się zajmował literaturą (najpewniej) i muzyką (też najpewniej). W pogotowiu trzyma kilka ciekawych felieton(ik)ów, które - mam nadzieję - nam zaprezentuje.
W taki oto sposób zwiększyliśmy swoją liczebność, ha ha, niedługo zalejemy cały Internet ;)
OK, a teraz wszyscy, jak jeden mąż, wyciągamy tomiki Herberta i zatapiamy się w lekturze...
Etykiety:
filozofia,
literatura,
poezja,
sprawy organizacyjne,
Zbigniew Herbert
poniedziałek, 23 lipca 2012
10 moich ulubionych okładek albumów rockowych
by Oli
A teraz coś z zupełnie innej beczki, jak to mawiał pewien pan z wąsem - mianowicie post nie o filmach, lecz o mojej ulubionej gałęzi sztuki, czyli muzyce. W ramach takiej małej przerwy od tematów filmowych (choć z tego, co wiem, więcej takich przerw się szykuje - bądźcie gotowi!).
Kiedy wkładam sobie moje ulubione płyty do odtwarzacza, rzadko spoglądam na ich okładki. W końcu nie po to kupuje się albumy, żeby oglądać obrazki, a nośnika używać w charakterze podstawki pod kubek z kawą... ;) No, oczywiście żartuję, bo przecież wiele z tych wspaniałych, wielkich płyt, miało również wspaniałe i piękne okładki. Wiele z nich to prawdziwe dzieła sztuki, inne natomiast zapadły mi w pamięć przez swą, hm... wyjątkowość, by nie powiedzieć - dziwność...
W każdym razie, każda z nich jest ciekawa na swój sposób i warta zobaczenia, tak więc siądźcie i patrzcie - oto 10 moich ulubionych okładek albumów rockowych. Jeśli macie swoje typy - niekoniecznie płyt rockowych, ogólnie płyt z muzyką ;) - wrzucajcie linki, z chęcią obejrzę.
10. Deep Purple - In Rock (1970)
Recepta na okładkę prosta, ale bardzo zabawna. Nie chodzi tutaj tylko o niezły koncept, by - naśladując słynne kamienne twarze amerykańskich prezydentów - "wykuć" także oblicza członków zespołu, podkreślając tym samym talent muzyków, lecz również o grę słów. In Rock - łapiecie? W kamieniu! W rocku! Deep Purple wykuci w kamieniu albo Deep Purple grający rocka! Świetne.
9. David Gilmour - On an Island (2006)
Okładka, który w idealny sposób oddaje zrelaksowaną, bardzo intymną, zamyśloną atmosferę tego spokojnego, pięknego albumu. Samotny człowiek na wyspie patrzy na stado ptaków lecących po niebie... A w tle księżyc. Kojarzy mi się to jakoś z jazzem. Hm.
8. Czesław Niemen - Aerolit (1975)
Jeden z naszych czołowych (jeśli nie czołowy) przedstawiciel prog rocka i psychodelii, o którym stosunkowo niedawno przypomniały sobie media, obudzone jego śmiercią, ma na swoim koncie tak pogrzaną okładkę, że Pink Floyd i King Crimson by się jej nie powstydzili. Spójrzcie na to i powiedzcie mi, o co tu chodzi? Co to ma znaczyć? Nie wiecie? I bardzo dobrze. O to chodzi. Choć akurat biała, pozbawiona wyrazu maska jest dość wymowna... (Nota bene - szkoda, że Polacy nie kojarzą Niemena z "Pielgrzymem", a z "Pod papugami", ale to temat na zupełnie inny artykuł).
7. Frank Zappa and the Mothers of Invention - Freak Out! (1966)
7. Frank Zappa and the Mothers of Invention - Freak Out! (1966)
"Mister America, walk on by...." He he he... Sam album jest porąbany jak drzewo po spotkaniu z nawalonym drwalem, okładka nie mogła więc być niczym standardowym... No i nie jest. OK, mamy tutaj dość klasyczne zdjęcie muzyków, lecz tak przerobione i pokolorowane, jakby urwało się z psychodelicznych wizji Syda Barretta... A Frank, "krzyczący" komiksową chmurką "FREAK OUT!" doskonale podsumowuje, jak wygląda ta okładka i jak w ogóle brzmi cały album... "Mister America, walk on by..." he he...
6. Uriah Heep -Look at Yourself (1971)
Naprawdę dziwna okładka. Patrzące skądś wielkie gały, a w centrum lustro. Środkową część zewnętrznego opakowania da się otworzyć, i wtedy pojawia się jasna powierzchnia "prawdziwego" lustra.... zrobionego z folii. Jak wiadomo, folia nie za dobrze nadaje się do oglądania swej twarzy, tak więc obraz wychodzi dość niewyraźny. A gdy w środku opakowania znajdują się zdjęcia członków zespołu, również zdeformowane, to... "Look at Yourself".... łapiecie żart? He he... A poza tym jest w tym obrazku coś dziwnego i nieco niepokojącego.
5. Jethro Tull - Stand Up (1969)
W gruncie rzeczy nie ma w tej okładce niczego nadzwyczajnego, ot, mała karykaturka panów z zespołu. Jednakże obrazek jest naprawdę zabawny, a dodatkowo - zrobiony ze stylem. Co więcej, oryginalne wydanie winylowe przy otworzeniu w miły sposób zaskakiwało szczęśliwego posiadacza - otóż kartonowe postaci muzyków podnosiły się do góry, jak w tych książeczkach dla dzieci. I dopiero wtedy tytuł albumu nabierał sensu, a żart stawał się oczywisty - STAND UP! STAND UP! He he he he... Szkoda tylko, że do wydania CD nie udało się przemycić tego rozwiązania... Ech, biedni posiadacze CD Romków muszą obejść się smakiem i nigdy nie doświadczą tego zdumienia, gdy figurka Iana Andersona z uśmiechem unosi swą czuprynkę do góry...
4. Led Zeppelin - In Through the Out Door (1979)
Jest coś przygnębiającego w tej okładce. Może sama ta scena w barze, może sepia, w której wykonano zdjęcia, a może to, że jest to okładka (są to okładki), która zagościła na - w gruncie rzeczy - ostatniej płycie zespołu ("Coda" to album pożegnalny, ten jest tym "prawdziwym" ostatnim)? Nieważne. Ważne jest to, że atmosfera jest naprawdę specjalna, melancholia jest niemalże namacalna. A co więcej - tak naprawdę ten album ma sześć różnych okładek. Led Zeppelin wydali go w sześciu wersjach, jednakże żaden kupujący nie mógł się zorientować, który wariant bierze, bowiem album pakowano w brązowej, papierowej koszulce, przypominającej torbę. Dopiero po rozerwaniu tego "okrycia wierzchniego" docierało się do jednego ze zdjęć... co ciekawe, w czerni i bieli, a kolor sepii pojawiał się dopiero po zmoczeniu okładki wodą. Naprawdę sprytne rzeczy Zeppelini wymyślili, ale mnie bardziej fascynuje to, iż każde ze zdjęć to tak naprawdę ta sama scena w barze, widziana jednakże z różnych perspektyw, oczami różnych klientów. Co najbardziej intrygujące, wszyscy patrzą na faceta w białym garniturze, pijącego łyskacza. Dlaczego? Tego nie wiemy. Ale kogo to w gruncie rzeczy obchodzi? Liczy się to, że żeby zrekonstruować całą scenę, trzeba mieć wszystkie zdjęcia. Czy panowie ze "Sterowca" chcieli zmusić fanów do kupowania albumu po kilka razy? E, tacy perfidni to chyba nie byli. Szczególnie, że teraz można sobie obejrzeć wszystkie warianty w internecie (huuuura!), a niegdyś zapewne chociażby w prasie specjalistycznej. W każdym razie - pomysł jest przedni.
3. Dio - Killing the Dragon (2002)
Lubię smoki. To naprawdę ciekawe stwory, potężne i majestatyczne, budzą grozę, ale brzydkimi nazwać ich nie można. Smok to niemalże synonim epickości. Dio doskonale to rozumiał i nie ma się co dziwić, że na okładkę kolejnego albumu wybrał właśnie tego stwora. Gad, rozpostarłszy skrzydła, wręcz przytłacza pozostałe postaci na okładce, widać bijącą z niego moc. A pod nim motłoch przerażonych ludzi, uzbrojonych w pochodnie, krótkie miecze i widły, mający zamiar zamordować tę wspaniałą istotę. To bardzo symboliczna sytuacja - tłum głupich i całkowicie zaślepionych osobników postanawia zniszczyć coś wspaniałego, lecz zupełnie niepasującego do ich obrazu świata. Piękna metafora.
2. Pink Floyd - Atom Heart Mother (1970)
Ta okładka w niezły sposób obrazuje, za co lubię Pink Floyd. Byli - szczególnie we wczesnym okresie swej działalności - całkowicie nieprzewidywalni. Jasne, byli perfekcjonistami, którzy dopieszczali każdy kawałek, jednakże kochali eksperymentować i zaskakiwać, nawet na przestrzeni kilku sekund, jednej piosenki. A ta okładka to już totalny odjazd... Wyobraźcie sobie - płyta zawiera jedną z ich najbardziej ambitnych, rozbudowanych i najbardziej znanych prog rockowych suit, dziwny kolaż dźwiękowy i kilka ballad, a co zespół wybiera na okładkę? Krowę. I jak to się ma do zawartości albumu? Zupełnie nie wiem i za Chiny ludowe Wam tego nie powiem. I to jest właśnie w tym wszystkim najlepsze.
1. King Crimson - In The Court of Crimson King (1969)
Ta okładka to już klasyk i wszyscy ją widzieli, nic więc dziwnego, że pojawia się i na tej liście. Na dobrą sprawę to jeden rzut oka na nią wystarczy, by zorientować się, jaka atmosfera panuje na samym albumie. Ta smutna gęba (choć "smutna" to eufemizm - chyba raczej zrozpaczona, przerażona, w depresji...) została namalowana przez Barry'ego Godbera, komputerowego programistę, i w idealny sposób współgra z pełnymi smutku, strachu i melancholii tekstami piosenek autorstwa Petera Sinfielda. Dodajmy jeszcze, że Godber zmarł na atak serca kilka miesięcy po premierze debiutu King Crimson... hm, dodaje to jeszcze jedną kroplę smutku do tego już i tak dołującego albumu...
Wujek Staszek radzi: Projektujesz okładki albumów rockowych? Nie zadowalaj się zdjęciem spoconych członków zespołu, szalejących po scenie! Najlepiej wyjdź z domu i pstryknij śmietnik. Szczególnie, jeśli band jest trash metalowy... Ha ha, łapiesz? Trash metalowy!
sobota, 21 lipca 2012
Gorący i bezwietrzny dzień [cz. 1 opowiadania?]
(Krótki wtręt na wstępie by Oli.)
Dobry wieczór!
Oto dzień przełomowy dla Chaty gnoma! Rozpoczynałem jako samotny wilk, chodzący własnymi ścieżkami pojedynczy strzelec, który samodzielnie prowadzić miał bloga, lecz otwarte drzwi Chaty przyciągnęły wielu utalentowanych podróżników (hm, gdybym ja ujrzał chałupę takiego zielonego monstrum, to nawet bym się nie zbliżył), którzy postanowili nie tylko mnie dopingować i wspomagać psychicznie, lecz również w sposób jak najbardziej namacalny (o ile o tekstach jako takich można mówić, że są namacalne, ha!). Dwa razy pojawił się gościnnie Marcin (wielki afirmator Epoki Lodowcowej), a dziś nowa twarz, nowe palce i nowa głowa pana o jakże dumnie brzmiącym mianie Konował, persony młodej (no, powiedzmy), zdolnej (to sprawa dyskusyjna :P ) i pełnej zapału (tak się pali do roboty, że dym mu ucieka uszami)! Czy zostanie z nami na dłużej? Miejmy nadzieję! Dom gnoma (to brzmi jak tytuł thrillera) chętnie go przyjmie!
Kończę ten przydługi i przynudny wstęp i zostawiam Was ze smacznym kąskiem, jakim jest (pierwsza część?) opowiadania Konowała pt. "Gorący i bezwietrzny dzień"!
Aha, dodałem "śledczego" - narzędzie, które informować Was będzie o nowościach na blogach, które czytam - sprawdzajcie, bo warto, powiadam Wam!
Aha, dodałem "śledczego" - narzędzie, które informować Was będzie o nowościach na blogach, które czytam - sprawdzajcie, bo warto, powiadam Wam!
Gorący i bezwietrzny dzień, a bohater wchodził po schodach, by przedostać się na drugi tor, skąd miał odjechać jego pociąg do Wrocławia. Wspinając się powoli po stopniach, liczył posiadane pieniądze. - Zgadza się – powiedział do siebie.
Przesiadł pod daszkiem, który trochę chronił go przed niemiłosiernym słońcem, zapalił papierosa. Zostało mu niewiele czasu, pewne było, że jego występek zostanie niedługo odkryty; sprawdził godzinę na swojej komórce – miał jeszcze kilka minut do przyjazdu pociągu. Z torby podręcznej wyjął „Sto lat samotności”, zaczął czytać. Po kilku stronach zdał sobie jednak sprawę z tego, że nie wie, czy dany bohater to wnuk, prawnuk, czy może praprawnuk Urszuli. Mnożą się tam jak króliki i później człowiek się gubi. Pochłaniał jednak lekturę dalej, nie przykładając wagi do stopnia pokrewieństwa.
Na moment odwrócił wzrok od książki i spojrzał w kierunku torowiska; uśmiechnął się do siebie na widok butelki po połówce, którą opróżnił kilka tygodni temu. Pamiętał z tego wieczoru smak zielonego; czyścioch, bez żadnych wstrętnych dodatków, o przyjemnym aromacie. I jeszcze krótką historyjkę, którą opowiedział mu kolega. Anegdotka była o genezie powstania napisów oraz prostych rysunków na poręczy schodów na dworcu. Teraz nie był w stanie przypomnieć sobie treści czy kształtu znajdujących się tam grafik. Nie treść była jednak istotna dla bohatera, tylko sam proces twórczy – improwizacja, wszystko wymyślana z miejsca, jakby byli magikami wyciągającymi z rękawa kartę, tylko że nie ma karty, lecz ślad na barierce zapisany markerem, ku pamięci. Jeden po drugim, pozostawiali po sobie cząstkę siebie na tym świecie. Z tej nocy został mu jeszcze smak słodyczy – kupił dwie białe czekolady i zjadł obie w domu, słuchając na łóżku muzyki. Wybór padł na składankę, którą dorwał dzień wcześniej z biblioteki miejskiej, Ram Cafe. Zasnął, słuchając drugiej płyty.
Wreszcie pociąg nadjechał, bohater wszedł, kupił bilet - jeden studencki do Wrocławia - podał odliczoną kwotę, od razu usiadł na najbliższym wolnym siedzeniu i pogrążył się w myślach. Za kilka godzin ma lot, cel: Islandia. Kraj pięknych widoków, wspaniałych muzyków, kraina baśniowa i daleka. Znajomy, który na wyspie mieszkał już od pewnego czasu, załatwił mu tam pracę. Będzie pracował w przetwórni rybnej, robota po 8-10 h dziennie, męcząca i śmierdząca, ale cóż, robota jak robota, może nie będzie najgorzej. Oczywiście ogłosił to wokół dostatecznie wcześniej dużej ilości osób, by jego nagłe zniknięcie nie zostało powiązane z tym, co zrobił. Nawet urządził małe przyjęcie pożegnalne w miejscowym pubie, zaprosił parę osób, postawił trochę piwa, kiedy zabrakło mu kasy, to jemu stawiali, kiedy wychodził był spity jak pestka. Mimo swojego stanu dobrze zapamiętał, jak po zamknięciu lokalu znaleźli się za blokami. Tam przy dość szybko rozpalonym ognisku, improwizowali. Dość szczątkowo pamiętał teksty wymyślane ad hoc przez ludzi z osiedla, ale w jego pijanym umyśle wydawały się być bardzo dobre; zachęcali go, by sam spróbował, ale nie mógł, nie potrafił, jego szare komórki wymieniając się miedzy sobą impulsami próbowały coś stworzyć, jednak nic nie wychodziło, cały czas mu czegoś brakowało. Teraz to nawet nie mógł zrekonstruować co starał się wtedy sklecić.
Młodzieniec, podróżujący pociągiem osobowym linia Gliwice - Wrocław Główny, otrząsnął się nagle z zamyślania, podrapał lekko po głowie, by następnie wyciągnąć książkę.
Czytał już do końca podróży, tam też wysiadł z pociągu, przez zatłoczone miasto dojechał autobusem na lotnisko, gdzie po dość sprawnej odprawie siedział już wygodnie w fotelu samolotu. Na dwie godziny przed planowanym lądowaniem na rodzinnym osiedlu bohatera wybuchła „bomba czasowa”, którą podłożył przed wyjazdem. Nieświadomy, co się dzieje wiele kilometrów na południu, spokojnie oglądał film „2012”.
Po tym, gdy zbrodnia podróżnika wyszła na jaw, zjawiła się policja, nawet karetka, pojawili się gapie, jak za każdym razem w takich sytuacjach. Już po godzinie na osiedlu krążyło przynajmniej dwadzieścia różnych wersji wydarzeń, mniej lub bardziej zgodnych z rzeczywistością. Kiedy sytuacja zaczynała się powoli uspokajać, on akurat lądował na lotnisku w stolicy Islandii, Reyjkawiku. Następnie pojechał z kumplem do mieszkania, które miał razem z nim wynajmować. Dostał własny pokój, ładny, ściany pokolorowane na zielono, kilka mebli, biurko oraz łóżko.
Sądził, że po tak dłużej podróży będzie zmęczony, ale rzeczywistość była inna. Mimo, iż nie spał ani chwili podczas dziesięciogodzinnej podróży, nie był w stanie zasnąć. Pracę miał zacząć w poniedziałek, przyleciał w piątek. Nie musiał wcześnie wstawać. Natłok myśli. Nie wiedział za bardzo, co ze sobą. Wyjął laptopa i zaczął pisać – była to jego powieść czy opowiadanie, którego pisanie inicjował niezliczoną ilość razy. Pierwsze szkice, czy też plany, pojawiły się już na pierwszym roku studiów, następnie kilka razy próbował wracać do tego projektu, by go porzucać po dwóch, trzech stronach. Patrzył kilka minut bezmyślnie na otwarte okienko Worda i nic mu nie przychodziło do głowy. Zamiast tego włączył Herosów. Mimo, że przeszedł tę grę niezliczoną ilość razy, nadal ją lubił. Za magiczną aurę.
[CDN...?]
Etykiety:
literatura,
opowiadania,
sprawy organizacyjne
poniedziałek, 16 lipca 2012
O zgubnych skutkach opalania, czyli recenzja filmu Nosferatu - symfonia grozy F. W. Murnau'a [Nosferatu: Symfonia grozy]
by Oli
Widzicie, z jakim wyśmienitym humorem rozpocząłem dzisiejszy artykuł? Ach, czasem sam siebie zadziwiam. Moja kreatywność i wyobraźnia wzrasta, a dowcip się wyostrza. Hehe. Patrzcie i uczcie się, he he!
Ale dobra, stawiam sam siebie do pionu. Pora zabrać się za porządne pisanie, a nie błaznowanie. Dobra. Dzisiaj coś starych filmach. Albo nawet bardzo starych.
Lubię takie filmy. Nie do końca wiem, dlaczego. Może to ten specyficzny klimat sędziwych dzieł? Może prostota wykonania, która jednak nie oznacza prostactwa przedstawianych treści? A może po prostu są to dobre produkcje, a nie manekiny, których wewnętrzną pustkę maskuje się serią hiper-super-sziper-ekstra-mega-pro efektów specjalnych (najlepiej CGI)? Może właśnie to. Szczerze napisawszy, to jest mi wszystko jedno, czy w filmie są efekty specjalne, czy nie. Najbardziej zależy mi na przedstawionej tam historii i klimacie. Ładne ujęcia, symbolika (metafizyczne linie na podłogach szczególnie lubię ;) ) to już w ogóle mnie cieszą, a jak już się trochę psychodelii trafi, oj, to fajnie. Nie znaczy to oczywiście, że te stosunkowo młodsze filmy mi się nie podobają, a ja sam kreuję się tutaj na zamkniętego w kinie konesera krytyka kinematografii (a może snoba?;) ). A nie, podobał mi się np. "Powrót do przyszłości". Jeden z moich ulubionych. Szczególnie jedynka. Choć to nie taki nowy twór... Hm, na pewno powstało coś w przeciągu ostatnich dziesięciu lat, co mi się podobało, ale jakoś sobie nie mogę teraz przypomnieć... "Aliens versus Predator"...? Eeee... nie, to nie jest dobry przykład. To TRAGICZNY przykład. "Aliens versus Predator 2"? Eeee.... "Alvin i wiewiórki" może? "Ultrafiolet"? Errr...
Dobra, zostawmy to na później. Kiedy indziej sobie o tym opowiemy. Nie to, żebym miał coś przeciwko wiewiórkom, ale wiecie, pora w końcu zacząć coś konstruktywnego pisać. Tak więc teraz cooooofamy się w czasie, do lat dwudziestych dwudziestego wieku...
Dwa lata po tym, jak nasi dali bobu bolszewikom, niemieccy ekspresjoniści nakręcili film, który na stałe wszedł do annałów kinematografii – "Nosferatu, symfonia grozy". Jeżeli nie spędziliście ostatnich dwustu lat w stanie hibernacji albo nie zwiedzaliście Marsa, to zapewne o nim słyszeliście.
Guten tag, Herr Orlok! Ale piękny zamek Herr ma! I włości! I facjatę... chociaż nie, proszę wybaczyć, facjaty jednak nie...
I na pewno słyszeliście też o Bramie Stokerze i jego "Drakuli", książce, która rozpoczęła światową wampiromanię (swego czasu była nawet popularniejsza od "Zmierzchu"... wyobraźcie to sobie!?). Pomysłem Niemców było zekranizowanie słynnego dzieła, nie otrzymali jednak na to zgody od wdowy po pisarzu. Tak więc nasi zachodni sąsiedzi kulturalnie powinni się wycofać... nie zrobili jednak tego i po prostu nakręcili film ze zmienionymi imionami głównych bohaterów. W gruncie rzeczy popełnili quasi-plagiat, lecz w tym wypadku można im to wybaczyć, gdyż dzięki temu możemy cieszyć oczy tą produkcją. Poza tym Niemcy wprowadzili też wiele zmian do historii Drakuli... eeem, Orloka... przez co opowiedziana w "Nosferatu" afera nie jest nędznym plagiatem książki Stokera, ale dziełem, które może żyć całkowicie samodzielnie. I można nieźle się bawić, wyłapując różnice i podobieństwa między dwoma utworami. Przynajmniej ja tak miałem.
Fabuły nie ma sensu streszczać, bowiem każdy, nawet jeżeli nie przeczytał "Drakuli", wie, o co chodzi. Jednakże – z powodów wyżej wymienionych, jak również specyfiki czarno-białego kina – wiele postaci wyrzucono ze scenariusza, rola innych została ograniczona. Choć prawdę powiedziawszy Harker (tutaj Hutter) i Mina (Ellen) nawet w wersji książkowej nie wydawali mi się wyjątkowo interesujący. Ot, tacy zwyczajni protagoniści, którzy przypadkowo wikłają się w nadprzyrodzoną aferę. Tutaj jeszcze bardziej nikną w tle – wiadomo, "Nosferatu" trwa 90 minut, a kwestii mówionych (czy raczej „pokazywanych”) tu niewiele.
Za to hrabia Drak... Orlok! Moim zdaniem to jedna z bardziej interesujących interpretacji postaci książkowego wampira. I co ciekawsze, z Drakulą to ma niewiele wspólnego. Orlok jest samotnikiem, drapieżnikiem i potworem, a nie szlachcicem. To odrażająca kreatura, pozbawiona arystokratycznych cech, niepokojące monstrum, z którym nikt nie chciałby zostać na całonocną pogawędkę. Tutaj brawa należą się Maxowi Schreckowi, który z Orloka zrobił odrzucające monstrum. Jest naprawdę... creepy, jak to mówią Anglosasi ;) Szczególnie podobają mi się sceny rozmów Orloka z Hutterem albo te, w których Nosferatu skrada się do swych ofiar. Kolejnym pokoleniom zapadł w pamięć moment, gdy wampir włazi po schodach, a jego cień pada na ścianę, lecz są jeszcze co najmniej dwie tak dobre. Pierwsza, gdy Orlok powoli zbliża się do Huttera, przechodząc przez drzwi. Druga – gdy Ellen widzi hrabiego, stojącego w oknie pobliskiego budynku.
-Skaleczyłeś się! Młoda krew! My preciousssss...
-Eeee, Herr Orlok, zaczynam się czuć w pana towarzystwie lekko niekomfortowo...
W ogóle Nosferatu to taki powrót do wampirzych korzeni. Drakula Stokera to połączenie ludowych wyobrażeń o krwiożerczym nieumarłym z arystokratą (wszakże pisarz wzorował się na postaci Vlada Palownika). Natomiast filmowe monstrum rezygnuje z mieszania ludowych przesądów z postaciami historycznymi. W rezultacie w "Nosferatu" chyba po raz ostatni pojawia się prawdziwy wampir, taki, którego w dawnych czasach bali się wszyscy chłopi. W kolejnych bowiem latach większość - albo nawet wszystkie - utwory o tej tematyce kontynuują stokerowski wizerunek krwiopijcy.
Tutaj warto też dorzucić dwie ciekawostki do naszej recenzenckiej potrawy. Po pierwsze - ugryzienie Orloka nie tworzy innych wampirów, lecz po prostu zabija. Po drugie – to dzięki Nosferatu w głowach ludzkich zakorzeniło się przeświadczenie, iż jeżeli chce się wykończyć nieumarłego, trzeba go wystawić na światło słoneczne. Ani w wierzeniach ludowych ani w książce Stokera światło nie czyni krwiopijcom krzywdy (choć demaskuje ich naturę).To właśnie tutaj po raz pierwszy w historii [SPOILER SPOILER SPOILER] wampir zamienia się w proch, gdy zastaje go świt; zakończenie zrobiło na widzach tak duże wrażenie, że do dziś wydaje nam się, iż nieumarłym opalenie od zawsze nie wychodziło na zdrowie [KONIEC SPOILERA].
Od Maxa Schrecka prostą drogą docieramy do kolejnego zagadnienia - gry aktorskiej. Jak już wspominałem, Orlok jest genialny, jak jednak radzą sobie inni aktorzy? Cóż, bardzo ciekawie się ich ogląda. Widać, że Niemcy nie są jeszcze przyzwyczajeni do sztuki filmowej, a ich bogata gestykulacja i mimika wskazują na to, że ciągle jeszcze głowami siedzą w teatrze. Nie jest to żaden zarzut, bowiem sprawili się dobrze, ale jednak dość ciekawie to wygląda. Czasami grymasy (np. przerażenia) wydają się nieco przesadzone i przerysowane, ale nie psuje to odbioru całości.
Postapokaliptyczna Ameryka? Nie, XIX wieczne Niemcy!
No i właśnie, dużo pisałem o aktorach, zmianach w stosunku do podań ludowych i powieści Stokera, o postaciach, ale o samym obrazie jakby jedynie napomknąłem. A jest przecież co oglądać!
Dobra, jak już wspominałem kilka akapitów temu - o fabule nie ma sensu pisywać, to dla nikogo żadne novum nie jest. Zresztą tutaj nie do końca chodzi o samą historię, ważniejsze są przeżycia artystyczne i klimat. Artyzm filmu jest bezapelacyjny, przeżycia zostawię każdemu do... eee... przeżycia, a tymczasem wezmę się za nastrój.
A nastrój jest pełną gębą. Co prawda przeniesiono miejsce akcji z dżdżystej i mglistej Anglii lat 90 XIX wieku do Niemiec lat 30 tegoż samego stulecia, jednak nie wpływa to ujemnie na niepokojący klimat opowieści. Transylwania została pokazana w perfekcyjny sposób, z tymi wszystkimi brudnymi chałupkami, zastraszonymi wieśniakami i nieprzebytymi lasami. Na uwagę zasługuje też zamek Orloka, iście gotycka budowla, choć już na wstępie widać, że coś z nią jest nie tak... jest taka lekko... zaniedbana? Ponura? Właśnie taka. A wąskie, duszne korytarzyki potęgują tylko atmosferę niepewności, która nie znika nawet wtedy, gdy akcja przenosi się do Niemiec. In plus wypada również niezbyt szczęśliwe zakończenie (choć samo rozwiązanie akcji wydaje się trochę za szybkie i nieco naiwne, ale to malutki feler).
Miłośnikom malarstwa i wspomnianych wyżej „przeżyć artystycznych” film oferuje ładne, można nawet powiedzieć neoromantyczne, krajobrazy, co natomiast zostaje dla fanów horroru? Nie da się ukryć, że pomimo tego, iż to jedno z arcydzieł kinematografii, to jednocześnie jest też horrorem, gatunkiem, która ma za zadanie straszyć widza. Cóż, film swoje lata już ma i fanom "Avatarów" i "Matriksów" może wydawać się nieco śmieszny. Dla miłośników wszelkiego gore krwi i trupów tu za wiele nie ma. Jednakże jeżeli szukamy dziwnego, lekko onirycznego klimatu, to dobrze trafiliśmy. Kilka scen (wspomnianych przeze mnie kilka akapitów temu) dalej potrafi przestraszyć co bardziej strachliwych, a ta, gdy Orlok stoi w oknie zrujnowanego budynku, jest po prostu piękna w swej dziwaczności.
Dlatego jeżeli nie spodziewasz się walk z wampirami ala rozróba z udziałem Godzilli, z rozwalanymi budynkami i płonącymi elektrowniami atomowymi, ani pogromców wampirów ala całkiem niedawno nakręcony "Van Hellsing",z różnymi maszkarami i pojedynkami na wszelakie rodzaje broni białej i palnej, ani krwawej jatki, to Nosferatu może Ci się spodobać. Niektóre rzeczy się nie starzeją i ten film – pomimo 90 wiosenek na karku – jest jedną z nich. Mnie się podoba i czasem do niego wracam, gdy jestem już znudzony ciągłymi pościgami, strzelaninami i pseudo-sztukami walki na stacjach komercyjnych albo pseudo-debatami na tych publicznych. Jeżeli szukasz nastrojowego utworu, ze wspaniałą kreacją wampira, to nie szukaj dalej. Oglądaj.
Nosferatu w oknie - psychodela pełną gębą!
OCENA– 10/10 (Interesujące dzieło niemieckiego ekspresjonizmu, dzięki któremu możemy do dnia dzisiejszego podziwiać zdeformowanego wampira, którego nigdy byśmy nie posądzili o związki z Drakulą. Gdy takiego spotkacie, to nie zgadzajcie się zostać u niego na noc!)
Wujek Staszek radzi: Zważajcie na mądrości zawarte w dawnych dziełach! "Nosferatu" ma duże walory edukacyjne - pamiętaj, żeby nie wybierać
się do Rumunii, gdy poprosi Cię o to jakiś zbzikowany osobnik, któremu
źle z oczu patrzy. Gdy się skaleczysz, a on zacznie się na widok twej krwi dziwnie ślinić, to nie zostawaj u niego na noc. A nigdy, PRZENIGDY niech się nie wprowadza do domu
naprzeciwko.
Etykiety:
adaptacja,
Bram Stoker,
ekspresjonizm,
film,
horror/thriller,
plagiat,
recenzja,
wampir
sobota, 14 lipca 2012
Łbem do lodówki! Czyli quasi - recenzja with a little help from my friend [Epoka Lodowcowa]
by Marcin & Oli
Pora na kolejny post prehistoryczny (nowe ciągle się jeszcze smażą, ale spokojnie, będą ;) ). Post wyjątkowy i dość dziwny, bowiem przedstawiony w formie luźnej - może nawet bardzo luźnej? :P - dyskusji. W założeniu miała to być recenzja na dwa głosy, ale atmosfera podczas dysputy była tak przyjemna, że miejscami wartość merytoryczna się lekko... rozluźniała? :P Jednakże, po pierwsze, do tego posta mam spory sentyment. Po drugie - czyta się tę dyskusję nawet całkiem dobrze i miejscami jest zabawna (no dobra, całość jest zabawna, poczucie humoru mamy we krwi!). A po trzecie - moim interlokutorem jest Marcin, który tu już raz wystąpił i nabił mi swym artykułem odwiedzin, więc postanowiłem i teraz bezczelnie wykorzystać jego miano w celach marketingowych, a co! :P Oby nabił kolejne wejścia... ;)
Ta pseudorecenzja to w gruncie rzeczy eksperyment, tak więc jeżeli komuś się nie spodoba, to niech się nie martwi, najpewniej nie będzie powtórki ;) No chyba że zapałacie miłością gorącą do takiej formy postowania, to w przyszłości postaram się jeszcze z kimś podyskutować (może nawet z Marcinem!).
Hm, swoją drogą, to już kolejny film animowany, który pojawia się na Chacie... Czyżbyśmy powoli zmieniali się w portal dla młodzieży? ;) No dobra, dla równowagi następnym razem będzie ostro jak w meksykańskiej kuchni! A teraz odpalamy wehikuł czasu i wracamy do naszego starego posta...
Na warsztat bierzemy jeden z hitów ostatnich lat (no, prawie, bowiem ten film ma już niemalże - kto by uwierzył! - dziesięć wiosen!) - Epokę lodowcową.
OLI: Trzy, dwa, jeden... WCHODZIMY!
MARCIN: Gdzie?
OLI: Dzień dobry, drogi Marcinie.
MARCIN: Ja nigdzie nie wchodzę
OLI: Dobra, już jesteś. Przywitaj się
MARCIN : Yyy.... eee... mmm... witam... to ja.
OLI: Przepięknie.
MARCIN: Dziękuje, dziękuje...wiem, że jestem wielki. :)
OLI: Zebraliśmy się dziś tutaj wszyscy, by podyskutować o światowej kinematografii. Jako że lubimy kino ambitne, wzięliśmy się za filmy dla dzieci... to znaczy filmy animowane.
MARCIN: Ha ha ha ha.... co Ty wygadujesz...
OLI: Milcz, dziadu, i przytakuj!
MARCIN: Ok, już milknę...
OLI: No, to teraz można w końcu porozmawiać :)
MARCIN: Mhm.
OLI: Dobra, wzięliśmy się za filmy animowane. I na pierwszy ogień poszła Epoka lodowcowa.
MARCIN: Mhm.
OLI: Drogi Marcinie, czemu wybraliśmy Epokę lodowcową?
MARCIN: Miało nie być głupich pytań:0
OLI: Dobra, racja, to może inne - czemu Sid sepleni?
MARCIN: Miałem tylko przytakiwać... ej...
OLI: Teraz musisz się wykazać swadą i erudycją. I charyzmą także.
MARCIN: Hmm...a jakże, a więc JA, MARCIN, będę teraz przemawiał.
OLI: (Nie to, żeby on potrafił przemawiać, ale dajmy mu się chwilę pocieszyć ;) )
-To nie ja chowam koty do lodówek, nie ja!
MARCIN: Sądzę, iż Sid ma problemy z uzębieniem, a co się z tym wiąże rozszczepienie podniebienia; to może powodować owo seplenienie.
OLI: Hm,ciekawa hipoteza, wydaje mi się nawet, że trafna.
MARCIN: Ha ha ha...To JA, MARCIN, to napisałem.
OLI: Jaką kurację byś proponował?
MARCIN: Biorąc pod uwagę rozwój dzisiejszej medycyny... no dobra,przestaję, hmm... Olafie, nie wiem, co mogłoby pomóc naszemu Sidowi, w sumie uważam, iż byłoby to największym błędem odbierać mu tę "zdolność". Co Ty o tym myślisz?
OLI: W gruncie rzeczy zgadzam się z Tobą, gdyż Sid bez seplenienia nie byłby Sidem... ale może jednak zacznijmy od początku; co Ty na to? Konkretnie od zakreślenia fabuły.
MARCIN: To nie jest już koniec?
OLI: Nie, to na nieszczęście początek mojej męki z Tobą :P
MARCIN: A mówiłeś kiedy dawałem Ci kanapkę, że mogę być Twoim kolegą... Jaki okrutny ten świat... nie zgadzacie się Państwo ze mną? Uhh... ehh...
OLI: Po tej kanapce miałem bolesną obstrukcję. Tak więc nie, nie możesz być moim przyjacielem ;)
MARCIN: Mówiłem mamie, aby nie dawała tyle musztardy... ee... aha... była trochę po terminie, nieco zzieleniała na wierzchu.... Ale powiedziałem, że to dla mojego kolegi, więc się postarała.
OLI: A ja myślałem, że to szpinak :/
MARCIN: Ok, odbiegamy od wątku.
OLI: Nieeeeeee, wcale nieeeee....
MARCIN: Dobra, przypomnij nam o czym to było.
OLI: Dobra, no to mamy epokę lodowcową. I na dobrą sprawę całą fabułę można streścić w jednym zdaniu - zbieranina indywiduów, których pozornie nic nie łączy i które na początku się nienawidzą, zostają ostatecznie przyjaciółmi – a los narzuca im wspólną misję, której celem jest zwrócenie niemowlaka homo sapiens jego ojcu.
MARCIN: Oli, ale przecież Sid od razu wszystkich pokochał. No, może hieny trochę mniej...
OLI: Tak, ale jego nikt nie pokochał.
MARCIN: Tak... Sid jest Nadleniwcem.
OLI: No ba!
MARCIN: Biedaczysko nieszczęsne.
-Ooooo, jaki słodziak, ma taką samą wadę zgryzu, jak ja...
OLI: Ale wydaje mi się, że przedstawiona przez twórców historia jest nieco schematyczna, nie uważasz? Widzieliśmy to samo nie raz i nie dwa, i pewnym novum jest tak naprawdę wprowadzenie postaci ludzkich w roli "zwierząt", dziwnych istot, niemalże obcych widzowi, które nawet nie porozumiewają się z naszymi herosami.
MARCIN: Czemuż to głosisz taką tezę, co Cię tak bardzo... eee... inaczej. Co Cię tak zniesmaczyło?
OLI: Mnie? Zniesmaczyło? W gruncie rzeczy nic. Może poza tym, że Sida cały świat traktował jak Golluma, ale jak sam napisałeś - biedaczysko z niego. Chodzi mi o co innego. Po prostu historia nie jest oryginalna. A nawet napiszę więcej - historia jest dość prosta. Nieskomplikowana. Nie ma tutaj żadnych niespodzianek, akcja idzie z góry wiadomą widzowi drogą.
MARCIN: Drogi Olafie, przecież o to chodzi, aby z rzeczy prostych tworzyć rzeczy wartościowe. Spodziewałeś się fabuły rodem z "Martwicy mózgu"?
OLI: Nie, takiej nigdy :) Chciałem tylko, żebyś to wyrzekł :D Chodzi mi o to, że fabuła nie jest w tej produkcji najważniejsza. Że w gruncie rzeczy widzieliśmy to po kilkanaście razy, ale ważne jest to, jak ten schemat został przedstawiony tym razem.
MARCIN: Właśnie miałem Ci dać wykład na ten temat, ale widzę, że się opamiętałeś.
OLI: Moim zdaniem twórcy stworzyli opowieść dość standardową, ale potrafili tchnąć weń nowego ducha, powiew świeżości. Główna w tym zasługa chyba postaci, które pomimo tego, że są znanymi nam wszystkim archetypami, to jednak są barwne, a ich interakcje - zabawne.
MARCIN: Tak,właśnie tak... historia jest prosta, ale jej pewnego rodzaju nowatorstwo tworzy zeń ciekawą rzecz
OLI: Tak. Moim zdaniem największa jej zaleta to właśnie postaci.
MARCIN: Która postać najbardziej Ci odpowiada?
OLI: Właśnie tu się kroję :) Bo z jednej strony podoba mi się mamut Maniek (ale nie w tym sensie ;) ), głos rozsądku w tej drużynie, wydawałoby się osobnik oschły i nieprzystępny, ale tak naprawdę o złotym sercu i który przeżył w przeszłości osobistą tragedię, a z drugiej Diego, ale to głównie ze względu na grę Fronczewskiego :)
MARCIN: Śmiało, przecież wiem, że hiena - ta ze ześwirowanymi oczyma. Czasem mi ją przypominasz.
OLI: A Ty mi przypominasz mamuta. I to nie czasami, lecz na okrągło. Poza tym chyba Ci się filmy pomyliły :)
MARCIN: Ha ha ha racja... to był Król Lew.
OLI: I jak my mamy dyskutować o filmie, skoro nawet nie wiesz, kto tam występował? :D
MARCIN: Ta hiena była super.
OLI: Dobra, zajmiemy się nią kiedy indziej, wracaj do Epoki!
MARCIN: To taki żart sytuacyjny :D
OLI: Ha ha, bardzo śmieszny! :D Dobra, a Ty którą polubiłeś najbardziej?
-O kurde, Park Jurajski!
MARCIN: Ja polubiłem bardzo oposy, ale to nie ta część. A propos części pierwszej; mamut chwycił mnie za serducho, Diego... także, ale Sid... jednak to mój ulubiony bohater... no nie pomijając... Mleccccyka.
OLI: A jeszcze był jeden świetny heros. Wiewióra! :D
MARCIN: Masz rację. Wiewióra bije wszystkich na łeb. Jest niesamowitą klamrą filmu.
OLI :Enigmatyczny z niego bohater, nie? Tak naprawdę nawet nie wiemy, jak ma na imię :)
MARCIN: W sumie nie... ale to w niczym nie ujmuje jej/jego roli. Jednym słowem byk z niego.
OLI: Tak, byku, tyle przeżył rozczarowań, a walczy dalej! Czyż to nie ładna nauka?
MARCIN: Jego postawa jest jednak zastanawiająca. Nie wiemy, czy on był aż tak głodny, czy też przywiązanie do dóbr materialnych zmusiło go do takich poświęceń.
OLI: Czyli jednak dostrzegasz tu pewnego rodzaju kuszenie niewiniątek? :) Tzn. jeżeli przypomnimy sobie to, co się z nim wyrabiało w części drugiej, to sprawa jest jasna - był bardzo przywiązany do swego żołędzia :) Z drugiej strony nie można nie podziwiać jego poświęcenia.
MARCIN: Myślisz, iż żołądź może być tu jakąś metaforą? :)
OLI: Może sam wiewiór jest metaforą człowieka, a jego zmagania - metaforą żywota?
MARCIN: Aleś przyfasolił:) Nie ma co wgłębiać się w metafory, Wiewiór jest po prostu przezabawna postacią, a jego żołądź zrobił wielka karierę, dobry koncept autorów.
OLI: Choć na dobrą sprawę podczas pierwszego seansu wydał mi się raczej niepotrzebnym dodatkiem do fabuły :) Teraz trochę inaczej nań patrzę.
MARCIN: Co sądzisz o przemianie Diega?
OLI: No cóż, to film animowany, to się tak musiało skończyć :D
MARCIN: Czy właśnie tutaj autorzy trochę nie przegięli?
OLI: Jeśli miałbym wskazywać, gdzie przegięli, to tutaj. No ale cóż, w historii filmów animowanych pełno było takich nagłych i całkowitych przemian - i to trochę z czapy. Choć przyznać trzeba, że od samego początku Diego jest bardziej honorowy od swoich kumpli. Ale i tak mi się to nieco naciągane wydaje. Lepiej wypada wątek Mańka ;)
MARCIN: Tak, masz rację, zdecydowanie lepiej, Maniek jest jednak skomplikowaną postacią, dużo przeżył i niełatwo odnaleźć mu się w zastałej sytuacji.
OLI: Tak...taki dość skomplikowany psychologicznie, jak na kreskówkową postać. Bo w gruncie rzeczy nie jest chamem, jakby się mogło wydawać na wstępie.
MARCIN: Tak, daleko mu do Ciebie
OLI: Po prostu nie chce już z nikim wejść w bardziej zażyłe stosunki, ciągle bowiem boryka się z niedawną stratą.
Ha ha ha, odezwał się wzór skomplikowanej psychologicznie postaci :D
Jak ja lubię tego screena. Powiedzcie mi, czy widzieliście w jakimś filmie animowanym lepszą minę, wyrażającą coś pomiędzy pełną smutku rezygnacją a reakcją typu WTF?
MARCIN: :) Olafie, jakie miałeś odczucia po wyjściu z kina?
OLI: Nieszczególne, bowiem nie oglądałem tego filmu w kinie :D Ale jeśli chodzi o ogólne odczucia.... Cóż, zostawię je może na koniec tej rozmowy, bo mam dość śmiałą tezę ;)
MARCIN: Oli jest strasznym skąpcem... żal mu nawet na zapiekankę z Tesco. A co dopiero na bilet do kina.
OLI: I to mówi ten, który się kroi, czy kupić dwie rolki papieru toaletowego, czy jedną, bo może się dwóch nie zużyje w przeciągu tygodnia :D Dobra, wracając do tematu, może poruszmy jeszcze kwestię dubbingu, bo o tym nie da się nie wspomnieć :)
MARCIN: Ja po prostu boje się o drzewa.
OLI: Dobra, dobra, nie druj tupy i pisz, co z dubbingiem :D
MARCIN: Dobra... przeciągaczu... otóż Pazura ze swym seplenieniem chyba pobił dotychczasowe swoje blaznowanie, co?
OLI: Szczerze, to nie lubię Pazury. Ale w tym filmie wypadł bardzo dobrze :) Podobał mi się (ale nie w tym sensie! :P ). Nadał swej postaci nie tylko charakter błazna, ale też taką nutkę... hmm... niewinności?
MARCIN: A co sądzisz o Malajkacie?
OLI: Malajkat jak Malajkat :) Tzn. grał tak jak zwykle, ale jego głos moim zdaniem idealnie pasował do mamuta. Tak więc raczej in plus.
MARCIN: Maniek kojarzył mi się nieco z „Ogniem i mieczem”.
OLI: :D Dlaczego? :D
MARCIN: He he he... przypominał się mi Malajkat jak gonił z kołkiem za czarownicą:)
OLI: Aha ::D No, ja nie miałem takich skojarzeń, ale świetne :D A jeżeli chodzi o Fronczewskiego - jak zwykle wspaniale:)
MARCIN: Fronczewski jednak, jak napisałeś, wypadł wspaniale, ma chłop głosisko, chociaż ostatnio o jakichś bankach bajdurzy.
OLI: No, niestety - ale on też musi płacić rachunki :)
MARCIN: No tak Urząd Skarbowy ściga, w końcu zbliża się rozliczenie.
OLI: Jeśli mnie pamięć nie myli, to wystąpił w tym filmie również Boberek... chociaż niestety nie pamiętam, kogo grał. On ma świetny głos.
MARCIN: Boberek? Mam sąsiada o nazwisku Bobrowski. Nie znam Boberka, ale mój sąsiad ma też bardzo dobry głos, czasem śpiewamy razem po góralsku.
OLI: Nieważne. ;)
MARCIN: To niesprawiedliwe...
OLI: Nieważne ;)
A tutaj świetna, pobłażliwa mina dumnego kota. "Ech, ten Sid, przygłup jakich mało, ale w gruncie rzeczy poczciwina."
Łokej, no to powoli się chyba zbliżamy do końca...
MARCIN: No tak, już mam dość dyskusji z Tobą, non stop tylko Ty i Ty i Ty... nie dasz się człowiekowi wypowiedzieć.
OLI: Dobra, to teraz pora na Ciebie :) Słucham :)
MARCIN: A więc byłem dzisiaj u babci, zapaliłem w piecu a potem... mogę jeszcze?
OLI: Dobra, wróćmy jednak do mnie :D
MARCIN: Wiedziałem... macie Państwo na żywo całego Olafa.
OLI: Tak, Marcina też. :) Ale wracajmy do tematu. Sądzę, że już teraz mogę wypowiedzieć mą straszliwą, szokującą tezę. Słuchaj uważnie! Wydaje mi się, że Epoka jest lepsza od Shreka. Co Ty na to?
MARCIN: Teraz powinienem powiedzieć: Jontek,, łap za widły! A na serio... Muszę przyznać Ci rację. Osobiście bardziej ubawiłem się przy Epoce. Może przez to, iż zawiera w sobie taką prostotę, ale jednak gdzieś kryje się w niej umykająca oku metafizyka.
OLI: No tak, choć fabularnie Shrek i Epoka stoją na podobnym poziomie :) Ale jednak coś w tym filmie takiego jest.... Jakiś klimat.... nie wiem.
MARCIN: Oli zawsze potrafił podsumować nasze dyskusje. Oto i jego wypowiedź - nie wiem, nie wiem. Przy tablicy też często używał tego sformułowania i tak mu zostało.
OLI: Proszę zobaczyć, jaka to strasznie złośliwa bestia, cały czas - miast zająć się filmem - zastanawia się, jakby mi tu dopiec :)
MARCIN: Ech... byku... już nie odwracaj kota do góry ogonem... chciałbyś jeszcze coś rzec o Epoce?
OLI: To może oddam Ci głos, podsumuj ten film :)
MARCIN: Proszę Państwa, film ten może oglądać każdy, od dzieciaka, któremu przy oglądaniu będą przeciekać Pampersy, jaki i emeryci, którzy co gorsza mogą być narażeni na śmiechawkę, mogącą zakończyć się yyy... bólem nerek. Lecz, co ważne, nie tylko humor jest tutaj mocna stroną, ważne jest to o czym mówił Oli - "nie wiem".
OLI: Jak to pięknie podsumowałeś :) I jeszcze moje słowa wplotłeś :) Poezja! No to teraz ocenka na koniec :) Ja optuję za mocną 7+/10. Ocena wysoka, trochę uciąłem za pewien schemat i prostotę fabuły.
MARCIN: Ja wnioskuje za 7, gdyż odsyłam jednak do trójki, tam autorzy pokazali na co ich stać.
OLI: To zostajemy przy 7.5. :P
MARCIN: Niech Ci będzie Ty Ty Ty... mój dobry kolego.
OLI: No i byczo :) No to dziękuję za rozmowę, drogi Marcinie :)
MARCIN: Nawzajem, Olafie, miło się bajdurzyło.
OLI: Racja :D I na tym kończymy - bye!
MARCIN: Uhh... niech żołądź będzie z Tobą
OLI: Yeah!
MARCIN: The End.
Gang Olsena? Dzika banda? Czy może dziwaczna wariacja nt. strudzeni kowboje, po dobrze wykonanej misji, ruszają ku zachodzącemu słońcu?
OCENA: 7.5/10 (Humor, bohaterowie, sprawnie opowiedziana historia o przyjaźni i odpowiedzialności, a przede wszystkim - nie wiem!)
Wujek Staszek radzi: Pod żadnym pozorem nie wkładaj łba do lodówki, nawet podczas dotkliwych upałów. Może na chwilę ochłodzisz sobie znużoną łepetynkę, ale gdy pierwsze miłe wrażenie minie, pozostaną trwałe spustoszenia w mózgu. I potem będziesz bredził, jak ci dwaj w tym artykule. ;)
Etykiety:
20th Century Fox,
animacja,
film,
odpowiedzialność,
przyjaźń,
recenzja,
zwierzęta
poniedziałek, 2 lipca 2012
6 najbardziej niepokojących osobników w historii filmów animowanych
by Oli
Dziś post - nazwijmy go tak obrazowo - prehistoryczny, bowiem napisałem go dawno temu i umieściłem na innym moim blogu, obecnie nieaktywnym, ale jako że pasuje do naszych analiz i rozważań w Chacie gnoma, to szkoda byłoby go tu nie wykorzystać. Wszakże tak się trąbi o recyclingu... niech wszyscy wokół wiedzą, że i leśny gnom dba o środowisko! :P
Tak więc dziś przedstawiam Wam artykuł pt:
6 najbardziej niepokojących osobników w historii filmów animowanych
Czasy się zmieniają, ohydne gęby też przechodzą lifting. Rodzice, chcąc w odpowiedni sposób motywować swoje pociechy, straszyli je coraz to dziwniejszymi i bardziej porąbanymi maszkarami. W dawnych czasach były to jednozębne staruszki z zatrutymi jabłkami, wilki-transwestyci, co się lubią przebierać w babcine ciuszki, czy poczciwe smoki. Nasi sąsiedzi z Austrii mają długaśną tradycję dzieciostraszenia, a to za sprawą niejakiego Krampusa, demona o skłonnościach sadystycznych (choć na dobrą sprawę to chyba każdy demon posiada takowe?), który z radością nabijał niegrzeczne bachory na widły albo urywał im uszka. W czasach pana Dickensa (znanego nam z jakże ciepłej i radosnej Opowieści Wigilijnej) było nawet jeszcze ciekawiej. Otóż nasz uznany autor miał bardzo kreatywną nianię, która przed snem zabawiała go opowieściami o niejakim Kapitanie Mordzie, kanibalu, robiącym ze swoich małżonek ciasto. Nieco później (wiek XX) pojawili się panowie w czarnych płaszczach i kominiarkach oraz czarne Wołgi, które miały zabierać pociechy na urocze przejażdżki krajoznawcze.
Również przemysł rozrywkowy wydawał się kontynuować zakorzenioną w umysłach ludzkich tradycję dzieciostraszenia i od samego początku starał się robić z niemiłych bohaterów maszkary, tudzież po prostu dawał im nieprzyjemne, chytre gęby, żeby widzowie mogli się zorientować, kto jest kto. Przed wojną jako wredny czarny charakter wystarczył Kaczor Donald, straszny oportunista, raptus i obibok, na dodatek z wadą zgryzu (hm, kaczory nie mają przecież zębów...). Powstałe później studio Warner Bross nie wykazało się zbytnią oryginalnością, tworząc Kaczora Duffiego (co oni mieli z tym drobiem?). Duffy to taki sam nędznik jak Donald, tyle tylko, że pomalowany na czarno (żeby było wiadomo, że to ohydny intrygant) i trochę wyraźniej gadający. Simbę, króla lwa, dręczył Scar, Shreka – lord Farquad, a Animaniaków ich własna choroba psychiczna.
Ale ale... wracajmy do sedna. Otóż wszyscy ci antybohaterowie na pewno wzbudzali w dzieciach uczucia negatywne. To pewne. O ile ludzie dorośli woleliby, żeby w końcu Tom stłukł Jerry'ego, o tyle żadne dziecko (przynajmniej żadne mi znane) nie chciałoby krzywdy pociesznej myszki. Ale artykuł będzie traktował o trochę innych szwarccharakterach. Tych może nie aż tak znanych, ale które z dumą kontynuowały tradycję dzieciostraszenia i których sam widok wpędzał rozkrzyczane i zapłakane dziatki pod łóżeczka (pamiętacie Kevina i jego straszną piwnicę?).
Oto przedstawiam Wam 6 najstraszniejszych szwarccharakterów, które kiedykolwiek wystąpiły w filmach animowanych. Oczywiście każdy ma swoje typy, więc jeżeli uważacie, że zabrakło tu jakiejś wyjątkowo ohydnej gęby, dajcie znać w komentarzach! A tymczasem – lecimy!
6. GRINCH
Grinch gnębił dzieci jeszcze przed
premierą filmu z Carreyem (nota bene słabego). Nie jest to może
najbardziej intrygujący ani najinteligentniejszy osobnik, ma jednak wszystkie
cechy potrzebne mu do dzieciostraszenia – obleśną gębę, wilcze
spojrzenie i przesadną gestykulację, która aż krzyczy „Jam
jest zły!”. Ale nawet najbardziej zakazana twarzyczka to za mało,
by wejść do tej ekskluzywnej listy (gdyby było inaczej, Ash i
Picachu zdobyliby na pewno pierwsze miejsce). Nie, Grinch straszył
dzieci czymś innym – otóż chciał dokonać straszliwej zbrodni!
Ukraść... ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA! E tam, pal licho same
święta! Ale PREZENTY! Kolejka, rower górski, pokeballe i
inne pierdoły! Możecie sobie wyobrazić większą tragedię dla
5-latka? Nic więc dziwnego, że Grincha nikt nie lubi. I nie pomaga
nawet to, że w gruncie rzeczy to postać tragiczna i nieszczęśliwa,
samotna i niezrozumiana. Za próbę skradzenia pokeballa jest tylko
jedna kara – prądem go, prądem!
5. CRUELLA
DE VILL
4. T
REX
Mieć Tyranozaurusa Rexa w ogródku to marzenie
wszystkich małych paleontologów, których ukochanym filmem jest
Park Jurajski. Jednakże fascynacja T Rexem jest czymś trochę
paradoksalnym. Tak, fajnie byłoby mieć takie szczęki przed
domkiem, postraszyć sąsiadów, z drugiej jednak strony – strach
bierze, co będzie, jak bestia zgłodnieje...
Twórcy serii filmów pt. "Pradawny Ląd" (Land Before Time) doskonale zdawali sobie sprawę z potencjału straszącego tego monstrum, wybrali go więc na przeciwnika sympatycznych, młodziutkich dinozaurów, głównych bohaterów. W przeciwieństwie do naszych pociesznych protagonistów, T Rex nie gada; pojawia się znienacka, ryczy jak oszalały i kłapie swoimi wielkimi zębiskami, w gruncie rzeczy sprawiając wrażenie imbecyla. Imbecyl imbecylem, ale kto podskoczy stutonowej masie mięsiwa z zębiskami jak pnie drzew? Dodatkowo nie był to przeciwnik nieporadny, tylko śmiertelnie niebezpieczny, który kilka razy kłapnięciami dał się we znaki protagonistom. Nic więc dziwnego, że zawsze, gdy drapieżne monstrum pojawiało się na ekranie, dzieciaki obawiały się o los "dinozaurzych" przedszkolaków.
Warto jeszcze odnotować, że w całej serii "Land Before Time" wystąpiło kilka T Rexów, ja postanowiłem jednak wymienić tego pierwszego, najmniej sympatycznego.
Twórcy serii filmów pt. "Pradawny Ląd" (Land Before Time) doskonale zdawali sobie sprawę z potencjału straszącego tego monstrum, wybrali go więc na przeciwnika sympatycznych, młodziutkich dinozaurów, głównych bohaterów. W przeciwieństwie do naszych pociesznych protagonistów, T Rex nie gada; pojawia się znienacka, ryczy jak oszalały i kłapie swoimi wielkimi zębiskami, w gruncie rzeczy sprawiając wrażenie imbecyla. Imbecyl imbecylem, ale kto podskoczy stutonowej masie mięsiwa z zębiskami jak pnie drzew? Dodatkowo nie był to przeciwnik nieporadny, tylko śmiertelnie niebezpieczny, który kilka razy kłapnięciami dał się we znaki protagonistom. Nic więc dziwnego, że zawsze, gdy drapieżne monstrum pojawiało się na ekranie, dzieciaki obawiały się o los "dinozaurzych" przedszkolaków.
Warto jeszcze odnotować, że w całej serii "Land Before Time" wystąpiło kilka T Rexów, ja postanowiłem jednak wymienić tego pierwszego, najmniej sympatycznego.
3.
CHERNABOG
Jeden z emerytów tej listy. Pojawił się w filmie
" Fantasia" z 1940 i pomimo tego, że jego występ nie był długi i nie obfitował w kwestie mówione, to jednak dzieci sikały
ze strachu na sam jego widok. W gruncie rzeczy nie ma się co
dziwić. Jego "disajn" nie jest zbyt oryginalny, ale jednak od razu mówi
nam, że mamy do czynienia z osobnikiem, któremu lepiej nie
nastąpić na odcisk. Chernabog to skrzyżowanie diabła i gargulca,
któremu z oczu źle patrzy. Pojawia się na szczycie góry, wyłania
się z ciemności, a jego przybyciu towarzyszą nieciekawe
okoliczności przyrody, tańce diabełków oraz podskoki zjaw i
innych nieumarłych. Niezła impreza, co? Dodatkowo moc Chernaboga
jest w gruncie rzeczy nieograniczona i w sekundę potrafi zamienić
okolicę w piekło na ziemi. A scena z jego udziałem jest naprawdę
klimatyczna.
2. ROGATY KRÓL
"Black Cauldron" (u nas: Taran i magiczny kociołek) to
dziwna produkcja Disneya. Oparta na książkowej serii fantasy The
Chronicles of Prydain (Kroniki Prydain) Lloyda Alexandra, okazała
się zbyt mroczna i straszna dla grupy docelowej wytwórni. W
przeciwieństwie do innych disneyowskich filmów, tutaj
zabrakło pioseneczek, za to otrzymaliśmy dość ponure
okoliczności przyrody i mroczne zamczyska. Co ciekawe, to chyba
pierwszy film znanego wszystkim studia, gdzie pojawia się krew i
pada kilka trupów. Szczególnie niepokojąca jest scenka, gdy
sługus głównego złego prowadzi do podziemi zamku wóz z martwymi
ciałami...
Ale właśnie, główny zły. Ma tak samo
niepokojący wygląd jak Chernabog, tak samo źle mu z oczu patrzy,
lecz równocześnie jest inteligentnym magiem, który oczywiście
nie może przepuścić okazji, by nie wypowiedzieć jakiegoś
straszliwego monologu czy nie zaśmiać się złowieszczo. W
przeciwieństwie jednak do innych disneyowskich szwarccharakterów
nie jest to zachowanie komiczne ani przerysowane – tutaj chyba po
raz pierwszy studio postawiło na wykreowanie naprawdę
wymagającego, strasznego i poważnego przeciwnika dla naszego
młodego bohatera. Sam Rogaty Król awanturuje się przez cały film
o tytułowy Czarny kocioł, dzięki któremu ma zamiar stworzyć
sobie armię nieumarłych i podbić świat... A wszystko to w
ponurej, tak niecharakterystycznej dla Disneya,
scenerii...
1. BUKA
To miejsce było od samego początku obsadzone.
Powiedzmy sobie szczerze – kto z Was, podczas
wieczorynko-muminkowego seansu nie odczuł niepokoju, gdy zaczęła
grać ta psychodeliczna muzyka, gdy robiło się ciemno, a kamera
pokazywała sunącą przez śnieg czarną postać...? Tak, czarną
postać.... BUKI. Buka nie była rozgadana. Nie musiała perorować. Sama jej
obecność sprawiała, że dzieci wszystkich kontynentów chowały
się pod łóżka. A potem już sam motyw muzyczny, zwiastujący jej
przybycie, wywoływał u biednych dzieciaczków dreszcze. „Buka
idzie...” szeptały.
Pawłow byłby dumny z twórców Muminków.
Pawłow byłby dumny z twórców Muminków.
Rada Wujka Staszka: Masz problem z krnąbrnymi dziećmi? Zastanawiasz się nad poproszeniem Super Niani o pomoc? Daj spokój! Lepiej puść im odcinek "Muminków" z Buką. Efekt murowany! Dzieci już nigdy więcej nie będą sprawiać Ci kłopotów. Jedyny minus - mokre prześcieradła. Ale czego się nie robi dla świętego spokoju...
Subskrybuj:
Posty (Atom)