poniedziałek, 30 lipca 2012

Czym jest lewa ręka ciemności? [Lewa ręka ciemności]

by Oli


Zaczynamy tydzień niestandardowo - od recenzji, i to książki, nie filmu, ale do tego tekstu przymierzałem się od bardzo dawna i od bardzo dawna chciałem go napisać, bo to jedna z moich ulubionych książek. Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe ;)

Na warsztat bierzemy "Lewą rękę ciemności" Ursuli K. Le Guin.




Kiedy myślę o Ursuli K. Le Guin, oczami duszy widzę mój ulubiony cykl fantasy i jedną z ulubionych serii książek w ogóle – mianowicie Ziemiomorze. O tak, chociaż znam gigantów fantasy, takich jak „Władca Pierścieni” czy „Conan”, chociaż przyznaję, że przygody Frodo Bagginsa są bardziej epickie, niż perypetie na Archipelagu, to jednak wolę cykl o czarnoksiężniku Gedzie. Nie to, żebym miał coś przeciwko Tolkienowi czy Howardowi, nie! Więcej – Tolkiena szanuję, kiedyś był moim ulubionym autorem, a i dziś doceniam jego wyobraźnię i ciężką pracę, jaką włożył w stworzenie dzieła swego życia, Śródziemia. Tyle tylko, że po prostu opowieść o odnajdowaniu samego siebie, godzeniu się ze śmiercią, akceptowaniu swej mrocznej natury i dorastaniu urzekła mnie bardziej, niż kroniki walk dobrych ludów z Morgothem i Sauronem. Bardziej odpowiada mi ta kameralna, wręcz intymna, atmosfera utworów Le Guin; podoba mi się to, że przede wszystkim skupiła się na ludziach, na swoich postaciach i bardziej osobistych walkach, bojach, które każdy z nas czasami sam ze sobą prowadzi. Szczególnie upodobałem sobie pierwszą część (bo pierwsze części zazwyczaj są najlepsze) - „Czarnoksiężnika z Archipelagu”, który dla mnie jest arcydziełem fantasy.

Jednakże nie zapominajmy, że dla Le Guin Ziemiomorze było odskocznią, raczej krótkim epizodem, i nie można o niej powiedzieć, że jest autorką stricte fantasy. Wszakże więcej napisała książek science fiction... Jako że Ziemiomorze mnie urzekło, postanowiłem zapoznać się z innymi dziełami Le Guin.... i byłem pewien, że nie będę miał do czynienia z science fiction, gdzie science przysłania człowieka.

Jednakże przyznam bez bicia, że z początku nie miałem ochoty opuszczać magicznych i jakże klimatycznych terenów Archipelagu, zostawiać za sobą błękitu nieba i oceanu, by zanurzyć się w czarnej pustce kosmosu. W końcu postanowiłem zaufać autorce i ruszyłem na spotkanie z cyklem Hain. Najpierw w me łapy wpadł „Świat Rocannona”. No cóż, rozczarowanie. Po Le Guin spodziewałem się o wiele, wiele więcej. „Planeta wygnania”? Już lepiej, ale ciągle nie jest to magiczny klimat Archipelagu. No dobrze, wiadomo, trudno czytać science fiction i liczyć na takie same doznania estetyczne, jak w przypadku dobrego fantasy, ale wszakże sf wielokrotnie pokazało, jak wspaniałym gatunkiem potrafi być (Lem, Dick, Asimov), a tymczasem Le Guin ciągle była dobra, poprawna, ale nie taka, jaką być powinna – genialna.

I wtedy w me łapy wpadła „Lewa ręka ciemności”.

I oto stało się! Oszołomiony, niczym człek trafiony w ciemnej uliczce bejsbolem w głowę, poczułem, jakbym znów znalazł się w znajomym miejscu, bliskim memu sercu, choć przecież wkraczałem na te grunty po raz pierwszy. „Lewa ręka ciemności” bardzo bowiem przypomina „Czarnoksiężnika z Archipelagu” - intymna historia o odnajdowaniu samego siebie, wewnętrznej podróży i poznawaniu innych ludzi (oczywiście takim bardziej dogłębnym poznawaniu, nie na zasadzie „cześć, jestem Ged, a ty?”). I w to mi graj! Przeczytałem bardzo szybko i od tamtej pory stawiam ją prawie na równi z moimi ulubionymi przygodami Krogulca. Uczyniłem to już dość dawno temu, w końcu jednak nadszedł czas, by podzielić się moimi refleksjami na temat tej lektury. Jeśli chcecie, posłuchajcie.

Główny bohater, Genly Ai, jest przedstawicielem Ekumeny na planecie Zima. Jego zadanie – przekonać miejscowe władze, by dobrowolnie chciały wstąpić w szeregi Ekumeny, będącej czymś w rodzaju intergalaktycznego związku wszystkich zamieszkałych planet. Pisząc „dobrowolnego” naprawdę mam na myśli pokojowy proces – Genly nie może używać żadnych środków przymusu bezpośredniego (co byłoby zresztą bardzo trudne, zważywszy na to, że jest sam przeciw hordzie obcych), a przywódcy sami muszą dojść do wniosku, że chcą wstąpić do organizacji. Misja Ai jest więc piekielnie trudna, a dodatkowo musi zmagać się z barierami kulturowymi. I to na wszystkich możliwych płaszczyznach, bowiem mieszkańcy Zimy są hermafrodytami. A to nie koniec! Nasz biedny bohater szybko staje się pionkiem w rękach żądnych władzy polityków Zimy, którzy chcą wykorzystać go do poszerzenia swych wpływów...

Gdy pierwszy raz „pojawiamy się” na planecie, wręcz uderza nas niezwykły klimat tego miejsca. Na Zimie – jak sama nazwa wskazuje – próżno szukać tropików; przeszywający mróz, majestatyczne szczyty górskie i maleńkie wysepki cywilizacji na bezkresnym morzu dziczy składają się na surowy, acz urzekający, krajobraz. Także wspomniana cywilizacja, choć na pierwszy rzut oka podobna do naszej, w istocie jest unikatowa i... obca. Nie napotkamy tu ufoludków-ludzi ze starych filmów sf, którzy różnili się od nas jedynie fikuśnym kształtem uszu czy kolorem uniformów – mieszkańcy planety są również homo sapiens (albo lepiej – przedstawicielami gatunku pokrewnego homo sapiens), lecz jakimiś... innymi. Nie przeszli rewolucji przemysłowej, ich technologia rozwijała się powoli; nie są wzrokowcami, stąd też najchętniej słuchają radia, mało czytają (no dobra, w tym akurat podobni są do większości ludzkości ;) ), nie mają telewizji; nie prowadzą wojen, więcej – nawet sama koncepcja wojny jest im nieznana, a co najważniejsze – są hermafrodytami, nie ma u nich płci, a popęd seksualny odczuwają jedynie raz w miesiącu. Zima to miejsce w pewien sposób urzekające, obdarzone surowym pięknem, lecz równocześnie obce, tak więc nietrudno nam zrozumieć zagubienie i lekkie rozgoryczenie Ai, który nie potrafi dotrzeć do otaczających go istot. My jesteśmy w trochę lepszej sytuacji, bowiem Le Guin raczy nas kilkoma miejscowymi legendami, byśmy mogli choć trochę lepiej poznać przedstawicieli gatunku, z którym styka się wysłannik Ekumeny.

Żeby było śmieszniej, nasz heros zaczyna miotać się między dwoma państwami, których kultury różnią się od siebie jak ogień i woda. Rządzony przez szalonego króla i zdradzieckich doradców, nieco ksenofobiczny Karhid, którego obywatele przestrzegają twardych zasad Shifgrethoru (specyficznego kodeksu honorowego) przeciwstawia się biurokratycznemu Orgoreynowi, kontrolowanemu przez tajne służby. Krainy zostały przez Le Guin świetnie przedstawione i z zaciekawieniem obserwowałem, jak Ai próbuje odnaleźć się w obcych dlań środowiskach. Smaczku całej sprawie dodaje także fakt, że wspomniane nacje– delikatnie pisząc – się nie lubią, a sytuacja robi się coraz gorsza. Politycy obu krajów skaczą sobie do gardeł, rozpoczynają się knowania i pierwsza w historii Zimy wojna wisi na włosku.

Intrygi polityczne to kolejny plus książki, lecz są one jedynie tłem dla bardziej osobistej historii, pewnego rodzaju startem dla całej fabuły. Dopiero gdy Ai zostaje zmuszony do podróży przez Zimę, zaczyna rozumieć otaczające go istoty i siebie samego. Najważniejszym problemem, poruszanym przez Le Guin, jest problem płci. Autorka na przykładzie głównego bohatera pokazuje nam, że w codziennym życiu często postrzegamy ludzi (jedynie!) przez pryzmat ich płci. Oczywiście, jest to coś istniejącego biologicznie, lecz często przeszkadza nam w dostrzeżeniu OSOBY, istoty ludzkiej – patrząc na nowo poznanego mężczyznę czy kobietę oceniamy ich jako mężczyznę i kobietę, nie jako ludzi. Chcemy, by byli archetypami kobiety czy mężczyzny, „niezanieczyszczonymi” pierwiastkiem innej płci. Nieświadomie – niczym Genly – wyznaczamy sobie pewne granice; choć pragniemy uwagi przedstawiciela przeciwnej płci, to jednak tak naprawdę nie zaliczamy go do naszego „świata”. Kobiety nie rozumieją mężczyzn, mężczyźni nie rozumieją kobiet – albo raczej nawet nie próbują. Tymczasem kobieta i mężczyzna nie są oddzielnymi gatunkami, lecz w równej mierze składają się na homo sapiens. Le Guin przedstawia koncepcję dualizmu całego Wszechświata – człowiek jako gatunek to nie jedna płeć, lecz kobieta i mężczyzna, powinni więc stanowić jedność. Autorka powtarza nam, niczym mantrę, że światło jest lewą ręką ciemności; przeciwieństwa nie są tworami antagonistycznymi, które chcą się zniszczyć, lecz są częściami większej całości. Dopiero po złożeniu ich „do kupy” możemy dojrzeć pełny obraz – wtedy objawia się nam cały Wszechświat i sens rzeczy. Podobnie z człowiekiem jako jednostką, istotą ludzką – każdy z nas posiada w sobie pierwiastek płci przeciwnej; często się go wstydzimy, lecz on także jest częścią nas, czymś, czego nie możemy się wyprzeć. Genly z początku postrzega mieszkańców Zimy jako ohydnych, bowiem widzi w nich zniewieściałych mężczyzn. Dopiero, gdy zaczyna rozumieć naturę swego towarzysza, Estravena, gdy akceptuje, że ma do czynienia z kimś, kto jest i kobietą i mężczyzną, dostrzega w nim przede wszystkim istotę ludzką.

Główni bohaterowie próbują zrozumieć siebie nawzajem, lecz przeszkadza im bariera kulturowa i biologiczna – rzeczy namacalne, realne, lecz przysłaniające ducha, zamieszkującego ciało. Wiedzą o tym pewni mnisi z Karhidu (przypominający nieco mnichów Zen) i potrafią zagnać drzemiącą w każdym z nich energię seksualną ku wyższym celom – dzięki niej mogą dotknąć sfery metafizycznej, sfery ducha. Niczym Nadczłowiek Nietzschego, używają swej pierwotnej części osobowości, by wybić się ze zwierzęcości, niczym z trampoliny, na wyżyny, ku ideałowi.

Nasi bohaterowie przyswajają sobie tę wiedzę podczas – a jakże! - podróży. Wyprawa obfituje nie tylko w duchowe oświecenia, ale również w ciekawe lokacje. Są tutaj nie tylko wspomniane przeze mnie dwa, różne od siebie, państwa, dzikie łańcuchy górskie, lecz także – a może przede wszystkim, zważywszy na to, że jest on „bohaterem” 1/3 książki - lodowiec. Uf, spacer po lodowcu to najcięższa część powieści, tak dla postaci, jak i dla czytelnika. Dla czytelnika nie dlatego, że się tak strasznie nudzi podczas lektury, lecz ze względu na to, że Le Guin w doskonały sposób zdołała oddać atmosferę beznadziejnej walki z naturą, tak sugestywnie, że odbiorca wręcz odczuwa zmęczenie protagonistów. I jest to chyba jeden z niewielu opisów „środowiska zimowego”, który sprawił, że niemalże przeniosłem się do takiego nieprzyjaznego miejsca...

Z góry muszę uprzedzić, że choć podróż jest długa i nieprzyjemna, to jednak nie należy spodziewać się epickiej wyprawy, z wartką akcją i pojedynkami na broń białą; to intymna wędrówka w głąb siebie, pełna silnych emocji – przede wszystkim wzruszenia i żalu, bowiem „Lewa ręka ciemności” jest w gruncie rzeczy smutną, poruszającą historią. A do tego pięknie napisaną (moją ulubioną sceną jest wizyta Ai u quasi-buddystów z Karhidu).

Ale dość już! Można by pisać i pisać, analizować podejmowane w powieści problemy (a są tutaj jeszcze np. tematy odpowiedzialności, obowiązku, alienacji, bezsensowności wojny, ucisku jednostki przez państwo), ale nie ma to większego sensu. Recenzja owa zamieni się tylko w niepotrzebny słowotok, a najlepiej samemu siąść do lektury, przeczytać i pomyśleć. Na tym moim zdaniem polega siła dobrej literatury – że zmusza czytelnika do zadumy, przycupnięcia przy książce i zastanowienia się, o czym tak naprawdę ta powieść była. Do snucia własnych interpretacji i własnych analiz, tak jak ja pozwoliłem sobie to uczynić w tej recenzji. Że nie pozostawia czytelnika obojętnym, ale każe mu się wgryźć głębiej, przetrawić tekst i spróbować go zrozumieć, wręcz wchłonąć całym sobą.

Gdybym miał podsumować w jednym zdaniu, jakie jest przesłanie powieści, to rzekłbym – baaaardzo upraszczając sprawę, ale pamiętajmy, że to tylko jedno zdanie ;) - o tym, że wszystkie żywe istoty stanowią jedność i nieważne, jak kto wygląda, tylko jakim jest człowiekiem. Brzmi banalnie? Tak, ale po pierwsze, pamiętajcie, że to daleko idące uproszczenie, a po drugie – nieważne, o czym, tylko JAK. Można poruszać ważkie tematy i czynić to nieudolnie, a można przedstawić rzeczy błahe tak zajmująco, że czytelnik nawet nie zauważa, że obcuje z głupotkami. W przypadku Le Guin mamy i ważne problemy i wspaniałe, poetyckie niemalże, ich przedstawienie. Czegóż chcieć więcej? Tylko siąść i czytać! Serdecznie polecam.

Wujek Staszek radzi: Jeżeli wiesz, że znajdziesz się na lodowcu, mając za towarzysza jedynie hermafrodytę w okresie godowym, to przed wyruszeniem w podróż zjedz DUŻO, DUŻO, DUUUUUUUŻO powiadam, czosnku!!! I się nie śmiej, tylko jedz!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz