by Oli
Zaczynamy tydzień niestandardowo - od recenzji, i to książki, nie filmu, ale do tego tekstu przymierzałem się od bardzo dawna i od bardzo dawna chciałem go napisać, bo to jedna z moich ulubionych książek. Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe ;)
Na warsztat bierzemy "Lewą rękę ciemności" Ursuli K. Le Guin.
Kiedy myślę o Ursuli K. Le Guin,
oczami duszy widzę mój ulubiony cykl fantasy i jedną z ulubionych
serii książek w ogóle – mianowicie Ziemiomorze. O tak, chociaż
znam gigantów fantasy, takich jak „Władca Pierścieni” czy
„Conan”, chociaż przyznaję, że przygody Frodo Bagginsa są
bardziej epickie, niż perypetie na Archipelagu, to jednak wolę cykl
o czarnoksiężniku Gedzie. Nie to, żebym miał coś przeciwko
Tolkienowi czy Howardowi, nie! Więcej – Tolkiena szanuję, kiedyś
był moim ulubionym autorem, a i dziś doceniam jego wyobraźnię i
ciężką pracę, jaką włożył w stworzenie dzieła swego życia,
Śródziemia. Tyle tylko, że po prostu opowieść o odnajdowaniu
samego siebie, godzeniu się ze śmiercią, akceptowaniu swej
mrocznej natury i dorastaniu urzekła mnie bardziej, niż kroniki
walk dobrych ludów z Morgothem i Sauronem. Bardziej odpowiada mi ta
kameralna, wręcz intymna, atmosfera utworów Le Guin; podoba mi się
to, że przede wszystkim skupiła się na ludziach, na swoich
postaciach i bardziej osobistych walkach, bojach, które każdy z nas
czasami sam ze sobą prowadzi. Szczególnie upodobałem sobie
pierwszą część (bo pierwsze części zazwyczaj są najlepsze) -
„Czarnoksiężnika z Archipelagu”, który dla mnie jest
arcydziełem fantasy.
Jednakże nie zapominajmy, że dla Le
Guin Ziemiomorze było odskocznią, raczej krótkim epizodem, i nie
można o niej powiedzieć, że jest autorką stricte fantasy. Wszakże
więcej napisała książek science fiction... Jako że Ziemiomorze
mnie urzekło, postanowiłem zapoznać się z innymi dziełami Le
Guin.... i byłem pewien, że nie będę miał do czynienia z science
fiction, gdzie science przysłania człowieka.
Jednakże przyznam bez bicia, że z
początku nie miałem ochoty opuszczać magicznych i jakże
klimatycznych terenów Archipelagu, zostawiać za sobą błękitu
nieba i oceanu, by zanurzyć się w czarnej pustce kosmosu. W końcu
postanowiłem zaufać autorce i ruszyłem na spotkanie z cyklem Hain.
Najpierw w me łapy wpadł „Świat Rocannona”. No cóż,
rozczarowanie. Po Le Guin spodziewałem się o wiele, wiele więcej.
„Planeta wygnania”? Już lepiej, ale ciągle nie jest to magiczny
klimat Archipelagu. No dobrze, wiadomo, trudno czytać science
fiction i liczyć na takie same doznania estetyczne, jak w przypadku
dobrego fantasy, ale wszakże sf wielokrotnie pokazało, jak
wspaniałym gatunkiem potrafi być (Lem, Dick, Asimov), a tymczasem
Le Guin ciągle była dobra, poprawna, ale nie taka, jaką być
powinna – genialna.
I wtedy w me łapy wpadła „Lewa ręka
ciemności”.
I oto stało się! Oszołomiony, niczym
człek trafiony w ciemnej uliczce bejsbolem w głowę, poczułem,
jakbym znów znalazł się w znajomym miejscu, bliskim memu sercu,
choć przecież wkraczałem na te grunty po raz pierwszy. „Lewa
ręka ciemności” bardzo bowiem przypomina „Czarnoksiężnika z
Archipelagu” - intymna historia o odnajdowaniu samego siebie,
wewnętrznej podróży i poznawaniu innych ludzi (oczywiście takim
bardziej dogłębnym poznawaniu, nie na zasadzie „cześć, jestem
Ged, a ty?”). I w to mi graj! Przeczytałem bardzo szybko i od
tamtej pory stawiam ją prawie na równi z moimi ulubionymi
przygodami Krogulca. Uczyniłem to już dość dawno temu, w końcu
jednak nadszedł czas, by podzielić się moimi refleksjami na temat
tej lektury. Jeśli chcecie, posłuchajcie.
Główny bohater, Genly Ai, jest
przedstawicielem Ekumeny na planecie Zima. Jego zadanie – przekonać
miejscowe władze, by dobrowolnie chciały wstąpić w szeregi
Ekumeny, będącej czymś w rodzaju intergalaktycznego związku
wszystkich zamieszkałych planet. Pisząc „dobrowolnego” naprawdę
mam na myśli pokojowy proces – Genly nie może używać żadnych
środków przymusu bezpośredniego (co byłoby zresztą bardzo
trudne, zważywszy na to, że jest sam przeciw hordzie obcych), a
przywódcy sami muszą dojść do wniosku, że chcą wstąpić do
organizacji. Misja Ai jest więc piekielnie trudna, a dodatkowo musi
zmagać się z barierami kulturowymi. I to na wszystkich możliwych
płaszczyznach, bowiem mieszkańcy Zimy są hermafrodytami. A to nie
koniec! Nasz biedny bohater szybko staje się pionkiem w rękach
żądnych władzy polityków Zimy, którzy chcą wykorzystać go do
poszerzenia swych wpływów...
Gdy pierwszy raz „pojawiamy się”
na planecie, wręcz uderza nas niezwykły klimat tego miejsca. Na
Zimie – jak sama nazwa wskazuje – próżno szukać tropików;
przeszywający mróz, majestatyczne szczyty górskie i maleńkie
wysepki cywilizacji na bezkresnym morzu dziczy składają się na
surowy, acz urzekający, krajobraz. Także wspomniana cywilizacja,
choć na pierwszy rzut oka podobna do naszej, w istocie jest
unikatowa i... obca. Nie napotkamy tu ufoludków-ludzi ze starych
filmów sf, którzy różnili się od nas jedynie fikuśnym kształtem
uszu czy kolorem uniformów – mieszkańcy planety są również
homo sapiens (albo lepiej – przedstawicielami gatunku pokrewnego
homo sapiens), lecz jakimiś... innymi. Nie przeszli rewolucji
przemysłowej, ich technologia rozwijała się powoli; nie są
wzrokowcami, stąd też najchętniej słuchają radia, mało czytają
(no dobra, w tym akurat podobni są do większości ludzkości ;) ),
nie mają telewizji; nie prowadzą wojen, więcej – nawet sama
koncepcja wojny jest im nieznana, a co najważniejsze – są
hermafrodytami, nie ma u nich płci, a popęd seksualny odczuwają
jedynie raz w miesiącu. Zima to miejsce w pewien sposób urzekające,
obdarzone surowym pięknem, lecz równocześnie obce, tak więc
nietrudno nam zrozumieć zagubienie i lekkie rozgoryczenie Ai, który
nie potrafi dotrzeć do otaczających go istot. My jesteśmy w trochę
lepszej sytuacji, bowiem Le Guin raczy nas kilkoma miejscowymi
legendami, byśmy mogli choć trochę lepiej poznać przedstawicieli
gatunku, z którym styka się wysłannik Ekumeny.
Żeby było
śmieszniej, nasz heros zaczyna miotać się między dwoma państwami,
których kultury różnią się od siebie jak ogień i woda. Rządzony
przez szalonego króla i zdradzieckich doradców, nieco ksenofobiczny
Karhid, którego obywatele przestrzegają twardych zasad Shifgrethoru
(specyficznego kodeksu honorowego) przeciwstawia się
biurokratycznemu Orgoreynowi, kontrolowanemu przez tajne służby.
Krainy zostały przez Le Guin świetnie przedstawione i z
zaciekawieniem obserwowałem, jak Ai próbuje odnaleźć się w
obcych dlań środowiskach. Smaczku całej sprawie dodaje także
fakt, że wspomniane nacje– delikatnie pisząc – się nie lubią,
a sytuacja robi się coraz gorsza. Politycy obu krajów skaczą sobie
do gardeł, rozpoczynają się knowania i pierwsza w historii Zimy
wojna wisi na włosku.
Intrygi polityczne to kolejny plus
książki, lecz są one jedynie tłem dla bardziej osobistej
historii, pewnego rodzaju startem dla całej fabuły. Dopiero gdy Ai
zostaje zmuszony do podróży przez Zimę, zaczyna rozumieć
otaczające go istoty i siebie samego. Najważniejszym problemem,
poruszanym przez Le Guin, jest problem płci. Autorka na przykładzie
głównego bohatera pokazuje nam, że w codziennym życiu często
postrzegamy ludzi (jedynie!) przez pryzmat ich płci. Oczywiście,
jest to coś istniejącego biologicznie, lecz często przeszkadza nam
w dostrzeżeniu OSOBY, istoty ludzkiej – patrząc na nowo poznanego
mężczyznę czy kobietę oceniamy ich jako mężczyznę i kobietę,
nie jako ludzi. Chcemy, by byli archetypami kobiety czy mężczyzny,
„niezanieczyszczonymi” pierwiastkiem innej płci. Nieświadomie –
niczym Genly – wyznaczamy sobie pewne granice; choć pragniemy
uwagi przedstawiciela przeciwnej płci, to jednak tak naprawdę nie
zaliczamy go do naszego „świata”. Kobiety nie rozumieją
mężczyzn, mężczyźni nie rozumieją kobiet – albo raczej nawet
nie próbują. Tymczasem kobieta i mężczyzna nie są oddzielnymi
gatunkami, lecz w równej mierze składają się na homo sapiens. Le
Guin przedstawia koncepcję dualizmu całego Wszechświata –
człowiek jako gatunek to nie jedna płeć, lecz kobieta i mężczyzna,
powinni więc stanowić jedność. Autorka powtarza nam, niczym
mantrę, że światło jest lewą ręką ciemności; przeciwieństwa
nie są tworami antagonistycznymi, które chcą się zniszczyć, lecz
są częściami większej całości. Dopiero po złożeniu ich „do
kupy” możemy dojrzeć pełny obraz – wtedy objawia się nam cały
Wszechświat i sens rzeczy. Podobnie z człowiekiem jako jednostką,
istotą ludzką – każdy z nas posiada w sobie pierwiastek płci
przeciwnej; często się go wstydzimy, lecz on także jest częścią
nas, czymś, czego nie możemy się wyprzeć. Genly z początku
postrzega mieszkańców Zimy jako ohydnych, bowiem widzi w nich
zniewieściałych mężczyzn. Dopiero, gdy zaczyna rozumieć naturę
swego towarzysza, Estravena, gdy akceptuje, że ma do czynienia z
kimś, kto jest i kobietą i mężczyzną, dostrzega w nim przede
wszystkim istotę ludzką.
Główni bohaterowie próbują
zrozumieć siebie nawzajem, lecz przeszkadza im bariera kulturowa i
biologiczna – rzeczy namacalne, realne, lecz przysłaniające
ducha, zamieszkującego ciało. Wiedzą o tym pewni mnisi z Karhidu
(przypominający nieco mnichów Zen) i potrafią zagnać drzemiącą
w każdym z nich energię seksualną ku wyższym celom – dzięki
niej mogą dotknąć sfery metafizycznej, sfery ducha. Niczym
Nadczłowiek Nietzschego, używają swej pierwotnej części
osobowości, by wybić się ze zwierzęcości, niczym z trampoliny,
na wyżyny, ku ideałowi.
Nasi bohaterowie przyswajają sobie tę
wiedzę podczas – a jakże! - podróży. Wyprawa obfituje nie tylko
w duchowe oświecenia, ale również w ciekawe lokacje. Są tutaj nie
tylko wspomniane przeze mnie dwa, różne od siebie, państwa, dzikie
łańcuchy górskie, lecz także – a może przede wszystkim,
zważywszy na to, że jest on „bohaterem” 1/3 książki -
lodowiec. Uf, spacer po lodowcu to najcięższa część powieści,
tak dla postaci, jak i dla czytelnika. Dla czytelnika nie dlatego, że
się tak strasznie nudzi podczas lektury, lecz ze względu na to, że
Le Guin w doskonały sposób zdołała oddać atmosferę
beznadziejnej walki z naturą, tak sugestywnie, że odbiorca wręcz
odczuwa zmęczenie protagonistów. I jest to chyba jeden z niewielu
opisów „środowiska zimowego”, który sprawił, że niemalże
przeniosłem się do takiego nieprzyjaznego miejsca...
Z góry muszę uprzedzić, że choć
podróż jest długa i nieprzyjemna, to jednak nie należy spodziewać
się epickiej wyprawy, z wartką akcją i pojedynkami na broń białą;
to intymna wędrówka w głąb siebie, pełna silnych emocji –
przede wszystkim wzruszenia i żalu, bowiem „Lewa ręka ciemności”
jest w gruncie rzeczy smutną, poruszającą historią. A do tego
pięknie napisaną (moją ulubioną sceną jest wizyta Ai u
quasi-buddystów z Karhidu).
Ale dość już! Można by pisać i
pisać, analizować podejmowane w powieści problemy (a są tutaj
jeszcze np. tematy odpowiedzialności, obowiązku, alienacji,
bezsensowności wojny, ucisku jednostki przez państwo), ale nie ma
to większego sensu. Recenzja owa zamieni się tylko w niepotrzebny
słowotok, a najlepiej samemu siąść do lektury, przeczytać i
pomyśleć. Na tym moim zdaniem polega siła dobrej literatury – że
zmusza czytelnika do zadumy, przycupnięcia przy książce i
zastanowienia się, o czym tak naprawdę ta powieść była. Do
snucia własnych interpretacji i własnych analiz, tak jak ja
pozwoliłem sobie to uczynić w tej recenzji. Że nie pozostawia
czytelnika obojętnym, ale każe mu się wgryźć głębiej,
przetrawić tekst i spróbować go zrozumieć, wręcz wchłonąć
całym sobą.
Gdybym miał podsumować w jednym
zdaniu, jakie jest przesłanie powieści, to rzekłbym – baaaardzo
upraszczając sprawę, ale pamiętajmy, że to tylko jedno zdanie ;)
- o tym, że wszystkie żywe istoty stanowią jedność i nieważne,
jak kto wygląda, tylko jakim jest człowiekiem. Brzmi banalnie? Tak,
ale po pierwsze, pamiętajcie, że to daleko idące uproszczenie, a
po drugie – nieważne, o czym, tylko JAK. Można poruszać ważkie
tematy i czynić to nieudolnie, a można przedstawić rzeczy błahe
tak zajmująco, że czytelnik nawet nie zauważa, że obcuje z
głupotkami. W przypadku Le Guin mamy i ważne problemy i wspaniałe,
poetyckie niemalże, ich przedstawienie. Czegóż chcieć więcej?
Tylko siąść i czytać! Serdecznie polecam.
Wujek Staszek radzi: Jeżeli wiesz, że znajdziesz się na lodowcu, mając za towarzysza jedynie hermafrodytę w okresie godowym, to przed wyruszeniem w podróż zjedz DUŻO, DUŻO, DUUUUUUUŻO powiadam, czosnku!!! I się nie śmiej, tylko jedz!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz